teen vogue photoshoot

teen vogue photoshoot

piątek, 17 sierpnia 2012

Zbieranina.

Ponieważ stwierdziłem z rozgoryczeniem, że moje opowiadania rozsiane są po dziesiątkach blogów, postanowiłem opublikować wszystkie, które uważam za w miarę rozgarnięte, w jednym miejscu. Tutaj. Będzie to chyba najdłuższy post, jaki tutaj napisałem. Ale... Mam nadzieję, że ktoś, kto lubi czytać, kiedyś przebrnie przez to wszystko.
Z góry dziękuję wszystkim czytelnikom. A zwłaszcza Kasi, która wspierała mnie w tym pisaniu i zaganiała do roboty za każdym razem, kiedy chciałem się poddać.

Jako pierwsze, pierwsze opowiadanie, które napisałem i zamknąłem. "Lot w jedną stronę".




"Lot w jedną stronę"

Siedziałem w cichym samolocie, patrząc w okno i czarne niebo za nim. Błyskające światło pozycyjne na końcu skrzydła rozbłyskało w rytm muzyki w słuchawkach. To był już kolejny międzykontynentalny lot w tym roku. Zaczynało wchodzić mi to w nawyk. Już mnie to nawet nie cieszyło. Zawsze kochałem latać. Nie przeszkadzały mi nawet kilometrowe kolejki do odprawy na amerykańskich lotniskach. Teraz mnie to zwyczajnie nudziło. Wciąż te same, sztucznie uśmiechnięte stewardessy. Wciąż te same plastikowe krzesełka na lotnisku. Wciąż ci sami, znudzeni strażnicy. Ci w Europie byli przynajmniej ludzcy. Ci w Stanach przypominali Robocopa i tak samo się poruszali. Teraz mnie to nie śmieszy. Teraz mnie to nudzi. Marzyłem żeby w końcu znaleźć się w moim małym, przytulnym mieszkaniu w londyńskim City. Ta biurowa dzielnica tętniła życiem całą dobę. Dźwięki klaksonów, krzyki kręcących się jak mrówki bankierów, menadżerów i biznesmenów. Całodobowe pomrukiwanie silników flotowych samochodów. Tam było moje życie. Nie w Ameryce, w której nic nie było takie jak być powinno. Amerykanie to idioci. Mówiąc że pochodzę z Londynu, pytali w jakim stanie USA znajduje się Londyn.
Pod skrzydłem samolotu rozbłysły setki świateł. Małe, iskrzące jak zimowe niebo miasto rozpościerało się pod pachnącym nowością samolotem Lufthansy. To było naprawdę hipnotyzujące piękno. Oparłem czoło o zimną szybę okienka i wpatrywałem się w tysiące świateł. Przypominały rzekę światła. Chmury całkowicie zniknęły, musieliśmy obniżyć pułap, bo wcześniej widać było tylko mleczną warstwę chmur. W słuchawkach rozbrzmiała mi Birdy. Wsłuchiwałem się w jej słowa niczym w pieśń anioła. Poczułem że szklą mi się oczy. Łza pociekła mi po policzku. Zamknąłem powieki, oddychając ciężko. Znienawidzę te samoloty. Zbyt wiele wspomnień mnie tu nachodzi. Zawsze. Każdy lot to setki wspomnień. Wspomnień i tęsknoty za tym, co czekało mnie w Londynie. I nie mówię tu o moich ulubionych, czerwonych autobusach.
Zasnąłem ze słuchawkami w uszach.
Obudziła mnie jak zawsze uśmiechnięta stewardessa. Była zaprzeczeniem typowej Niemki. Była niesamowicie piękna. Uśmiechnąłem się zaspany, najładniej jak może uśmiechnąć się świeżo obudzony człowiek po pół doby lotu. Coś mi chyba nie wyszło, bo dziewczyna zaśmiała się i poszła budzić innych pasażerów. Podniosłem ręce aby wyprostować się po śnie. Dotknąłem palcami sufitu, a nieprzyjemne plastikowe tworzywo wydawało się drażnić opuszki moich palców. Przetarłem oczy, wydłubałem z uszu słuchawki. Bateria w moim iPodzie dawno się wyładowała. Wrzuciłem to irytujące urządzenie do sportowej torby którą miałem pod siedzeniem, mimo że zabrania się takich rzeczy w samolocie. Układania torby pod fotelem, nie wrzucania tam iPodów.
Rozejrzałem się po pokładzie. Tym razem był prawie pusty, naliczyłem zaledwie trzydziestu pasażerów. W moim rzędzie nikt nie siedział, więc miałem okazję bezczelnie podrapać się po tyłku tak, żeby nikt nie zauważył. Podrapałem się z zadowoleniem bo czułem, że bokserki przykleiły mi się do pośladków. To mnie zawsze denerwowało. Przeczesałem dłonią włosy i pozbierałem swoje rzeczy porozrzucane na fotelu obok. Automatycznie sprawdziłem telefon. Śmierdzące Blackberry, jako jedyny dawał radę z natłokiem wiadomości które namiętnie pisałem. Ale irytował mnie tak straszliwie, że chyba bardziej się nie dało. Puknąłem się w czoło, przecież i tak był wyłączony. Wyjrzałem za okno i oślepił mnie porażający blask. Było rano, lecieliśmy przez chmury, więc biel panująca za oknem o mało nie pozbawiła mnie wzroku. I oddechu. I życia. To było naprawdę niesamowite. Zasypiałem w totalnej czerni. Budzę się w morzu białości. Niesamowite...
Z głośników w kabinie popłynął komunikat kapitana. Proszę zapiąć pasy, złożyć stoliki, wyłączyć wszystkie urządzenia elektroniczne zakłócające łączność, bla bla bla. Wciąż ta sama śpiewka. Wszystko co miałem, albo się wyładowało albo było wyłączone od momentu startu w Los Angeles.
Była godzina 10:23, zbliżaliśmy się do Londynu. Lądowanie za około pięć minut, temperatura jedenaście stopni, dwunasty marca. Dziękujemy za wspólny lot i wybranie linii lotniczych Lufthansa. Wspominając masakrycznie niekomfortowe fotele klasy ekonomicznej obiecałem sobie, że więcej Lufthansą nie polecę, mimo że ma najkrótsze loty. Zapiąłem pasy i zauważyłem plamę na kolanie. Zawsze latałem w dresowych spodniach. Przynajmniej było komfortowo. I zupełnie nie obchodziło mnie to co inni o tym sądzili. Niech tłuką się w jeansach. Moje dresy były najlepsze.
Nie miałem pojęcia skąd ta plama się wzięła. Mimowolnie spojrzałem na sufit czy przypadkiem nic nie cieknie. To idiotyzm, jakby ciekło już dawno byśmy się rozbili.
Samolot idealnie wylądował na pasie lotniska Heathrow. Zbliżył się do rękawa, dało się słyszeć szum pomp hydraulicznych, pilot po raz kolejny podziękował za lot, stewardessa otworzyła drzwi i pasażerowie razem ze mną ruszyli w stronę drzwi. Cofnąłem się jeszcze na swoje miejsce, bo oczywiście zapomniałem torby. Pędem ruszyłem do drzwi, wyszedłem z rękawa i skierowałem się – jak zawsze – w stronę taśmy do odbioru walizek. Stałem tam jak idiota chyba ze dwadzieścia minut. Nie potrafiłem ustać spokojnie.
Czułem już mój Londyn, oddychałem nim. Czułem jak wsiąka przez skórę, słyszałem mój ukochany brytyjski akcent dosłownie wszędzie. Oczy mi się błyszczały, zaczynałem tupać w miejscu z niecierpliwości. Zobaczyłem w końcu swoją walizkę, złapałem ją, poprawiłem spodnie, bo mi jak zwykle spadały, narzuciłem kaptur i ruszyłem w stronę bramek. Po drodze włączyłem telefon. Wiadomość od Katie. ,,Będę po Ciebie na lotnisku, nie tłucz się taksówkami, kocham!,,
Zrobiło mi się jeszcze przyjemniej. Kochana dziewczyna, za każdym razem kiedy wracałem ze Stanów czekała na mnie na lotnisku. I za każdym razem wysyłała mi taką samą wiadomość. To było strasznie miłe. Ale momentalnie zapaliła mi się żaróweczka, rozwyła się syrena i pamięć fiknęła koziołka. Przecież ona miała urodziny! A ja zajęty tymi idiotycznymi wywiadami z durnymi Amerykanami zupełnie zapomniałem cokolwiek jej kupić. Zawsze darła się na mnie jak jej coś przywoziłem, ale ja i tak robiłem po swojemu. Obróciłem się na pięcie i wparowałem do sklepu, jeszcze w strefie wolnocłowej. Rozejrzałem się. Wszędzie w oczy piekły kiczowate pamiątki z Londynu. Pluszowe misie w czapkach brytyjskich policjantów. Pluszowe misie w czerwonych budkach telefonicznych. Pluszowe budki telefoniczne w czapkach brytyjskich policjantów. I cała kupa innych nic nie wartych śmieci. Była nawet nadmuchiwana lalka królowej Elżbiety. Zrobiło mi się niedobrze na ten widok. Czym prędzej wycofałem się z tej skarbnicy kiczu i wlazłem do sklepu, który okazał się salonem Louisa Vuittona. No cóż, średnio tam pasowałem, w czarnych trampkach, dresach i wielkiej brązowej bluzie z kapturem i podwiniętymi rękawami. Jedyne co zdradzało że tam pasuje to błyszczący, wielki Diesel na prawej ręce. Sprzedawca, jak sroka, wypatrzył błyskotkę i ruszył w moim kierunku. Postanowiłem oszczędzić mu niepotrzebnych wstępów i powiedziałem że szukam prezentu dla przyjaciółki. Oczy mu się zaświeciły, chyba stwierdził że trafił na frajera.
- Ależ oczywiście, zapraszam tędy.
Ruszyłem za tym złodziejem moich pieniędzy, które pewnie zaraz tu zostawię w ilości zatrważającej. Wystawił mi chyba ze dwadzieścia torebek. Zachwalał towar, mówił że mają takie największe celebrytki na świecie.
Uśmiechnąłem się tylko kpiąco.
- Miały, w zeszłym sezonie. Nie ma pan nic na ten sezon?
Wyraźnie zauważyłem jak zmieniła mu się mina i nastawienie. Wciąż uśmiechając się, odwróciłem się w stronę wyjścia. Rzuciły mi się w oczy wielkie portfele, prawie tak duże jak kopertówki. Katie namiętnie zapominała o portfelu. Takiej kobyły raczej nie zapomni. Prędzej zapomniałaby słonia.
Wyszedłem ze sklepu z ładnie zapakowanym portfelem. Brakowało mi rąk. Torba przerzucona przez ramię, walizka stukająca kółeczkami za mną, to wielkie pudło z prezentem i jeszcze telefon. Przelazłem z całym tym oprzyrządowaniem przez bramki i poczułem że coś rzuca się na mnie i prawie przewraca. Telefon wyleciał mi z ręki kiedy łapałem się jakiejś rury, nie wiem skąd rura na środku lotniska. Torba pacnęła o posadzkę a ja szeroko otworzyłem oczy i zobaczyłem roześmianą twarz Katie ze łzami w oczach. Ludzie wokół patrzyli się na nas tak jakbyśmy zaczęli tańczyć balet irlandzki w przebraniu niedźwiadka koala.
Postawiłem ją w końcu i wytrzeszczyłem oczy ze zdziwienia. Wciąż wytrzeszczony musiałem spytać.
- Słodki Jezu... co ty masz na sobie?!
Katie wyraźnie się zmieszała, ale zaraz potem zaczęła się śmiać. Miała na sobie wielką, ciemno niebieską bluzę, wysokie sportowe buty za kostkę, podarte dżinsowe spodnie i pikowaną, szarą kamizelkę. Oprócz spodni, nic nie było damskie.
- Zaspałam, szybko szybko, a że nic nie miałam pod ręką to złapałam jego ciuchy no i wyglądam jak wyglądam.
- Dobra, jedźmy już, bo mam dość lotnisk do końca życia.
Pozbierałem kawałki telefonu z podłogi, podniosłem walizkę i ruszyliśmy w stronę wyjścia. Usłyszałem tupot stóp za naszymi plecami. Dosłownie sekundę potem rozległ się krótki dźwięk ustawiania ostrości i dostaliśmy lampą błyskową po oczach. Raz, drugi i trzeci. Bardzo elegancko podniosłem dłoń i wystawiłem środkowy palec i z uśmiechem pomaszerowaliśmy dalej. Człowiek człowiekowi wilkiem, paparazzi paparazzi paparazzi. Ja to jedno, Katie to drugie. Nie chcieliśmy sławy. Sama przyszła.
Opuściliśmy terminal lotniska i wyszliśmy na piętrowy parking. W twarz uderzyło mnie zimne, marcowe powietrze. Zatrzymałem się w miejscu. Chłonąłem Londyn każdym porem skóry, nosem, oczami, uszami. Oddychałem tym miastem. Trzy miesiące w Stanach Zjednoczonych totalnie wyprały mnie z brytyjskości. Przyłapywałem się na tym, że myślałem nawet po amerykańsku. Nie potrafię tam mieszkać. Londyn był moim domem, to tutaj było wszystko co kocham, zostawiałem to bardzo niechętnie. To właśnie przez to powroty tak mnie cieszyły. Była tu Katie. I był tu on.
Stałem i wdychałem miasto nosem. Zakręciło mi się przed oczami, więc ruszyłem przed siebie. Wkrótce zobaczyłem błyszczące BMW Katie i wtedy poczułem, że naprawdę jestem w domu. To auto było pełne wspomnień. To dzięki niemu poznałem smak miłości. I to takiej prawdziwej. Jeśli sprzedałaby to auto, zamordowałbym ją. Było pamiątką, miejscem kultu. Bynajmniej dla mnie.
Katie pstryknęła pilotem, BMW zapiszczało radośnie alarmem i błysnęło kierunkowskazami, jakby witając się z nami. Wrzuciłem walizki na tylne siedzenie i rozsiadłem się na fotelu pasażera. Katie przekręciła kluczyk, auto zamruczało przyjemnie i wyjechaliśmy na ulicę. Patrzyłem na znajome ulice, na wielkie pudła autobusów, na przechodniów, na stoiska z fish&chips. Byłem u siebie i w końcu byłem szczęśliwy. Ale do pełni szczęścia brakowało mi jeszcze jednej rzeczy. Rzeczy, która wciąż była ode mnie zbyt daleko. Dzieliło nas całe miasto. W takiej sytuacji to jak trasa z Ziemi na Księżyc.
- Chcemy kawę?
Otrząsnąłem się z zamyślenia, bo słowa Katie zadziałały na mnie jak strzał w twarz.
- Co?
- Czy chcemy kawę. Bo nie wiem czy tu zjechać czy jedziemy do domu prosto...
- Dobra, chcemy, możesz zjechać, jakoś wytrzymam. Ej, coś dzwoni!
Telefon dziewczyny dzwonił na desce rozdzielczej.
- Kto to, weź zobacz, bo mi za mało rąk.
- Twoje kochanie, odebrać?
- Nie, niech dzwoni, dojedziemy do Starbucksa to zadzwonię. Teraz czekaj, bo tu chyba nie można jechać...
W końcu udało nam się zaparkować wielką landarę na chodniku, wyleźliśmy z samochodu i weszliśmy do kawiarni. Stały element, kilka spojrzeń w naszą stronę i ukradkowe uśmiechy. Tak, to też sprawiało że czułem się jak w domu. Dopóki nikt do mnie nie podchodził, było w porządku. Jakaś dziewczyna przy barze rzuciła Katie zawistne spojrzenie, na co ona tylko wyszczerzyła zęby i usiedliśmy przy stoliku. Zamówiliśmy latte, zawsze takie pijemy. Wielka kawa z syropem miodowo-czekoladowym, mistrzostwo świata.
Katie patrzyła na mnie roziskrzonym wzrokiem znad parującej filiżanki.
- Opowiadaj jak było. Znowu tak samo? Czy coś się wydarzyło?
Spojrzałem w jej piękne oczy i znowu zrobiło mi się miło i swojsko.
- Cóż... Oprócz faktu, że prawie nas zastrzelili w Detroit, było raczej normalnie...
- Co zrobili?!
- No nie wrzeszcz, tu ludzie siedzą! Zastrzelili. Bo wiesz że Detroit to jeden wielki śmierdzacy slums. Tam się nie da żyć. A uparliśmy się że zrobimy materiał z centrum, za Linią.
- Za czym?
- Za Linią. To taka ulica która dzieli nowe i stare Detroit. To stare to katastrofa, przestępczość większa niż w całej Ameryce razem wziętej, bieda, bezrobocie...
- Dobra dobra.
Katie przerwała mi, bo nie lubiła jak zaczynam swoją dziennikarską paplaninę.
- O, przepraszam. No w każdym razie... Wzięliśmy busa, sprzęt, dostaliśmy nawet obstawę policyjną. Rozłożyliśmy się z kamerą, Lucy zaczęła coś tam mówić i wtedy się rozpętało piekło. Padły strzały, jakiś gliniarz złapał mnie za łeb i ciągnie do ziemi. Dobrze że kamera była włączona, mamy dobry materiał, no ale mniejsza. W każdym razie, ci nasi gliniarze zaczęli strzelać, tamci przestali, wszystko się szybko skończyło. Ale w naszym busie było sześć pocisków, jakiś wielki kaliber, policja mówiła że oni sami tam broń produkują, rozumiesz to? Niesamowita sprawa. Jakby nie to że kazali nam od razu wyjeżdżać z miasta, siedziałbym tam i robił dalej materiał. A tak... cóż, na gliny nie ma siły. Zwinęliśmy się i wróciliśmy pod eskortą na lotnisko.
Katie wpatrywała się we mnie z przerażeniem na obliczu.
- Jezu... I... i co? Nic wam nie jest?! I co to za Lucy? Mam mu powiedzieć że go zdradzasz?!
Spojrzałem zdziwiony.
- No jak widać, przecież siedzę tu, nie mam dziury w głowie, nic mi nie jest. Reszta tak samo. A Lucy... Lucy to nasza amerykańska partnerka, z Bostonu czy skądś tam. Pomagała nam z tubylcami.
Napiłem się kawy, pomlaskałem zadowolony i spojrzałem na telefon. Nic tam nie było. Zmartwiłem się.
- A właśnie! - przypomniało mi się – Ja mam coś dla Ciebie, dawaj kluczyki, bo potem zapomnę i będzie, dawaj, zaraz wrócę.
Wyrwałem kluczyki z dłoni Katie i popędziłem do samochodu. Wyjąłem pięknie zapakowany portfel, zamknąłem auto i wróciłem do środka. Stanąłem przed stolikiem, wyprostowałem ręce z paczką i z zacieszem na ustach złożyłem jej życzenia. Jak to było do przewidzenia, dziewczyna spojrzała na mnie obrażona.
- Mam cie trzasnąć? Mówiłam ci żebyś mi nic nie kupował, nienormalny jesteś czy co?!
- Dobra, nie jęcz tylko otwieraj.
Umościłem się na krześle, poprawiłem sobie bluzę i patrzyłem na reakcję Katie. Rozerwała opakowanie, zdjęła wieczko pudełka i wywaliła oczy. Podniosła wzrok na mnie, wzrok, w którym malowała się chęć mordu. W takich momentach naprawdę się jej bałem. Usłyszałem pstrykanie aparatu. Rozejrzałem się, zobaczyłem jak przy sąsiednim stoliku błyszczy wycelowany w nas obiektyw. Mruknąłem pod nosem, że nienawidzę paparazzi, chociaż w sumie sam nim jestem.
Katie wciąż mordowała mnie wzrokiem, nie patrząc na to że ktoś robi jej zdjęcia. Wyjęła portfel z pudełka, spojrzała znowu na mnie, znów na portfel. Po czym błyskawicznie wstała, przytuliła mnie, trzymając w ręku puste pudełko. Odwróciła się, rzuciła nim w natrętną muchę dziennikarską wciąż strzelającą nam zdjęcia po czym złapała torebkę, nowy portfel, mnie i wyszliśmy na ulicę.
- Chryste, jak ja nienawidzę tych debili... Życia nie mają! - bulwersowała się, otwierając samochód.
- Takie nasze życie teraz... Ty masz tylko takie ze złej strony. Ja mam obie strony. Jestem za i przed obiektywem. To jest trochę trudniejsze do ułożenia... Miałaś zadzwonić, pamiętasz?
- Nie ważne, w domu sobie z nim porozmawiam.
Nie protestowałem, wiedziałem że zła Katie to taka, której lepiej nie wchodzić w paradę. I za to ją tak kochałem, za tą stanowczość. Nie wiem czemu.
- Wiesz że zrobią z nas parę? Wiesz, nie?
- Tak, wiem... - odburknąłem, dłubiąc w telefonie – Ale co tam, my wiemy swoje, nie? I nikt nam nie odbierze tej wiedzy – zakończyłem filozoficznie. Katie parsknęła śmiechem i wyjechała w sam środek londyńskich korków. Siedząc w swoim kochanym Subaru czułbym się tutaj doskonale. Siedząc jako pasażer, czułem się dziwnie bezbronny i nie raz przyłapywałem się na tym że wduszałem dywanik stopą w miejscu, w którym powinien być hamulec. Katie twardo parła naprzód. Cóż, wielkie, czarne BMW X6 robiło wrażenie na innych kierowcach, więc często ustępowali jej miejsca. A jakie wielkie było ich zdziwienie, kiedy za kierownicą pojawiała się drobna i chuda kobietka. Podrapałem się po nosie, patrząc na rowerzystę obok.
- Chcesz coś załatwić jeszcze, czy jedziemy do Ciebie?
- On jest w domu, czy nie wiesz?
- Przypadkiem wiem... - odpowiedziała Katie.
- No i...? - dopytywałem się, bo Katie mówiła teraz cicho i spokojnie, jakby ze smutkiem.
- No i nie ma...
Posmutniałem momentalnie. Rzadko tak szybko traciłem humor.
- Jak to nie ma? Co, znowu wyjechali?
- Tak. Wracają pojutrze. Wiem że obiecał ci że będzie czekał na ciebie w domu, ale musieli jechać. Jakieś charytatywne coś mieli, koniecznie musieli tam być.
- Wszyscy...?
- Tak. Przykro ci jest, rozumiem... ale musisz też zrozumieć ich. Czy on zabrania ci wyjeżdżać? On wyjechał na trzy dni. Ciebie nie było trzy miesiące...
- Wiem – burknąłem wciąż smutny – więc nic nie mówię, po prostu się stęskniłem.
Zapatrzyłem się w wielki masyw Tower które właśnie mijaliśmy. To było jedno z moich ulubionych miejsc w tym mieście.
- Jedźmy do domu, Kat... - poprosiłem.
Nie odezwała się aż do momentu, kiedy uściskałem ją przed wejściem do mieszkania. Stałem na schodach i patrzyłem na znikające światła BMW. Odwróciłem się do drzwi, znalazłem klucze na dnie torby, otworzyłem ciemnoczerwone drzwi i wepchnąłem przodem wielką walizkę. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i skierowałem się do kuchni. Przechodząc przez niewielki salon, zatrzymałem się. Pachniało tu nim. Stałem na środku pokoju. Wszędzie widziałem jego rzeczy. Bluzy. Buty. Nawet skarpetki. Ten cały bałagan który wiecznie robił. Czułem jego perfumy w powietrzu. To mieszkanie bez niego było puste. Nie ważne ile rzeczy by tu było, ono zawsze będzie puste. Usiadłem na kanapie i wziąłem do ręki jego bluzę. Zaszkliły mi się oczy. Włączyłem Radio One, wstałem, ubierając jego bluzę i wszedłem do kuchni. Wciąż ze łzami w oczach spojrzałem na nasze zdjęcie na lodówce. Nie wytrzymałem. Poszedłem prosto do sypialni, położyłem się na łóżku i zwinięty w kłębek zasnąłem niespokojnym snem. Byłem w domu, ale czułem się tu sam.
Mimo ogromnego zmęczenia po długiej podróży, wciąż się budziłem, co kilkanaście minut. Za każdym razem miałem nadzieję że kiedy się obudzę, zobaczę jego śpiące oczy obok. Że będę mógł pogłaskać go po grzywce, wtedy tak śmiesznie marszczył nos przez sen. Nic się nie zmieniło. Wciąż byłem sam w tym mieszkaniu, które nagle przestało być dla mnie czymś, czym zawsze było. Samotność jest straszna. Podniosłem się po kolejnej pobudce i złapałem za telefon. Kilka wiadomości, to z redakcji, to jakiś spam. Od niego wciąż nic.
Katie zawsze znosiła te wyjazdy lepiej. Kiedy Harry wyjeżdżał, dzielnie się trzymała. Może przez to że widywali się częściej niż ja z nim. Ja wyjeżdżałem na co najmniej miesiąc, zawsze. A wracając nie marzyłem o niczym innym jak przytulić się, poczuć bliskość i po prostu być. Tym razem tak nie było, może przez to czułem się tak wybrakowany. Położyłem się na plecy, patrząc w sufit. Nic tam nie było. Ale mimo to już nie zasnąłem.
Rano zadzwoniłem do Katie. Obudziłem ją, jak to zwykle miałem w zwyczaju. Obiecała że do mnie przyjedzie, że bardzo mnie jej brakowało i że spędzimy cały dzień razem, tylko najpierw pojedzie coś tam pozałatwiać. Pomyślałem że przez ten czas zdążę posprzątać. Wpadłem w taki szał sprzątania, że z mieszkania zniknęła połowa rzeczy, która normalnie powinna wciąż tu być. Zniknęło nawet zdjęcie z lodówki, bo za każdym razem kiedy je mijałem, myślałem o tym żeby odrąbać sobie łeb tasakiem do mięsa.
Usłyszałem dzwonek do drzwi akurat w momencie, kiedy spod wanny wystawały mi tylko pośladki, bo próbowałem wydłubać zapodziane tam podstawki na mydło. Przestraszyłem się, przydzwoniłem głową w rant wanny i trzymając się za potylicę, otworzyłem drzwi. Katie, jak zwykle świetnie ubrana, stała w progu z wielką miską truskawek.
- Skąd żeś wzięła truskawki w marcu?!
- Cześć! Nie wiem, nie znam się, czary mary, magia. Kat potrafi, mówiłam Ci. Wpuścisz mnie, czy mam tu stać do wieczora?
Przepuściłem ją w progu.
- Co ty taki zmordowany? Masz worki pod oczami. Jeszcze nie odespałeś lotu?
- Wcale nie spałem... znaczy, tutaj. W samolocie spałem jak zabity. Tu w domu... - głos mi się załamał – jakoś nie mogę... tak sam...
- Rozumiem, rozumiem – powiedziała dziewczyna – ale nie ma co się podłamywać, masz truskawki, śmietanę jakąś masz? Bo tak same to ja nie lubię.
- Nie wiem, sprawdź w lodówce, ja od rana tu sprzątam, nawet nic nie zjadłem jeszcze w zasadzie...
- To zostaw to sprzątanie, jedz truskawki, na kolacje sobie coś zamówimy albo gdzieś pójdziemy.
Nie protestowałem, zwłaszcza że od sprzątania bolały mnie już plecy. Rozwaliłem się na czerwonej kanapie, zażerając się truskawkami. Katie podeszła do lodówki, otworzyła ją, po czym nagle zamknęła znowu, nic z niej nie wyciągając.
- Ej, coś tu brakuje...
- Nooo, zdjęcia – wyciapałem z ustami pełnymi truskawek – zdjęcia nie ma.
- Jezu, co się dzieje?
- Nic, przeszkadzało mi w sprzątaniu.
- I je wyrzuciłeś?! Przecież to było najsłodsze zdjęcie...
- Nie wyrzuciłem, w szufladzie jest, tam pod radiem, nie panikuj, wszystko jest.
- Śmietany nie ma.
- Cukier masz, z cukrem zeżresz.
Katie również nie protestowała, złapała cukierniczkę, ulokowała się obok mnie i patrząc w telewizor jedliśmy truskawki. W końcu zrobiło mi się już niedobrze, po takiej ilości każdy by odpuścił. Spojrzałem na telefon, leżący na niskim stoliku. Mała żółta lampka nie pulsowała, znaczy, nic tam nie ma. Spuściłem wzrok, patrząc się na swoje kolana.
- Czy ja mam krzywe kolana?
- Co?! - Katie była wyraźnie zdziwiona pytaniem, które w zasadzie miało prawo dziwić...
- No mam?
- Jesteś nienormalny – mruknęła, wstając i znikając w łazience.
- Tęsknisz za nim? - zawołałem przez drzwi. Usłyszałem odkręcaną wodę.
- No oczywiście że tak. Ale daje radę, ty też dasz, zobaczysz. Jutro się zobaczycie.
Jutro... Jutro to nie dzisiaj. To wciąż tyle czasu. Zdecydowanie zbyt dużo.
Dzień z Katie minął zdecydowanie za szybko. Przegadaliśmy całe popołudnie, kolacją nie zaprzątając sobie głowy, po prostu zamówiliśmy pizzę.
- Pamiętaj, jutro się widzicie. I masz się wyspać, bo wyglądasz jak trup! - zawołała Kat zatrzaskując drzwi auta i odjeżdżając, kiedy stałem na balkonie z papierosem.
Obiecałem sobie że się wyśpię. I faktycznie, nawet się wyspałem. Wizja nowego dnia i wyczekiwanego spotkania tak mnie zajęła, że nie miałem czasu myśleć o tym żeby nie spać, po prostu zasnąłem na kanapie.
Obudziłem się rano tak połamany, że myślałem że nie wstanę. Jednak jakoś wstałem, po czym położyłem się na dywanie i leżałem tak jakoś dwadzieścia minut, zanim nie przypomniałem sobie że dzisiaj to dzisiaj. Momentalnie wszystko przestało mnie boleć i ruszyłem pod prysznic. Pomęczyłem się z włosami, ubrałem się w cokolwiek i usiadłem przy stole, czekając. Czekałem i czekałem. Czas zaczynał mi się dłużyć. Postanowiłem zrobić sobie kawę. Kiedy próbowałem zdjąć puszkę kawy z najwyższej półki, do której nawet ja byłem zbyt niski, usłyszałem w zamku szczęk klucza. Zawał serca to nic w porównaniu z tym co wtedy przeżyłem. Puszka poszybowała prosto w dół, z brzękiem waląc w kafelki. Otworzyła się, tocząc się po idealnym półkolu. Wysypana kawa stworzyła półksiężyc, i jeśli stałoby się to w innej sytuacji, zapewne by mnie to zafascynowało. Teraz miałem to w nosie. Z impetem odwróciłem się i już zamierzałem biec do drzwi, kiedy zaczepiłem łokciem o patelnię, która z kolei zaczepiła o talerz. I patelnia, i talerz, stojące na zlewie, wykonały piękny piruet w powietrzu i trzasnęły o posadzkę. Zrobiłem krok w przód, prosto w świeżo rozsypaną kawę. Czując ziarenka kawy pod stopą podreptałem do korytarza, w którym właśnie zmaterializował się mój prywatny cud świata. Zobaczył mnie i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Stał tam, w mojej ulubionej, blado fioletowej koszuli, luźno zarzuconym na szyi szarym szaliku i czarnej torbie przewieszonej przez ramię. Stałem tak, nie wierząc we własne szczęście. W końcu. Po ponad trzech miesiącach był tutaj, stał przede mną, śmiał się. Wielkie brązowe oczy błyszczały tak pięknie, że poczułem jak rozmiękają mi kolana. Mało brakowało a zemdlałbym tam ze szczęścia. Cudowne włosy roztrzepane wiatrem, najpiękniejszy uśmiech świata. To wszystko było moje. Wystartowałem jak odrzutowiec z lotniskowca, rzuciłem mu się na szyję, spychając na drzwi. Trzasnęły donośnie, kiedy wisiałem tak na nim i ryczałem ze szczęścia. W pewnym momencie pomyślałem, że chyba zaraz uduszę to moje stworzenie. Rozluźniłem uścisk, odsunąłem zapłakaną twarz od pachnącej perfumami szyi i spojrzałem prosto w głębokie jak Rów Mariański, brązowe oczy. Rozpłynąłem się. Pocałowałem go w nos, wciąż wpatrując się w przeraźliwie cudowne oczy. Mogłem tak całymi dniami. Nic więcej do szczęścia mi nie było teraz potrzeba. Był tutaj, przy mnie, czułem go, czułem jego oddech, zapach. Był tu, przy mnie. Mój i tylko Liam. Jakiś czas temu przyrzekłem sobie, że nigdy go nikomu nie oddam. Nie podzielę się nim, nikt nie będzie w stanie mi go odebrać.
Wciąż łzy ciekły mi po policzkach.
- Cześć... tęskniłem, wiesz? - wyszeptał mi do ucha.
Ten cudowny głos. Nie raz przez niego płakałem, słuchając jak śpiewa. Jak wita się ze mną rano lub mówi mi dobranoc. Rozczulał mnie. Czułem się wtedy tak bardzo bezbronny. Ale on był przy mnie, pilnował mnie. Był moim przyjacielem, moją miłością, moją opoką i podporą.
Wybuchłem płaczem znów rzucając się mu na szyję. Nigdy za nikim tak nie tęskniłem jak za nim.
Nie wiem ile czasu staliśmy w korytarzu, wtuleni w siebie. Dziesięć minut, dwadzieścia, może nawet godzinę. Nie ważne. Dla mnie wciąż było to zbyt mało.
- Możesz mnie puścić..? Muszę do łazienki, bo nie wytrzymam.
Wypuściłem go z objęć, i patrzyłem jak idzie korytarzem i znika za drzwiami łazienki. Ruszyłem się, poszedłem do salonu i usiadłem na kanapie, wpatrując się w drzwi za którymi był Liam. Pragnąłem go całym sercem, całym umysłem. Nigdy do nikogo nie czułem tak wiele. On był pierwszy. I to wszystko dzięki Katie. Będę jej za to wdzięczny do końca życia. I jeszcze dłużej.
- Daj mi spodenki, w torbie są gdzieś...! - wykrzyknął Liam z łazienki.
Wstałem, rozpiąłem zamek torby i wyciągnąłem koszykarskie krótkie spodenki, biało czerwono czarne. Otworzyłem drzwi, wsadziłem do środka rękę ze spodenkami, poczułem jak mnie w nią ugryzł. Roześmiałem się i wróciłem na kanapę. Położyłem głowę na poduszkę, wciąż śmiejąc się do siebie. Teraz czułem się szczęśliwy. Usłyszałem, jak wychodzi z łazienki a chwilę potem zobaczyłem szeroki uśmiech nad swoją twarzą. Usiadł obok, położył mi rękę na brzuchu i pocałował mnie w czoło. Położyłem swoją dłoń na jego dłoni, trzymając ją mocno, jakbym bał się że zaraz zniknie. Bardzo szybko zasnąłem. Nawet przez sen czułem jego obecność. W końcu był.
Obudziłem się gwałtownie. Otworzyłem szeroko oczy i ze zdziwieniem stwierdziłem że wciąż jesteśmy w takiej pozycji w jakiej zasnąłem. Liam miał otwarte oczy.
- Już nie śpisz? - spytałem, ziewając i przeciągając się rozkosznie.
Spojrzał na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, też ziewnął.
- Wcale nie spałem. Pilnowałem czy śpisz.
Usiadłem gwałtownie, jakbym kij połknął.
- Żartujesz sobie ze mnie? W łeb mam ci dać? Co to znaczy, że nie spałeś?
Liam złapał mnie za rękę, spojrzał mi w oczy. Nic nie powiedział. Wstał i poszedł do kuchni, zrobić kawę. Rozsypana, ta wczorajsza, wciąż była na podłodze. Powiedziałem żeby nie sprzątał, ja to zrobię, żeby coś zjadł i poszedł spać. Próbował protestować, co poskutkowało tym że wmusiłem w niego kanapkę i kakao.
- Co tu robi ta łyżka?! - spytał, wskazując palcem na łyżeczkę z mojej kawy, której nie zdążyłem wrzucić do zmywarki. Zacząłem śmiać się tak głośno, że mało ze ściany nie spadł obraz. Wrzuciłem łyżeczkę do zlewu, złapałem go za rękę i zaciągnąłem do łóżka.
- Jak wyleziesz stąd wcześniej niż... - spojrzałem na zegarek, była dziesiąta – wcześniej niż o ósmej wieczorem, to ci nakopie. Zobaczysz.
- Dobra, idę, idę, już się nie denerwuj bo ci żyłka pęknie – powiedział Liam, ściągając koszulkę i pakując się do łóżka. Zadowolony z siebie wyszedłem z sypialni, zamykając za sobą drzwi.
Złapałem za telefon, wybrałem numer Katie i próbowałem się do niej dodzwonić. Odebrała za czwartym razem.
- No ile można, co ty tam wyprawiasz? - spytałem bez ogródek.
- No wiesz... - zaśmiała się – wrócili. To trzeba było sobie odrobić te kilka dni.
Wywróciłem oczami, patrząc przez okno
- Jesteś niepoważna! Ja się z nim nie widziałem trzy miesiące, a całą noc przespałem jak dziecko! A ty co? Ty już, musiałaś, nie?! - oburzyłem się, śmiejąc się do słuchawki.
- No to ty, ja mam inaczej – ripostowała Kat – co teraz robicie?
- Liam śpi, ja siedzę i nie mam pomysłu na siebie, do redakcji dopiero pojutrze...
- Śpi!? Jak to śpi?
- No bo całą noc nie spał, mówi że mnie pilnował. Przecież to jest takie urocze, że aż mi niedobrze.
- No faktycznie... - potwierdziła Katie – no ale jednak. Sam widzisz ile dla niego znaczysz.
- Tak... wiem. To najpiękniejsze co mnie w życiu spotkało. Ej, dobra. To robimy coś wieczorem?
- Wpadacie do nas? Zadzwonię zaraz do reszty, może się uda coś zrobić.
- Tylko pochowaj łyżki! - powiedziałem, i rozłączyłem rozmowę.
Z sypialni usłyszałem jakieś dziwne dźwięki. Po cichu podszedłem do drzwi, uchyliłem je i wsadziłem łeb do środka. Liam chrapał w najlepsze, wiercąc się jak owsik. Wszedłem do środka, usiadłem na narożniku łóżka i zapatrzyłem się na zamknięte powieki. Znowu zaczął się wiercić na łóżku, przekręcając się plecami w moją stronę. Położyłem się obok, delikatnie bawiąc się włosami Liama. Pachniały lawendą i czarną rzepą. Niesforne loczki odstawały każdy w inną stronę. Odsunąłem rękę, kiedy zachrapał i znowu obrócił się twarzą do mnie. Stwierdziłem że starczy tej zabawy, czas wziąć się do pracy. Pocałowałem tą chodzącą cudowność delikatnie w policzek, po cichu wyszedłem z pokoju i poszedłem do salonu. Podłączyłem laptop, otworzyłem i wcisnąłem przycisk zasilający. Ekran rozbłysnął elektryczną bielą. Sprawdziłem pocztę, jakieś teksty, recenzje i propozycję wywiadów. Wciąż te same śmierdzące wiadomości. Co dziwne, nie było spamu. Jakoś mnie to nie obeszło zbytnio, przerzuciłem kilka stron z wiadomościami, obowiązkowa kontrola Twittera i Facebooka. No i jak to bywa w takich przypadkach, utonąłem w tych portalach i zdałem sobie sprawę, jak jest już późno, kiedy zadzwonił mi telefon. Redaktor. Pościemniałem coś o terminie oddania materiałów na nowy numer, uświadomiłem sobie że już dziewiętnasta i zaraz pewnie będzie dzwonić Katie. Zamiast niej zadzwonił jej Wymarzeniec.
- No co jest? - spytałem.
- Bądźcie na dwudziestą, okej?
- Nie okej. L śpi, i nie mam zamiaru mu przeszkadzać, jak się obudzi to przyjedziemy.
Coś zaszurało za mną, spojrzałem przez ramię, Liam stał oparty o ścianę i próbował poprawić sobie włosy.
- Dobra, inaczej. Już wstał. Zrobimy ze sobą porządek, i wpadamy do was, może tak być?
- Może może, dobra, to czekamy.
Biiiip biiip biiip. Rozmowa zakończona.
Odwróciłem się do chłopaka i łącząc palce pod brodą patrzyłem mu w oczy. Uśmiechnął się pod nosem i poszedł do łazienki. Ja do szafy. Jak to zawsze bywa, połowa wylądowała na podłodze, bo rzadko zdarzało mi się układać wszystko tak jak powinno być ułożone, raczej wszystko było upchnięte byle jak i tylko trzeba było to prasować. Spojrzałem na jej zawartość. Cóż, wypadałoby zrobić pranie bo już prawie nic nie zostało.
- Ej, Misiek – darłem się do Liama w łazience – masz może jakąś czystą koszule? Bo moje dziwnym trafem są wszystkie brudne a tą bordową zostawiłem w Stanach.
- Nie wiem, zobacz w torbie – L zaczął kaszleć.
- Co ty tam wyprawiasz? - spytałem, nachylając się nad jeszcze nie rozpakowaną torbą podróżną.
- Szampon! Szampon mi do ust wleciał...!
Zarechotałem kpiąco i wywaliłem zawartość torby na dywan. Rzuciła mi się w oczy bluza w biało granatową kratkę, w sumie wyglądała jak koszula, ale była bluzą z kapturem. Stwierdziłem że on i tak pewnie ubierze tą swoją cudowną koszulkę z napisem Saint Louis, przy której Katie zawsze dostaje ataku śmiechu. Wciąż nie wiem czemu. Mnie ona nie śmieszy.
Liam wyszedł z łazienki w otoczeniu kłębów pary i zapachu lawendy. Mokre włosy oklapły i grubymi strąkami opadały mu na oczy. Niedbale zawiązany na biodrach ręcznik sprawił że zacząłem się szatańsko uśmiechać. Złapałem bluzę i wparowałem do łazienki, zatrzymując się po drodze przy nim i gryząc go w szyję. Stęknął, bo jak zwykle przesadziłem, i poszedł się ubierać a ja szybko wziąłem prysznic. Usłyszałem znajomy dźwięk. Oho, włączył prostownicę, dzisiaj nie będzie loczków. To dobrze, podobało mi się jak miał proste włosy. Tylko czemu kochał te prostownice bardziej niż ja? I po co były mu dwie, i to jeszcze różowe?! Wyszedłem spod prysznica, założyłem czapkę – taki mam sposób na suszenie włosów, wsadziłem na stopy skarpetki i skierowałem się do kuchni. Wsadziłem sobie do ust kawałek jabłka i mlaskając w najlepsze spojrzałem przez okno. Zmierzchało, Londyn świecił się całą swoją mocą. Oddalony London Eye oświetlony jak choinka na Boże Narodzenie zdawał się emanować tak wielką radością, prawie identyczną, jaka była teraz w moim sercu. Zrobiłem duży wdech, uśmiechnąłem się sam do siebie i w szybie zauważyłem że Liam idzie w moją stronę. Oparłem dłonie na parapecie i wciąż patrzyłem przez okno.
Poczułem, jak na brzuchu splata mi dłonie, oparł brodę na moim ramieniu. Poczułem niewyobrażalnie piękny zapach lawendy i perfum Diora.
- Co tak patrzysz?
- Wiesz... wciąż czasami trudno mi uwierzyć w to co się dzieje. W to że tu jesteśmy, razem. Ale czasami boje się że to może się kiedyś skończyć.
Liam przytulił się do mnie, pocałował w ucho.
- Nie skończy się, zobaczysz. Obiecuje.
Odwróciłem się i spojrzałem w orzechowe oczy.
- Nie obiecuj, po prostu bądź tutaj i mnie nie zostawiaj.
Dostałem buziaka, Liam potarmosił mi włosy. Czas był już się zbierać do Katie i Loczka. Ustaliliśmy że dzisiaj nie pijemy, ja jutro muszę być w redakcji a Liam przecież nie może. Wybór padł na moje auto, mimo że L straszliwie protestował.Schodząc na ulicę, wciąż się kłóciliśmy o to, czemu nie pojedziemy taksówką.
- Po pierwsze, jak pojedziemy taksówką, na miejscu będziemy mieli tłumy paparazzi, wiesz jak to jest. Dwa, że jak tak zrobimy, to na pewno się uchleję, przecież wiesz jak to jest jak się spotkam z Loczkiem. Poza tym, człowieku, trzy miesiące jej nie widziałem! Tęskniłem za nią! Mam nadzieję że jej nie dotykałeś? - spytałem podejrzliwie.
- Nie, przecież wiesz że ona mnie przeraża...
- To bardzo dobrze.
Byłem w stanie dać Liamowi cały świat. Dosłownie wszystko. Ale jednej rzeczy nie oddałbym mu za żadne skarby świata. Moje błyszczące, czarne Subaru Impreza WRX. Najcudowniejszy pojazd na świecie, który kochałem całym sercem i wszystkim innym. I to nie przez to że wypruwałem sobie flaki podczas pierwszych miesięcy pracy w BBC. To przez to jak ten samochód kochał mnie. Byliśmy dla siebie stworzeni. Ja dbałem o nią, myłem ją co dwa dni, serwowałem jej najlepsze oleje i paliwa. A ona odpłacała mi bezawaryjnością i idealnym prowadzeniem, potężnym zastrzykiem mocy i tym, że Liam miał taką zabawną twarz kiedy nią jeździłem, a on siedział obok.

Widok otwierającej się powoli bramy garażowej wywołał u mnie falę radości. Najpierw zobaczyłem grube sportowe opony na błyszczącej podłodze, która odbijała podwozie. Błysnęły mi czerwone sprężyny zawieszenia. Pojawiły się srebrne, siatkowe wloty powietrza. Potem najpiękniejsze światła, jakie kiedykolwiek ktoś zaprojektował. Logo Subaru na masce. Wielki jak bramy piekieł wlot powietrza na masce. Brama otworzyła się całkiem a ja stałem i upajałem się widokiem mojego maleństwa. Spojrzałem dumny na Liama, który obserwował całą scenę z bezpiecznej odległości. Na jego twarzy malowało się przerażenie wymieszane z rozbawieniem, które zapewne wywołał wyraz mojej twarzy.
- Wiesz że jedziemy dłuższą drogą...? - spytałem jadowicie.
Liam nie odpowiedział. Ruszyłem do auta, wsiadłem za kierownicę, rozkosznie oplatając zamszową, grubą sportową kierownicę palcami. Zaciągnąłem się wnętrzem, przymknąłem oczy. To auto działało na moje zmysły tak samo jak Liam. Byli na równi. To zabawne, ale czasami był zazdrosny o moje auto. Zwłaszcza jak całymi dniami siedziałem w garażu i skakałem wokół niej jak wokół własnego dziecka. Wsunąłem kluczyk w stacyjkę i przekręciłem zapłon o jeden stopień. Deska rozdzielcza radośnie rozbłysła kontrolkami a na ekranie nawigacji pojawił się napis DAJ CZADU, który ustawiłem sobie zaraz po kupnie mojej dziewczynki. I zawsze się do niego stosowałem, co skutkowało wielkim kartonem mandatów. Nie ważne. Przekręciłem kluczyk do końca, wciskając delikatne jak tulipan sprzęgło. Spod maski wydobyło się rżenie trzystu koni mechanicznych. Muzyka dla moich uszu, poczułem ciarki na plecach, kiedy wciąż na luzie dodawałem gazu. Silnik bulgotał leniwie. Dwu i pół litrowy bokser budził się do życia. Wcisnąłem gaz do połowy, akurat kiedy Liam stał przed maską, grzebiąc coś w telefonie. Silnik zaryczał radośnie, jak pies który cieszy się na widok właściciela. Liam podskoczył przerażony aż spadła mu czapka. Zaśmiałem się tak głośno i podle, że zrobiło mi się głupio. Wrzuciłem bieg i powoli wytoczyłem się z garażu. Wcisnąłem guzik od bramy, zaczęła się zamykać, Liam wsiadł do auta i zatrzasnął drzwiczki.
- Ostrożnie! - wrzasnąłem, kiedy trzask był zbyt głośny jak na moje wymagania.
- Dobra dobra, nienormalny jesteś i tyle. Jedź. Ale na litość boską, powoli i spokojnie! - poprosił, zapinając czteropunktowe pasy.
- Sam w to nie wierzysz. - mruknąłem pod nosem i wtoczyłem się na ulicę, ostrożnie, żeby nie zarysować przedniego spojlera. - Sam w to nie wierzysz. - mruknąłem pod nosem i wtoczyłem się na ulicę, ostrożnie, żeby nie zarysować przedniego spojlera.
Wyprostowałem koła i wcisnąłem pedał gazu. Auto posłusznie przyspieszyło. Z prędkością naddźwiękową pokonywało każdy metr asfaltu. Spojrzałem na Liama. Wyglądał tak, jakby miał zaraz zejść. Zwolniłem lekko, żeby sprawdzić reakcję. Krew napłynęła mu znowu do twarzy i przestał być blady, nawet nieco się rozluźnił. Poczułem w sobie wpływ szatańskiej mocy, przerzuciłem bieg na wyższy i widząc przed sobie pustą drogę, wdepnąłem gaz do oporu. Silnik zaryczał cudownie, kiedy włączyły się obie turbosprężarki. Auto wystrzeliło do przodu jak rakieta Scud. Liam zacisnął zęby i spojrzał na mnie wzrokiem przerażonego dziecka. Tego nie lubiłem, bo od razu miękło mi serce i odejmowałem gaz. I teraz nie było inaczej.
- Czy ty zawsze musisz tak robić? – spytał
- Dobrze, przepraszam Miśku, ale wiesz że mi tego brakowało...
- Wiem. Ale proszę cie, dojedźmy do Katie w jednym kawałku.
Dalszą drogę pokonałem już spokojnie, rzadko kiedy przyspieszając ponad setkę. Auto wyraźnie się nudziło, zwłaszcza że drogi było wyjątkowo puste jak na tą porę dnia.
Zdjąłem rękę z kierownicy i podetknąłem ją Liamowi pod nos. Złapał ją swoją dłonią i potrząsnął głową. No tak. Znowu, poprawna jazda. Ułożyłem ręce na kierownicy w pozycji za kwadrans trzecia, jak na egzaminie. Zbliżaliśmy się do Katie, było widać zjazd na jej ulicę.
Zatrzymałem się przed domem Katie, wyłączyłem silnik i spojrzałem na siedzący obok cud świata. - Idziemy?
Zamiast odpowiedzi dostałem buziaka w policzek i Liam wysiadł z auta. Zamknąłem drzwi, kliknąłem pilotem i podeszliśmy do drzwi. Wcisnąłem dzwonek, i zamiast zobaczyć otwierające się drzwi, usłyszałem tylko krzyk Loczka.
- Włazić, włazić!
Według zaproszenia, Liam otworzył drzwi i momentalnie uderzył nas zapach smażonych skrzydełek kurczaka, popisowej twórczości Kat. Wszyscy równie mocno je lubiliśmy, więc na stole zawsze leżały tysiące kawałków kurczaka. Zdjąłem kurtkę, wieszając ją na ściennym wieszaku.
- Czyje buty tak śmierdzą? - spytałem, wchodząc do salonu, który łączył się z otwartą, dużą kuchnią. Dużo się tu zmieniło przez trzy miesiące mojej nieobecności. Teraz było tu zdecydowanie mniej sprzętów, dekoracji i innych śmieci, które Kat namiętnie kolekcjonowała. Widocznie Harry przejął inicjatywę dekoratorską. Ściany miały teraz ładny, beżowy kolor, nowe meble i wielki telewizor. To już zdecydowanie była sprawka Hazzy, bo nie wierzyłem w to że Kat kupiłaby telewizor sama.
- Pewnie moje, jak zawsze – usłyszałem znajomy głos dobiegający zza pleców. Odwróciłem się i dostałem pięścią w brzuch.
-Ty idioto, nie rób mi tak, wiesz że nie lubię, co ty wyprawiasz... - mruknąłem pod nosem, witając się po misiowemu z Louisem, który jak zwykle miał za krótkie spodnie.
- Dobra dobra, już nie płacz. Jak tam, hamburgerze? - spytał, puszczając mnie. Zrobił zdecydowanie coś z włosami. A nazywał mnie tak za każdym razem jak wracałem ze Stanów. Wcale tak nie wyglądałem, więc zmrużyłem oczy i kazałem mu iść do diabła. Usiadłem na kanapie, patrząc jak Katie walczy z kurczakiem. Liam usiadł obok i złapał mnie za rękę, opierając głowę na moim ramieniu. Lou spojrzał na nas, uniósł brwi.
- Dwa gołąbeczki, kurde...
- Zazdrościsz? - wyszczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu.
- Nie? Tobie? Fu! - zmarszczył nos Lou i podszedł do Kat, żeby wyżerać jej kurczaki z patelni.
Coś niewielkiego i jasnowłosego wpadło mi na kolana z taką prędkością, że nie do końca byłem pewny co to takiego. Dopiero jak usłyszałem najdziwniejszy rechot na świecie, wiedziałem że to coś co właśnie na mnie skacze to Niall.
- Cześć kartoflany łbie, nie skacz tak następnym razem bo mi kolana połamiesz, tłusta pało...! - przywitałem się z nim po swojemu.
- Ahahaa, połamię połamię, zobaczysz - potrząsnął włosami, klepnął mnie w czoło i usiadł obok.
Przyjrzałem się chłopakowi po mojej lewej stronie. Wyraźnie wyprzystojniał przez te trzy miesiące jak mnie nie było. Zawsze był jak taki młodszy brat, słodki dzieciak z lekkim adhd. Wszyscy czuliśmy się odpowiedzialni za to blond szataństwo. Teraz obok mnie siedział bardzo fajny chłopak z burzą blond włosów i przeraźliwie błyszczącymi oczami. Pewnie jakby nie Liam obok, zapomniałbym się i zaczął Nialla podrywać. Taka tam słabość do blondynów.
- Co tak patrzysz, mam coś na twarzy?
- Eee... nie, sorry, tak sobie myślę po prostu – odparłem, reflektując się że przypatruje się mu dość bezczelnie.
- Ona mówiła – powiedział Niall wskazując prostacko palcem Katie – że cie zastrzelili. To jakim cudem tu jesteś?
- Co mówiła?! - Liam otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na mnie.
- A skąd ja mam wiedzieć co ona mówiła! Jej się zapytaj, nie mnie.
- Kat, co Ty mówiłaś młodemu, że co zrobili?
- Kto?
- No nie wiem właśnie, coś zrobili.
Katie podrapała się końcówką łyżki w czoło. Wyraźnie nie potrafiła sobie przypomnieć co kto zrobił i o co właściwie nam wszystkim chodzi. Zdenerwowałem się.
- Zaraz, stop, co to za wariactwo teraz? Kto mnie zastrzelił?
- Aaaa, to! - ucieszyła się Kat – No mówiłeś sam że cie zastrzelili sześć razy!
Złapałem się za głowę. Na litość boską!
- Jezu drogi... Nikt mnie nie zastrzelił, a na pewno nie sześć razy, bo wtedy zdecydowanie by mnie tu nie było. A ty się uspokój – powiedziałem Liamowi, który tak mocno ściskał moją dłoń, że zbielały mu knykcie. Rozluźnił uścisk. - No, tak lepiej... No, w każdym razie...
I znowu opowiedziałem całą przygodę za Linią w Detroit.
- O Boże, jak w filmie z Arnoldem! - wykrzyknął podekscytowany Niall, skacząc na miękkiej poduszce.
- Mhmmm... - mruczał Louis, rozwalony na dywanie z ustami pełnymi kurczaka. Coś mi nie pasowało. Było nas jakoś mało. Louis na podłodze, Katie na fotelu z kieliszkiem wina w ręku, Liam z kanpką, Niall z chipsami i ja ze szklanką coli i kurczakiem. Jak to możliwe że dopiero teraz to zauważyłem?
- Ej... - spytałem powoli – czemu nie ma Harry'ego i Zayna? Co to teraz? I czemu nikt nie zauważył?
- Wszyscy zauważyli, to ty jesteś taki tępak i nie widziałeś – burknęła Katie znad kieliszka.
- Wcale nie! - zaprotestowałem.
- Tak... - mruknął Niall, z ustami pełnymi chipsów i rozsypujący wszędzie okruszki.
- Będziesz to sprzątał! - wrzasnęła Kat, machając kieliszkiem. Odrobina wina prysnęła na jej białą bluzkę. Wszyscy w tym samym momencie wybuchnęliśmy śmiechem, Kat zrobiła się czerwona i przeklinając pod nosem poszła się przebrać. Usłyszeliśmy szamotaninę na schodach i do salonu dosłownie wleciał Harry, zatrzymując się na ścianie.
Ciemne loki jak zawsze opadały mu na oczy. Poprawił włosy, spojrzał się po nas, duszących się wciąż ze śmiechu, zobaczył mnie, pomachał mi ręką i podreptał do kuchni. Postanowiłem się przywitać, zresztą, zaczynały boleć mnie plecy od tej kanapy, która, mimo że bardzo ładna, była cholernie twarda. Wstałem, strzepnąłem na dywan okruszki z kurczaka, korzystając z nieobecności Kat i poszedłem do kuchni. Spojrzałem na chłopaka który wyżerał właśnie sałatkę z miski tak zachłannie, jakby nie jadł nic od pół roku.
- Co? - spytał.
- Nie nic, nic. Cześć Harry – powiedziałem, przytulając się. Znowu pachniał jabłkami. Ten zapach zawsze mi się podobał i nie raz próbowałem przekonać Liama, żeby zaczął używać takich szamponów, ale on się uparł na swoją lawendową rzepę i na nic się zdawały moje prośby.
- Jak tam w Stanach? Słyszałem że cie zabili? - zachichotał pod nosem, widząc moją minę.
- Tak, tak właśnie. Zabili mnie, umarłem, a teraz chodzę po świecie jako zombie. Jeszcze jakieś mądre komentarze? - zdenerwowałem się i zajrzałem do lodówki, sam nie wiem właściwie po co, bo byłem tak objedzony że uszami mi się wylewało. Złapałem puszkę mrożonej kawy, pstryknąłem wieczkiem i napiłem się napoju, który był tak zimny że zabolały mnie zęby.
- Nie no, żartuję, przecież aż tak durny nie jestem. - usiadł na blacie kuchennym i wlepił wzrok w ścianę przed sobą. Jeden loczek opadł mu na czoło tak, że przypominał jednorożca. Zakrztusiłem się kawą. - Wiesz, reszta chłopaków już wie, tobie jeszcze muszę powiedzieć...
- O Chryste, co? - spytałem, widząc jak spoważniał.
- No bo wiesz... W sumie znam Katie już trochę czasu, jesteśmy razem, kochamy się... Chciałem...
- Co, oświadczyć się jej? - zarechotałem.
- No tak.
Zamurowało mnie. Usiadłem naprzeciwko i spojrzałem w zielone oczy. Nie żartował.
- Ee... no to super, stary! W końcu jakaś męska decyzja!
- No wiem, wiem, oni też tak powiedzieli...
- Kiedy?
- Wczoraj.
- Co? Wczoraj chcesz się jej oświadczyć?
- A, nie. No oświadczyć to dzisiaj.
Jezu, akurat dzisiaj. Akurat dzisiaj, kiedy ja jestem obżarty kurczakiem, ledwo się ruszam, ubrany jestem jak nie wiem co, dzisiaj, kiedy miałem zamiar leżeć martwym bykiem i nic nie robić. To ten musiał wymyślić oświadczyny.
- Ale ja nic nie mam! Nic dla was nie mam, nic nie wiedziałem... No jak to tak, weź poczekaj do jutra, coś kupie, bo tak bez prezentu?!
- Liam kupił, spokojnie.
- No ale to on, a ja?!
- Ale za twoje pieniądze.
Spojrzałem na Liama, który leżał na kanapie i wyżerał chipsy z miski Nialla. Już ja mu w domu powiem co myślę o podbieraniu moich pieniędzy. Uśmiechnąłem się sam do siebie i zwróciłem się do Loczka.
- Dobra, mniejsza o to. Ale czemu tak mało radośnie jakoś...? Siedzisz tu, żresz tą sałatkę jakby zaraz miał skończyć się świat i mulisz. Pokaż pierścionek!
Chłopak wsunął rękę do kieszeni jeansów i wcisnął mi w rękę czarne, małe pudełeczko. Otworzyłem je i mało nie padłem na zawał.
- Większych nie robią? Stary, to jest większe od niej...
- Chciałem większe, nie mieli nic akurat, a jeździłem po wszystkich jubilerach w Londynie.
No tak. Czemu mnie to nie zdziwiło, to dalej nie wiem. Stałem z tym pierścionkiem, kontemplując jubilerską sztukę pod światło, kiedy do salonu wpadła Katie. Nie słyszałem jej na schodach. Spojrzałem na nią, ona na mnie, zobaczyła pierścionek i podeszła do nas. Zauważyłem że Loczek momentalnie pobladł, a ja wściekłem się sam na siebie że stałem jak debil z tym cacuszkiem na widoku.
- Oh, ale ładne! Komu to kupiłeś? - spytała, patrząc na mnie ciekawie.
- Eeee... eee... ja... - zająknąłem się, unikając jej wzroku i patrząc na ścianę za nią.
Odwróciła się i spojrzała na Liama, który właśnie tłukł Louisa poduszką.
- Jemu? Przecież to damskie...
- Nie no...
- To komu? Siostry nie masz. A jak się orientuję, twoja mama nie nosi takich rzeczy. Masz jakąś dziewczynę?!
Harry gwałtownie zeskoczył z blatu, wyrwał mi z ręki pierścionek i łapiąc Kat za rękę wyciągnął ją na środek salonu. No to teraz będzie – pomyślałem.
Cała trójka, bijąca się poduszkami, umilkła i wlepiła wzrok w parę na środku pokoju. Loczek stanął przed Katie, klęknął i wystawił pierścionek przed siebie.
- Miało być inaczej, ale ten debil wszystko zepsuł... - powiedział powoli, wskazując głową na mnie. Poczułem się wyjątkowo bezużyteczny. Ale wciąż przypatrywałem się im z radością w oczach. Obserwowałem, jak Katie blednie, potem robi się czerwona, łapie się za twarz, robi się niebieska, potem znowu blada i z trudem łapie oddech.
- Kat... zapytam prosto z mostu. Zostaniesz moją żoną? Tak na serio...
Dziewczyna podskoczyła, zaczęła piszczeć i zalała się łzami. Piszczała tak, że zacząłem się zastanawiać czy słychać ją w Paryżu.
- O Chryste, tak tak taaaak! - wrzeszczała Katie – koniecznie! Teraz, zaraz, tu, już!
Rzuciła się na chłopaka, teraz już przyszłego męża, zwalając go na plecy. Śmiała się przez łzy, on zaczął kaszleć. Wszystko to wyglądało tak komicznie, że w końcu wszyscy się na nich rzuciliśmy i leżąc tak na dywanie, każdy cieszył się ich szczęściem. Zastanowiło mnie tylko kto przez cały czas tej kotłowaniny łapał mnie za tyłek.
Zbliżała się czwarta rano. Patrzyłem na Liama, który spał obok. Był tak uroczy kiedy spał. Przesunąłem dłonią po policzku chłopaka i poczułem, że muszę zapalić. Ubrałem spodnie, ciepłą kurtkę i wyszedłem na balkon. Czemu znowu nie byłem w stanie spać? O dziewiątej rano muszę być w redakcji. Co oznacza wyjazd z domu najpóźniej o siódmej, ranne londyńskie korki to koszmar. Usiadłem na wiklinowym fotelu na tarasie, zapaliłem papierosa i przymknąłem oczy słuchając miasta. W oddali słyszałem wyjącą syrenę radiowozu, niedaleko przelatywał samolot rycząc silnikami. Usłyszałem krzyk, więc otworzyłem oczy. Widziałem jak patrol policji zatrzymał jakąś pijaną nastolatkę. Wyrywała się kiedy próbowali wsadzić ją do samochodu. Spojrzałem w czarne jak smoła niebo, na którym widać było strzępki chmur. Od kilkunastu dni byłem bardzo niespokojny. Nie wiedziałem co to powodowało. Wciąż czułem jakiś wewnętrzny niepokój, bałem się, czułem że przyszłość może nie być kolorowa. Praca? Nie, to niemożliwe, idzie idealnie, materiały są świetne, felietony ukazujące się w niedzielnej prasie są bardzo poczytne, wypłatę mam bardzo dobrą. Jestem z Liamem, kochamy się. To na pewno też nie to. Katie? Reszta chłopaków? Nie wiem, tam raczej też wszystko w porządku. Co się dzieje, na litość boską? Kolejna noc na kawie i papierosach. Prawie bez snu. Wahania nastroju i zaburzenia snu zaczynały mnie męczyć. Nade mną zaszumiał kolejny samolot zbliżający się do lotniska. Nagle zapragnąłem wsiąść na pokład i polecieć do Paryża, gdzie mieszkała moja przyjaciółka z czasów elementary school, Martha. Bardzo dawno jej nie widziałem.
Może z nią jest coś nie w porządku?
Wróciłem do salonu i złapałem telefon. Wybrałem jej numer, zadzwoniłem. Odebrała, powiedziała że jest w pracy i że zadzwoni jak wróci. No tak. Pani doktor w końcu.
Wróciłem z kubkiem kawy na taras, zapaliłem znowu. Siedziałem tak z przymkniętymi oczami, słuchając otulonego nocą Londynu. Nie mogłem zasnąć, wciąż i wciąż.
- Co tutaj robisz...? - usłyszałem za sobą głos Liama. Otworzyłem oczy i obróciłem się na fotelu w jego stronę. Stał, zawinięty w koc i trząsł się z zimna.
- A ty? - odpowiedziałem niezbyt rozgarniętym pytaniem.
- Wstałem do łazienki, widziałem że pali się światło to postanowiłem sprawdzić. Co jest? Wejdź do środka, przecież tu jest zimno, przeziębisz się i problem gotowy.
Podniosłem się ciężko z fotela, rzucając okiem na panoramę miasta. Wszedłem do salonu i spojrzałem na niego. W jego brązowych oczach malowało się niezrozumienie ale i troska. Usiadł na kanapie, łapiąc mnie za rękę. Usiadłem mu na kolanach i patrzyłem nieprzytomnym wzrokiem w przestrzeń.
- Wiesz, jakoś się czymś martwię i nie do końca wiem co to jest... Jakieś takie... takie idiotyczne przeczucie, ale nie wiem co to jest. Serio nie wiem, nie ważne ile bym o tym myślał. Jakbym się czegoś bał, ale nie potrafię uściślić czego się boję. To dość przerażające nawet...
Poczułem jak Liam kładzie rękę na moich złożonych dłoniach.
- Ej, spokojnie. Ze wszystkim sobie poradzimy, tak? Cokolwiek by się działo, masz mnie. Ej, spójrz na mnie. Poradzimy sobie, rozumiesz?
Przytuliłem się do niego najmocniej jak potrafiłem. Jego poloczkowane włosy wcisnęły mi się do oka. Znowu. Wstałem, zamknąłem drzwi na balkon i wsadziłem głowę do lodówki. Wygrzebałem jogurt i sięgnąłem do szuflady po łyżkę.
- Ekhm...
A no tak. Łyżka. Zamknąłem szufladę i zeżarłem jogurt palcem. Czasami niemożność używania łyżek naprawdę mnie denerwowała, ale czego się nie robi dla miłości, prawda?
- Idziesz spać dalej? - spytałem, bo widziałem że Liam zasypiał na kanapie.
- Tak, pójdę... idziesz?
- Nie... Pójdę się wykąpać, zjem coś jeszcze i pojadę do redakcji. Mam kupę roboty.
- Ja mam dzisiaj spotkanie w studio... nie wiem o której wrócę...
- Ok, rozumiem. Śpij dobrze Miśku.
Zaczekałem aż zamknie za sobą drzwi. Wszedłem pod prysznic i stałem tam, czując jak woda spływa mi po plecach. Wciąż zastanawiałem się czym spowodowany jest ten niepokój. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. Ubrałem się i z mokrymi włosami zszedłem na dół. Spojrzałem na zegarek. Było pół do szóstej. Po co ja tak szybko jadę do redakcji? Nie wiem. Ale może jak się czymś zajmę to nie będę się zastanawiał co mnie martwi.
Zbiegłem po schodach, wyprowadziłem samochód i odjechałem nawet nie zamykając bramy. Przyłapałem się na tym że nawet nie wiem dokąd jadę. Jechałem po prostu przed siebie, a może to Subaru samo wybierało trasę? Nie wiem nadal.
Jechałem po prostu przed siebie, a może to Subaru samo wybierało trasę? Nie wiem nadal.
Zatrzymałem się na jakieś stacji benzynowej, kupiłem sobie wielką kawę i usiadłem na masce paląc papierosa. Patrzyłem na świt nad Londynem stojąc na jakiejś zapyziałej statyjce, której pracownik dziwnie przypatrywał się mojej Subaru. Postanowiłem stąd odjechać, więc po prostu wsiadłem i odjechałem. Pod redakcją byłem o ósmej rano. Nie wiem jakim cudem tyle czasu zabrał mi dojazd tutaj. Na tej stacji tyle siedziałem? Możliwe w zasadzie...
Dzień jak każdy po powrocie ze Stanów. Setki rozmów, walka z zacinającymi się komputerami, konwersja materiałów wideo, doklejanie dźwięku, wycinanie wywiadów... A wszystko powinno być zrobione na przedwczoraj. W połowie dnia poczułem że nie mam już siły. Trzy miesiące w Stanach może i brzmią jak jakiś urlop, ale to naprawdę ciężka praca. Z tych trzech miesięcy, miesiąc spędziliśmy w samolotach. Połączenia międzystanowe to katastrofa. Te samoloty to katastrofa. Ci ludzie to katastrofa. Cała Ameryka Północna to w zasadzie katastrofa. Całe dnie spędzone na załatwianiu przepustek, upoważnień, zezwoleń, samochodów, busów, samolotów, ludzi do wywiadów, spanie w lichych hotelach, jedzenie na stacjach benzynowych... To potrafiło człowieka wykończyć. I owszem, wykończyło. Nie miałem już totalnie siły.
Chciałem zadzwonić do Nialla. Te kretyńskie dowcipy zawsze poprawiały mi humor. Dzwoniłem kilka razy, nie odebrał. Cóż, pewnie wszyscy siedzą w studio.
Szlag mnie jasny trafił na miejscu w pewnym momencie. Nie wytrzymałem, powiedziałem mojej partnerce że źle się czuje i żeby kryła mnie przed szefem. Wsiadłem do windy, zjechałem na sam dół i pędem poleciałem do samochodu. Złapałem za telefon, wybrałem numer Liama i wyjeżdżając spod budynku BBC próbowałem się dodzwonić. Wszystko na nic. Czułem że zaraz eksploduje mi łeb. Obraz powoli rozmywał mi się przed oczami, jeszcze jak na złość wjechałem w największy korek w mieście. Okna otworzyłem na oścież i paliłem papierosa za papierosem, mimo że do tej pory nie paliłem w samochodzie. Coś się ze mną działo, nie czułem się nawet w jednym procencie dobrze. Na skrzyżowaniu depnąłem do oporu i skręciłem pod prąd, żeby skrócić sobie czas jazdy. Mało co nie potrąciłem starszej kobiety na przejściu, ktoś zaczął na mnie trąbić. Całe szczęście że w pobliżu nie było policji. Ale pewnie pocztą dostanę mandat z kamer miejskich. Trudno. Zobaczyłem aptekę i pomyślałem że kupie sobie jakieś proszki na ból. Wcisnąłem hamulec a kochane auto stanęło prawie w miejscu, zakręciłem również prawie w miejscu i zaparkowałem przed apteką. Kupiłem najsilniejsze proszki jakie mieli. Wyszedłem, wyjąłem z samochodu butelkę wody i zeżarłem pół opakowania tabletek naraz. Usiadłem na masce i czekałem aż zaczną działać. Nie wiem czy to podświadomość, czy efekt placebo czy one naprawdę zadziałały, ale poczułem się trochę lepiej. Obok apteki była jakaś chińska restauracja, a mi zaczynało burczeć w brzuchu. Sprawdziłem czy mam prawo zostawić tu samochód, miałem, więc wlazłem do tej knajpy i usiadłem przy stoliku. Rozejrzałem się po restauracji. Nie przypominam sobie żebym był tutaj wcześniej. Za barem oświetlonym słabym światłem papierowych lampionów uwijał się mały, zabawny skośnooki człowieczek. Okna, przysłonięte czerwonymi muślinowymi zasłonami stwarzały bardzo prywatną atmosferę. Ciemne, brązowe stoliki i krzesła idealnie dopełniały klimatu. Jeśli będzie tu dobre jedzenie, na pewno polecę tą restauracje w moim niedzielnym felietonie.
Reszta posiłku upłynęła w całkowitej ciszy. Ciszy, którą przerwał mój telefon. Wydłubałem komórkę z kieszeni płaszcza, i nie patrząc na ekran, odebrałem, wciąż wpychając sobie w usta kolejne porcje ryżu i kurczaka.
- Słucham?
- Cześć – usłyszałem Liama.
- Jezu, w końcu, co ty nie odbierałeś telefonu, co się stało?
- Nie nic... po prostu nie słyszałem. Kiedy wracasz do domu?
- Będę... za jakieś czterdzieści pięć minut – powiedziałem, bo wyraźnie słyszałem że coś jest nie w porządku – Szybciej nie dam rady...
- Dobra, będę czekał, do zobaczenia.
Rozłączył się. Co to się wydarzyło. Nie miałem pojęcia. Przeprosiłem Betty, powiedziałem że muszę już uciekać. Położyłem pieniądze na stoliku, powiedziałem do widzenia małemu kelnerowi i wyszedłem na ulicę. Zaczęło padać. Moje Subaru stało i mokło w deszczu. Czekało na mnie, dzielne maleństwo. Wsiadłem, przekręciłem kluczyk, wyjechałem tyłem i ruszyłem prosto do domu. Nie licząc faktu, że prawie staranował mnie jakiś idiota w Fordzie Fiesta, trasa do domu minęła szybko i bez problemu. Schowałem auto i tupiąc po schodach wszedłem do mieszkania. Zrzuciłem buty i płaszcz, rozejrzałem się po salonie i z niepokojem stwierdziłem że Liama tu nie ma. Kuchnia też była pusta. Zajrzałem na balkon i tam rzeczywiście siedział, na fotelu, z kolanami przysuniętymi do twarzy i wpatrywał się nieprzytomnym wzrokiem w pustkę przed sobą. Miał spuchnięte i zaczerwienione oczy. Chrystusie niebieski...
- Ej ej ej, co jest? - spytałem, siadając na mokrej podłodze. Siedział tam w mokrym ubraniu a z włosów kapały mu kropelki wody. Poczułem jak mokną mi momentalnie spodnie na tyłku. L otworzył usta żeby mi odpowiedzieć, ale stwierdziłem że nie będziemy siedzieć tutaj w deszczu.
- Chodź do środka, ej, zobacz na siebie... Wstań, proszę cie i chodź do środka.
Wstał, łapiąc mnie za rękę. Coś było zdecydowanie nie tak. Szedł za mną zupełnie mechanicznie, jakby był szmacianą lalką, kukiełką. Stanął przy oknie i spojrzał na mnie pustymi oczyma.
- Chryste... - jęknąłem w duchu – zdejmuj te mokre ciuchy, zaraz będziesz chory, ile ty tam siedziałeś...?!
- Jak dzwoniłem to tam siedziałem już.
Od jego telefonu minęło ponad czterdzieści minut. Podreptałem do sypialni, otworzyłem szafę, złapałem ręcznik i suche ubrania i wróciłem do salonu. Liam wciąż stał oparty o ścianę w mokrym ubraniu. Wkurzyłem się. Zdjąłem z niego mokre ubrania, wytarłem mu włosy ręcznikiem, wcisnąłem mu przez głowę suchą koszulkę i posadziłem go na kanapie. Zrobiłem ciepłą herbatę i wsadziłem mu ją w ręce. Usiadłem na podłodze, opierając ręce na kolanach chłopaka.
Spojrzałem mu w oczy szukając odpowiedzi. Pierwszy raz nic w nich nie zobaczyłem.
Pierwszy raz nic w nich nie zobaczyłem. Siedziałem tak wpatrując się w brązowe oczka i czekałem aż dowiem się co się wydarzyło.
Ukrył twarz w kubku z herbatą. Czułem jak trzęsą mu się kolana. Wydłubałem zza kanapy koc, przykryłem Liama i usiadłem obok, patrząc pytająco.
Odchrząknął.
- Nie dałem rady dzisiaj.
Przewróciłem oczami, bo ta odpowiedź nic mi nie dała. Wciąż czekałem.
- Nie zaśpiewałem dzisiaj ani jednej piosenki dobrze. Nie potrafiłem. Nie trafiałem w melodię, zapominałem tekstu, wokal mi się trząsł... To była porażka... ja nie chcę już więcej śpiewać...
Spojrzałem prosto w oczy chłopaka.
- Posłuchaj mnie. Ty śpiewasz najlepiej z was wszystkich. Dobrze o tym wiesz. Nie ważne jak źle byś dzisiaj zaśpiewał, jutro będzie tak jak zawsze. Pamiętasz? Kiedyś też tak już było. I co? Dwa dni później napisałeś całą piosenkę, ułożyłeś muzykę i prześpiewałeś ją przy mnie, już zapomniałeś? Słońce, jesteś najlepszy w tym co robisz.
Ująłem ręce Liama w dłonie, spojrzałem mu w oczy bardzo wymownie.
- Jesteś moim największym skarbem. A ja twoim największym fanem. Przecież dobrze wiesz że nie będzie źle...
- Będzie. Niall się wściekł. Powiedział że jeśli jutro nie zaśpiewam, to nie chce mieć ze mną do czynienia.
Wywaliłem oczy na wierzch. Niall? Ten mały blondas byłby w stanie tak powiedzieć?
- A reszta?
- Nic nie mówili. Ale widziałem ich wzrok. Nie byli zadowoleni, Zayn nawet wyszedł...
Wściekłem się momentalnie. Złapałem za telefon i zadzwoniłem do Nialla. Miał szczęście, że nie odebrał, bo inaczej ciężko by z nim było.
Miał szczęście, że nie odebrał, bo inaczej ciężko by z nim było. Już nie miałem siły przekonywać Liama do swojej racji.
- Może idź się połóż do łóżka? Trzęsiesz się. Ubierz jakąś ciepłą bluzę i do łóżka. Ja muszę napisać jeszcze parę rzeczy, ale proszę cie, idź się połóż...
- No... dobra. Dobra – wstał szybko i pomaszerował prosto do sypialni. Pokręciłem głową niezadowolony, wyciągnąłem komputer. Włączyłem laptop i radio. Leciała jakaś francuska piosenka. Znowu zapragnąłem zobaczyć Paryż. Pomyślałem że może pojadę tam na weekend. Wszedłem na stronę linii lotniczych i przejrzałem loty. Było ich zatrzęsienie, zarezerwowałem sobie bilety, zrobiłem przelew i zadzwoniłem do Marthy że w jutro będę w Paryżu.
Lot był krótki. W końcu nie jest to międzykontynentalny lot, jakich ostatnio mnóstwo odbywałem. Na Rue Dauphine dotarłem bardzo szybko, taksówka z lotniska jechała dwadzieścia pięć minut. Przywitałem się z Marthą i dziwnie zmęczony położyłem się spać.
Wstałem rano. Znalazłem list od Marthy w którym informowała, że musiała pojechać do kliniki, pilny przypadek. Wyjąłem laptop, otworzyłem plik tekstowy i zacząłem pisać. Ciepły pokój, zielono kawowe ściany, muzyka, przytłumione światło lampki z Ikea. Rozejrzałem się. Co tak naprawdę to wszystko dla mnie znaczy? Po co przywiązuję się do rzeczy, przedmiotów które tak naprawdę nic dla mnie nie znaczą. Upiłem łyk kawy. Bez kawy nie wyobrażam sobie życia. To jedna z niewielu rzeczy, która jeszcze sprawia mi radość.
Zminimalizowałem edytor tekstu i spojrzałem na śmiejącego się ze zdjęcia Liama który wisi mi na plecach na tle Central Parku w Nowym Jorku. To zdjęcie było jedno z moich ulubionych.
Spojrzałem w przeraźliwie brązowe oczy. Co tam znalazłem? Radość. Radość z życia. Falujące włosy zdawały się krzyczeć, jak bardzo są szczęśliwe. Zastanowiłem się czy w moich zimnych, szarych oczach ta radość jest. Wydaje się że jest jej coraz mniej.
Liamowe oczka dodawały mi siły wtedy kiedy jej potrzebowałem. Dawały mi radość, wspierały mnie, mówiły to co akurat trzeba było powiedzieć. Ale dokąd to wszystko zmierza? Ja już nie widzę sensu.
Kolejny łyk kawy. Prawie poczułem jak rozszerzają się moje źrenice i prawie usłyszałem szum krwi tętniczej kiedy podniosło się ciśnienie. Kocham ten stan. Przypomina mi najwspanialsze chwile w moim życiu. Kiedy kawa i papierosy trzymały mnie przy życiu, kiedy znajdowałem w tym relaks i chwilę dla siebie. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko samolotu.
Usłyszałem dźwięki ulubionej piosenki. Przymknąłem oczy. Poczułem jak odpływam.
Z otępienia wyrwał mnie dzwonek telefonu.
- Czemu cie nie ma? - spytał zaaferowany Liam.
- Bo nie... - wymamrotałem półprzytomny.
- A gdzie jesteś?
- W Paryżu, a co?
- Że co?! - wrzasnął głos po tamtej stronie.
- No w Paryżu.
- A. No to fajnie że cokolwiek o tym wiem. Cześć.
Biip... biip... biip...
Nagle poczułem straszliwe wyrzuty sumienia. Przecież powinienem mu powiedzieć że wyjeżdżam. Wstałem, ubrałem płaszcz i zszedłem na dół, do sklepu. Kupiłem papierosy, bo już mi się kończyły, świeże pieczywo i moim łamanym francuskim poprosiłem o płatki śniadaniowe. Papierosy i bułki kupowałem tu często, więc wiedziałem jak to powiedzieć. Poproszenie o truskawkowe musli z jogurtowymi dropsami, i to po francusku, przysporzyło mi zdecydowanie więcej problemów. Wróciłem jeszcze po butelkę wina. Wszedłem do mieszkania. Przez to kilkanaście minut przez które mnie nie było, moja przyjaciółka zdążyła wrócić i właśnie szukała czegoś w szafce.
- Ej, gdzie są płatki? Zjadłabym coś.
- Zeżarłem – odpowiedziałem – ale tu masz nowe. Swoją drogą, fraise muesli avec du yaourt.
- O, brawo! Nauczyłeś się?
- Ta. Trudniej się już nie dało?! - zdenerwowałem się, wsadzając sobie papierosa do ust.
- Daj mi też, zostawiłam swoje w aucie.
Wyciągnąłem w jej stronę paczkę, złapała papierosa, wetknęła go w zęby i przypaliła zapalniczką w motylki. Usadowiliśmy się przy niskim stoliku przy oknie z widokiem na kawałek Sekwany.
- No, to opowiadaj co u ciebie, bo widzę że nie najlepiej...
Tak. Ona zawsze czytała ze mnie jak z otwartej książki. Opowiedziałem jej wszystko.
Następnego dnia wysiadłem z autobusu z Heathrow. Katie nie miała jak odebrać mnie z lotniska, a auto zostawiłem w domu. Musiałem więc tłuc się tym wstrętnym pudłem. Portfel z pieniędzmi zostawiłem w Paryżu, miałem przy sobie tylko paszport i inne dokumenty. Bez biletu przez cały Londyn da się przebić bez kontroli biletowej. Właśnie się o tym przekonałem. Spojrzałem na mój dom, tonący w wieczornej szarości. Okna w naszym mieszkaniu były czarne. Pomyślałem że L śpi. Wlazłem po cichu do mieszkania i zajrzałem do salonu. Pusto. Kuchnia, balkon i sypialnia też były puste. W łazience nie paliło się światło. Liama nie było w domu.
Zadzwoniłem od razu. Nie odebrał. Próbowałem chyba z dziesięć razy. W końcu wyłączył telefon. Mało nie osiwiałem z nerwów. Zrobiłem sobie herbatę. Usiadłem przy stole w kuchni, włączyłem w telefonie wielokrotne wybieranie i pijąc herbatę liczyłem na to że telefon w końcu połączy się z telefonem Liama. Wszystko na nic. Zdenerwowałem się jeszcze bardziej.
Wyłączyłem wybieranie numeru Liama, wybrałem numer Katie. Odebrała od razu.
- Nie wiesz co się z nim dzieje?
Dziewczyna od razu zrozumiała że mówię o L.
- Nie mam pojęcia... a co?
- Nie wiem właśnie, wróciłem do domu z lotniska, patrzę, a tu pusto jest. Nie odbiera telefonu, w końcu wyłączył. Nie wiem co się dzieje...
- Co ty robiłeś na lotnisku?!
- Wróciłem z Paryża, przecież ci mówiłem że lecę na weekend...
- A no tak, rzeczywiście. Zapomniałam.
Cała Katie.
- Norma. Naprawdę nie wiesz co się z nim stało?
- Nie wiem.. zadzwoń może do Nialla. Ja się zapytam Harryego.
Usłyszałem jak Katie drze się przez pół domu.
- On mówi że nie wie.
- Dobra, dzięki, będę dzwonił dalej, może Lou wie.
Rozłączyłem się. Zadzwoniłem do Louisa, odebrał dopiero za trzecim razem. Coś mi zaśmierdziało.
- Lou, gdzie jest Liam...?
Po tamtej stronie zapadła cisza.
- Wiesz, prawda? Powiedz mi, gdzie on jest!
- U mnie.
Ulżyło mi. Wiedziałem gdzie jest, wiedziałem że jest u przyjaciela, że nic mu nie jest i że nic sobie nie zrobił.
- Daj mi go do telefonu, proszę cie.
- On powiedział że nie będzie z tobą rozmawiał. Nie wiem co zrobiłeś, ale jest naprawdę wściekły.
Wpadłem na pomysł.
- Dobra, Lou, powiedz mu tak. Ja powiedziałem że mam to w nosie, i żeby robił sobie co mu się podoba. A ja zaraz się ogarnę i przyjadę po niego. Ok?
- Ok, coś wymyśle.
Wylazłem na balkon i zapaliłem papierosa. Patrzyłem na tonące w mroku miasto i rozświetlony London Eye. Zastanawiałem się jak przeprosić L. Nie miałem pomysłu. Jeszcze nigdy nie było takiej sytuacji. Nie wiedziałem co zrobić.
Wylazłem na balkon i zapaliłem papierosa. Patrzyłem na tonące w mroku miasto i rozświetlony London Eye. Zastanawiałem się jak przeprosić L. Nie miałem pomysłu. Jeszcze nigdy nie było takiej sytuacji. Nie wiedziałem co zrobić. Dopalający się papieros sparzył mnie w palce. Wrzuciłem niedopałek do popielniczki, złapałem płaszcz i zszedłem po auto.
Wyjechałem spod domu z piskiem opon, denerwując się bardziej niż kiedykolwiek. Co ja mam mu powiedzieć. Pewnie i tak nie będę w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Włączyłem radio. Mówili coś o jakiejś wizycie polityka ze Stanów. Pewnie będzie trzeba zrobić materiał. Miałem w nosie chwilowo wszystkich polityków świata, łącznie z naszym tępawym premierem na czele. Samochód rozchlapywał kałuże we wszystkie strony. Nie zauważyłem zmiany świateł, przeciąłem skrzyżowanie na czerwonym, z każdej strony odezwały się klaksony. Czarne jak noc Subaru pruło przed siebie nieustraszone, a w środku ja z wielkim mętlikiem umysłowym.
Żeby dojechać ode mnie z domu do mieszkania Louisa musiałem przebić się przez cały Londyn. O tej porze nie było z tym większych problemów. W południe było to prawie niewykonalne.
Jechałem na pamięć, prosto przed siebie i wciąż zastanawiałem się jak sprawę rozwiązać.
Zadzwonił telefon. Wyrwał mnie z otępienia tak brutalnie, że automatycznie wcisnąłem hamulec zatrzymując się na środku ulicy. Zjechałem na bok i wyszarpnąłem komórkę z kieszeni. Wyświetliło mi się ,,Katie home,,. Jezu Chryste, też nie ma kiedy dzwonić.
- Co?! - wrzasnąłem bezczelnie do słuchawki.
- Eee... - usłyszałem po tamtej stronie. To nie była Kat.
- Harry, na litość boską, nie masz kiedy dzwonić? Ja tu przeżywam koszmary, a ty dzwonisz! Koszmarnie dzwonisz...! - zakończyłem nieco kulawo.
- Jakie koszmary znowu? Ej, zamknij się bo mam ważną sprawę.
- No ale szybko, proszę... - jęknąłem do słuchawki.
- Dobra, będzie szybko. Za tydzień w sobotę. Ślub.
Zatkało mnie totalnie, bo nie wiedziałem o czym on mówi.
- Jezu, jaki ślub, o czym ty do mnie mówisz? - spytałem bębniąc palcami w kierownicę.
- No mój! Znaczy, mój i Katie.
- Co tak szybko? Oszaleliście?! - spytałem, rozglądając się wokół, bo właśnie coś mnie tknęło – Boże, czekaj, bo ja tu nie mogę stać coś mi się wydaje...
- Jak nie możesz stać?
- No autem!
- A to gdzie ty znowu jedziesz?
Zdenerwowałem się. Co za bezczelny pytajnik...!
- Nie twój interes, kudłata małpo. Co z tym ślubem?
- Dobra, zadzwonię jutro i na spokojnie pogadamy. Ok?
- Dobra dobra, cześć, pozdrów Kat.
Rozłączyłem rozmowę, wrzuciłem wsteczny, wróciłem na ulicę i znowu z piskiem opon ruszyłem przed siebie. Namącił mi w głowie totalnie. Nie dość że Liam, to jeszcze teraz ten ślub zorganizowany w ekspresowym tempie. Ludzie drodzy, pogięło totalnie. Rozumiem, dwa miesiące, trzy. Ale półtorej tygodnia? No nie wierzę w to.
Z ogromną prędkością wjechałem w potężną kałużę. Samochodem rzuciło w lewo, potem w prawo i mało nie padłem tam na zawał. Kątem oka zauważyłem, że cała kałuża, wzniecona w powietrze impetem mojego Subaru wylądowała na jakiejś kobiecie która akurat szła obok. Opanowałem się, zwolniłem i zdecydowanie uważniej obserwowałem drogę przed sobą.
Opanowałem się, zwolniłem i zdecydowanie uważniej obserwowałem drogę przed sobą.
Do mieszkania Lou dotarłem po około pięćdziesięciu minutach. To i tak dobry wynik, nawet jak na tak puste ulice. Zaparkowałem samochód, zanim wysiadłem upewniłem się że żaden z nich nie stoi w oknie. Zapaliłem papierosa bo ręce mi się trzęsły z nerwów. Byłem tak zły na siebie, że bardziej się nie dało. Wypaliłem pół, zakrztusiłem się dymem, wrzuciłem papierosa do studzienki kanalizacyjnej, zamknąłem auto i podszedłem do drzwi.
Spodziewałem się że otworzy Louis. Nic podobnego. Drzwi otworzyły się i stanął w nich nie kto inny, tylko Liam z wyrazem zdziwienia na twarzy. Zrobiło mi się przykro, bo znowu miał opuchnięte oczy. A to zdarzało się tylko wtedy, kiedy płakał.
Bez słowa wyszedł, wsiadł do auta i czekał.
- Dzięki, Lou – krzyknąłem w głąb mieszkania i usiadłem za kierownicą.
Londyńskie Kew Garden, oranżeria ślubna. Siedziałem w pierwszym rzędzie, mimo że do ślubu zostało jeszcze ponad trzydzieści minut. Katie kazała mi tu czekać. Co dziwne, bo jej tu nie było. Poczułem wibracje telefonu w kieszeni marynarki. Wydłubałem komórkę, odebrałem. Katie.
- Chodź tu! Musisz mi pomóc, chodź tu!
- Ale dokąd?
- Tu, za oranżerią, masz taki budynek techniczny. Chodź tu.
- Dobra, idę, spokojnie.
Wylazłem spomiędzy rzędów krzeseł, skierowałem się tam dokąd kazała mi iść Kat. Na szczęście były tam tylko jedne drzwi, więc nie musiałem się zastanawiać w które wejść. Bez pukania wlazłem do środka i powitał mnie krzyk. Katie stała w sukience ślubnej. A raczej jej połowie, bo nie potrafiła sama doczepić dolnej części. Dwie druhny które zapewne będą skakały wokół niej też miały z tym problem. Jedna siedziała na fotelu i załamywała ręce, inna stała i bacznie obserwowała sukienkę.
- No no... zawsze mówiłem że masz ładne nóżki kobieto...
- Cicho, lepiej mi tu pomóż, bo ja nie wiem jak to działa – mruknęła Katie, śmiejąc się pod nosem.
- A skąd ja mam wiedzieć?! Co to, ja to szyłem czy co?
Ładny bukiet kwiatów trafił mnie prosto w twarz.
- Bezużyteczny jesteś, won!
No i na tyle zdał się mój spacer. Wyszedłem i wróciłem na swoje miejsce. Harry stał przy pięknie ozdobionym stole, opierając się o ścianę. Wydawał się być całkowicie rozluźniony, ale ciekawe jak było w środku. Podszedłem, przywitałem się, pochwaliłem bardzo dobrze skrojony czarny garnitur, w którym wydawał się jeszcze chudszy niż normalnie.
- No i jak? Nerwy?
- Czy ja wiem... nie wiem – bąknął Harry – raczej tak. Ale nie bardzo. Albo i bardzo? Sam nie wiem... - paplał trzy po trzy. Roześmiałem się i odwróciłem się do Liama, który stał obok mnie i wbijał mi palec w żebra.
- Co?
- Nic, zaczepiam. Tak po prostu.
Spojrzałem na zegarek. Już czas. Spojrzałem na Harryego. Pobladł, ale trzymał się równo. Podszedł do ołtarza. Ludzie siedzieli już na miejscach, rozpoznawałem znajomych, rodzinę młodych, był nawet Simon. Usiadłem na krześle, złapałem Liama za rękę i wbiłem wzrok w plecy Harryego. Kapela siedząca pod ścianą zagrała marsz weselny i wszyscy odwrócili się w stronę wejścia do sali. Drzwi otworzyły się szeroko. Stała tam Katie w pięknej, białej sukience, którą widziałem już wcześniej. Ale teraz, sukienka w całości prezentowała się olśniewająco. Klasyczny kloszowy dół i koronkowa góra. Wysoko upięte włosy miała związane perłami a na szyi błyszczał delikatny srebrny łańcuszek. Białe kwiaty, które niedawno trafiły mnie w twarz, idealnie dopełniały całości.
Kat szła z dumnie zadartym czołem, lekko uśmiechając się pod nosem. Podeszła do ołtarza. Idealnie prezentowali się razem. Biel i czerń. Ona i on. Moi przyjaciele, którzy teraz już nie mają wyjścia, będą razem do końca. Nie wątpiłem w to.
Zaczynałem się wiercić na krześle, bo śluby mnie nudziły, nawet jeśli był to ślub Katie. W końcu padło sakramentalne tak. A kiedy składałem im życzenia, przyszedł czas na prezent.
- Słuchajcie. Wiem że to tak nie koniecznie w porządku, ale mam dla was prezent od nas wszystkich - kiwnąłem głową na stojących za mną Liama, Nialla, Zayna i Louisa – Idziecie z nami?
Młodzi spojrzeli po sobie zdezorientowani.
- No ok – mruknęła Katie, przepraszając innych gości i idąc za nami.
Obeszliśmy oranżerię wokół, kazałem Katie i chłopakom poczekać, a sam poszedłem kawałek dalej, do dużej stodoły. Wychodząc przed oranżerię usłyszałem pisk Katie i oburzony krzyk Harryego.
- Co to ma być!?
Prowadziłem za ładną, srebrną uprząż prezent dla młodej pary. Dorodna klacz konia fryzyjskiego, dwuletnia. Katie piszczała jak oszalała i od razu przykleiła się do klaczki. Harry natomiast był wściekły i stał w miejscu tupiąc i warcząc na wszystko wokół. Zaczęliśmy się z niego śmiać i wyciągnąłem z kieszeni prezent dla niego. Nowy model Breitlinga, jakaś tam limitowana edycja. Oczy mu się zaświeciły, złapał mnie pod ramię i wszyscy poszliśmy na kolację. Kat została z koniem, wciąż piszcząc jak oszalała. Niall na widok tortu dostał ślinotoku i sam zeżarł połowę, wywołując tym falę śmiechu wszystkich gości..
Ostatnie dwa miesiące były niezwykle burzliwym okresem w życiu wszystkich nas. Chłopaki dzień w dzień siedzieli w studio robiąc nową płytę, Katie oddała się pracy w stajniach królewskich opiekując się przy okazji swoją ślubną klaczką, którą ochrzciła imieniem Lacanta. Skąd wzięła to imię, nikt nie wiedział a ona sama nie potrafiła się wytłumaczyć. Ja natomiast jeździłem z ekipą po Europie, robiąc materiał o biedzie w krajach wysoko rozwiniętych. Kilka dni wcześniej dostałem wiadomość o tym że nasz materiał o slumsach Detroit został nagrodzony Brytyjską Nagrodą Dziennikarską, więc posypały się granty i zlecenia na nowe materiały. Moja ekipa uwijała się jak w ukropie z nawałem materiałów, które piętrzyły się przed nami jak nieprzebyta ściana.
Siedziałem akurat w Austrii na balkonie hotelu układając z Samem pytania na wywiad, kiedy zadzwonił mój telefon. Dzwoniła Katie.
- Cześć pracusiu! Słuchaj. Kiedy będziesz w Londynie teraz? Wszyscy tu tęsknimy!
- Będę za trzy dni, musimy wymienić sprzęt, bo kamery padają nam jak muchy. A co?
Kat zapiszczała jak małe dziecko.
- Spotkamy się, prawda? Nawet na obiad...?
- Oczywiście że tak! Specjalnie sobie poukładam terminarz tak, żeby jeden dzień mieć dla was. Może być?
- Super! Daj znać jak będziesz już w domu! Do zobaczenia.
Lot z Wiednia do Londynu był krótki, ale tylko przez to że cały przespałem. Lądując na londyńskim lotnisku już nie potrafiłem doczekać się spotkania z przyjaciółmi. Liam odebrał mnie z lotniska, pojechaliśmy do domu i prosto stamtąd wybraliśmy się do Ivy, miejsca spotkań brytyjskiej śmietanki celebryckiej. Postanowiliśmy zaszaleć i mimo że obiad tam wyszedł nas końcowo o wiele za dużo, nie żałowaliśmy. Do czasu.
Z Katie i Harrym spotkaliśmy się przed restauracją. W krzakach po przeciwnej stronie ulicy jak zwykle czaił się tłum paparazzi. Dumnie przemaszerowaliśmy przez wejście mijając po drodze Jerremy'ego Clarksona z żoną a w kącie sali zauważyłem Victorię Beckham. Kto by pomyślał, jeszcze dwa lata wcześniej nawet nie marzyłem żeby znaleźć się w tej restauracji. Zajęliśmy nasz stolik i rozmowa pochłonęła nas bez reszty. Harry wcisnął mi w ręce iPoda z nowymi piosenkami. Wsadziłem słuchawki w uszy i zacząłem cieszyć się jak dziecko. Płyta była naprawdę świetna. Jeśli tym razem też dostaną Brit Award, wcale się nie zdziwię. Katie rozpływała się nad pracą w stajni, Liam natomiast pożerał mnie wzrokiem tak, że w pewnym momencie zawstydziłem się i na moich policzkach pojawiła się dorodna czerwień.
- Czy ty wiesz – pytała Katie – ile oni pracują? Wiesz? Od rana do nocy! Codziennie!
- Wiem – mruknąłem – wiem, z tym że ja pracuję dwadzieścia cztery na dobę. Ostatnio w Niemczech ukradli nam kamerę. W Polsce odkręcili koła od naszych busów i musieliśmy jechać po nowy samochód jakimś autobusem. Nie pamiętam jak to się tam nazywało. We Francji Sam dostał w twarz od jakiejś rozwścieczonej Rumunki na placu w Paryżu. Ja nie wiem, dzikie kraje jakieś...
- No dobra, dobra. To widzę że ja mam najlepiej – powiedziała Katie, dłubiąc widelcem w pieczeni.
- No masz, zdecydowanie – potwierdził Liam, bawiąc się włosami.
Rozmawialiśmy bez opamiętania. Na dworze zaczynało zmierzchać. Spojrzałem na Liama. Byliśmy umówieni z adwokatem, chodziło o akt własności mieszkania czy jakąś inną bzdurę, do której właściciele budynku się przyczepili.
- Wiecie... musimy już powoli spadać – zacząłem – mamy spotkanie dzisiaj jeszcze, a zanim dojedziemy, to trochę czasu minie. Słuchajcie. Ja mam taką propozycję. Jutro rano muszę stawić się w redakcji i złożyć faktury za wszystkie pierdoły z podróży. Ale popołudnie mam wolne. Wpadniecie do nas?
Katie wyraziła aprobatę, powiedzieliśmy sobie do widzenia, kelner przy wejściu oddał nam płaszcze i wyszliśmy na zimny londyński wieczór. Katie i Harry zostali jeszcze w Ivy, bo Katie zażądała deseru. Schodziliśmy właśnie z dywanu na wejściu do restauracji, kiedy przed wejściem zatrzymała się wielka czarna limuzyna a ze środka wyszedł nie kto inny, tylko Madonna. Królowa pop we własnej osobie. Mało tam na zawał nie padłem. Zobaczyć ją na żywo, to niesamowite wrażenie. Niestety, nie tylko ja się tak ucieszyłem.
- Patrz, Madonna! - powiedział radośnie Liam.
Ivy ma to do siebie, że na ulicy przed nią zawsze jest duży ruch. Ponadto jest okupowana przez paparazzi żądnych dobrych zdjęć. Mocne światła zamontowane przed nią dostatecznie oświetlały chodnik. Coś przefrunęło między mną i Liamem, rozpychając nas na boki. Zauważyłem tylko żółto czarny pasek Nikona. Jakiś szurnięty paparazzo rzucił się w stronę Madonny. Pomyślałem sobie że to szczyt bezczelności, kiedy inny rozpędzony fotograf wpadł prosto na Liama.
Czas błyskawicznie zwolnił.
Wiedziałem co się stanie, i wiedziałem że nie zdążę już go złapać. Wszystko widziałem w zwolnionym tempie. Zupełnie jak na filmie.
Liam runął plecami na ulicę. Widziałem ogromne przerażenie w jego oczach. Chwilę potem mój świat się załamał. Jakiś samochód przychamował, on sam zaczął podnosić się z ziemi. Myślałem że to już wszystko. Jak bardzo się wtedy pomyliłem...
Z drugiej strony, rozpędzone auto wjechało wprost w podnoszącego się z ziemi chłopaka. Myślałem że mi się wydaje, że to jakiś kretyński żart. Auto zatrzymało się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Liama nie było. Widziałem tylko czerwony ślad hamowania audi. Zrobiło mi się niedobrze.
Przy samochodzie ktoś wrzasnął. Wiedziałem już co to oznacza. Rzuciłem się w tamtą stronę. Dobiegając do samochodu zwolniłem. Czułem zapach świeżej krwi, tak bardzo znienawidzony przez wielokrotne reportaże wojenne. Rozpoznawałem ten zapach wszędzie. To jedna z tych rzeczy której nie zapomina się przez całe życie. Słodkawy, dławiący zapach. Poczułem jak tracę siłę w kolanach. Oparłem się dłonią o tylne drzwi audi, w którym wciąż siedział kierowca. Nie spojrzałem kto to jest. Widziałem tylko pękniętą przednią szybę i kilka czerwonych kropel wokół pęknięcia.
Powoli przesunąłem się do przodu. I wtedy poczułem, że moje życie właśnie się kończy.
Kolana się pode mną ugięły.
Liam leżał na ulicy. Zupełnie jakby spał. Jedyne, co było niepokojące, to powiększająca się kałuża krwi wokół jego głowy i nienaturalnie ułożona ręka. Wciąż opierając się o maskę auta tego mordercy, klęknąłem przy chłopaku. Nie wiedziałem co zrobić. Przeszedłem wszelkie możliwe kursy pierwszej pomocy, miałem nawet szkolenie wojskowego sanitariusza przed wyjazdem do Iraku. A teraz nie widziałem co zrobić. Bałem się go dotknąć. Czułem jak dławię się własnymi łzami.
Usłyszałem za sobą krzyk. To Katie.
- O Boże... nie... - to Harry.
Odwróciłem się do nich i wtedy dopiero dotarło do mnie że całe dłonie mam we krwi. Poczułem że mi słabo.
- Pomocy... pomóżcie mi... - wykrztusiłem z siebie. Ktoś obok wzywał karetkę. Nie wiem jak długo klęczałem przy Liamie. Zatraciłem rachubę czasu. Widziałem tylko śpiącą twarz chłopaka i czerwień wokół. Do moich uszu dotarły dźwięki syren. Nie widziałem jeszcze świateł. Po przeciwnej stronie ulicy ktoś przepędzał fotoreporterów, którzy jak hieny rzucili się na nową sensację. Wzrosła we mnie nienawiść. Wstałem i ruszyłem w stronę jednego z nich. Poczułem jak Katie i Harry łapią mnie za ramiona i próbują zatrzymać. Wyszarpnąłem się im i rzuciłem z pięściami na paparazzo. Harry złapał mnie za kurtkę i odciągnął od fotoreportera. Kipiałem wściekłością. Zauważyłem karetkę i sanitariuszy przy Liamie. Próbowałem się tam dostać, ale drogę zagrodził mi policjant, który wziął się nie wiadomo skąd.
- Puść mnie ty łajzo! - krzyczałem nie wiem do kogo, bo nie byłem pewny kto mnie trzyma – Puść mnie! Liam! - darłem się jak opętany.
Poczułem silny uścisk na ramieniu. Ktoś zaprowadził mnie do karetki. Posadzili mnie na stopniu i dostałem jakiś zastrzyk. Momentalnie się uspokoiłem. Wciąż widziałem kilku lekarzy którzy kręcili się wokół Liama. Kierowca auta zniknął.
- Zabiję... - mruknąłem do siebie.
Katie, która nagle pojawiła się koło mnie, spojrzała na mnie smutnymi i zapłakanymi oczyma.
- Co?
- Zabiję... tego kto to zrobił... tego kto prowadził to auto...
- Spokojnie.
- Nie. Nie będę spokojny.
Podszedł do mnie policjant. Poprosił o dokumenty. Kat wyjęła mi je z kieszeni, bo ja sam nie byłem w stanie. Policjant spojrzał na mnie, posłał miłe spojrzenie. Prychnąłem kpiąco. Katie złapała mnie za rękę i wzięła na bok, do stojącego przy płocie Harryego. Miał nieprzytomny wzrok i nerwowo skubał zamek kurtki. Spojrzał na mnie i posłał mi krzywy uśmiech. Podszedłem prosto do niego i przytuliłem się.
- Jezu... - jęknęła Katie, patrząc w przestrzeń.
Odwróciłem się. Zobaczyłem sanitariuszy z noszami. Były przykryte czarnym workiem.
To już koniec.
Niemożliwe stało się możliwe. Chyba zemdlałem.
Mijał już czwarty dzień od feralnego wieczoru w Ivy. Czwarty dzień, kiedy próbowałem umrzeć nie robiąc absolutnie nic. Siedziałem na łóżku, ściskając kurczowo bluzę Liama. Wpatrywałem się w nią tak, jakbym miał nadzieję na to że właściciel tej bluzy zaraz pojawi się w środku. Nie spałem. Leżałem zwinięty w kłębek przytulając się do pachnącego perfumami Diora materiału. Dzień po dniu kiwałem się w przód i w tył, nie będąc do końca świadomym upływu czasu. Dla mnie on zatrzymał się cztery dni temu. Mój czas zatrzymał się wraz z piskiem opon czarnego audi.
Pokój przesiąkł już całkowicie zapachem papierosowego dymu. Nigdy dotąd nie paliłem w mieszkaniu, Liam zawsze tłukł mnie za to poduszką. Teraz nie miał kto na mnie wrzeszczeć i bić mnie po głowie. Na podłodze wokół łóżka leżało zatrzęsienie pustych paczek po papierosach. Walały się puste butelki po polskiej wódce, która dziwnie zaczynała mi smakować. Śladu po jedzeniu nie było. Przy życiu utrzymywał mnie tylko alkohol i papierosy. Nic więcej.
Czasami przenosiłem się do salonu, gdzie siedziałem na kanapie wpatrując się w zdjęcie wiszące na lodówce. Wszystkie popielniczki w domu były przepełnione, nie chciało mi się ich wyrzucać. Papierosy gasiłem wszędzie gdzie się dało. W kwiatkach. W pustych szklankach. W wannie. Jedyną rzeczą która nie była brudna od papierosowego popiołu był dywan, ten biały, puchaty. Bałem się że stanie w płomieniach i wszystko inne zaraz się spali. Po czym spojrzałem na niego łapczywie. Może to dobry sposób żeby w końcu się zabić? Rzuciłem na dywanik palącego się papierosa. Zaśmierdziało topiącym się sztucznym tworzywem, pojawiła się malutka smuga dymu i koniec. Tyle było z mojego wymarzonego pożaru. Miałem nadzieję że skończę jak Amy Winehouse, pijąc codziennie aż w końcu wysiądzie mi organizm i przekręcę się. Dołącze do Liama.
Chciałem strzelić sobie w łeb. Nie miałem czym, jak na złość dostęp do broni w Wielkiej Brytanii wcale nie jest taki prosty.
Wyjść na ulicę...? Rzucić się pod samochód? Nie, to odpadało, tam byli ludzie. Miałem jakiś wstręt do ludzi.
Siedziałem przy balkonowym oknie, wpatrując się na skąpaną we wczesnym, letnim słońcu panoramę Londynu. Patrzyłem na to miasto które dało mi tyle cudownych chwil. I w jednym momencie wszystkie te momenty wydarło, zamieniając je w stertę martwych zdjęć i bolesnych wspomnień. Zapaliłem kolejnego papierosa i w tym samym momencie usłyszałem pukanie do drzwi. Codziennie kilka razy próbowała dotrzeć do mnie Katie. Nie chciałem z nią rozmawiać. Czułem się winny tego co się stało. Przecież mogłem coś zrobić.
- Otwórz te drzwi, proszę cie... - usłyszałem.
Nie wiem dlaczego wstałem i otworzyłem drzwi przed Katie. Może coś mną pokierowało, naprawdę nie wiem. Stałem tam, trzymając wciąż klamkę i patrzyłem na nią opuchniętymi oczyma.
- Chryste panie, jak ty wyglądasz... - wyszeptała, patrząc na mnie. Była naprawdę przerażona.
Nie wiem jak wyglądałem, to było mało ważne. Kat weszła do mieszkania i rozejrzała się. Na widok butelek po wódce i kilkunastu paczek papierosów, pełnych popielniczek i wszechobecnych niedopałków jęknęła.
- Co to ma znaczyć? - burknęła, wskazując na szklane butelki.
- Wódka... co...?
Wtedy dopiero uświadomiłem sobie jak bardzo jestem nieogarnięty i nieprzytomny. Poprawiłem sobie ręką włosy i usiadłem na kanapie, podciągając kolana pod brodę i znów się wyłączając.
- Jaka wódka, oszalałeś? Co Ty ze sobą robisz, człowieku...
- Nic.
Klapnęła na kanapie obok mnie, złapała mnie za rękę. Wyszarpnąłem się i schowałem dłonie pod stopy. Spojrzała zdziwiona, ale już więcej mnie nie dotykała. Odwróciłem się do niej i przypatrzyłem się dokładnie. Wyglądała dobrze, jakby nic się nie stało. Zawsze czuło się od niej dużą siłę. Teraz też ją czułem.
Już otwierała usta, kiedy spytałem czy ma dla mnie papierosy. Nie mam pojęcia skąd mi przyszło to do głowy, nie wiedziałem przecież że przyjdzie. Mimo że przychodziła codziennie, tylko jej nie wpuszczałem. Co zdziwiło mnie jeszcze bardziej, to fakt że rzeczywiście miała. Wcisnęła mi do ręki trzy paczki czerwonych Marlboro i zapalniczkę.
- Zapalniczkę mam.. - powiedziałem, lekko się uśmiechając. Uśmiech na pewno mi nie wyszedł, więc znowu ukryłem twarz między kolanami.
Kat siedziała obok i milczała. Wiedziałem że chce ze mną rozmawiać, chce mnie wesprzeć. Ale ja nie chciałem pomocy, chciałem umrzeć i nie być dłużej tu, gdzie nie ma Liama. Ten świat stał się zupełnie obcym i pustym miejscem.
- Harry chciał przyjechać, wiesz?
Nie wiedziałem.
- Chciał tu posiedzieć z tobą i porozmawiać. Lou też. I reszta. Ale ty nikogo nie wpuszczałeś.
Przerwałem jej dość niegrzecznie, pytaniem zupełnie nie na temat.
- Co z gazetami? Już trąbią?
- Tak... niestety...
- Zdjęcia?
- Tylko plecy sanitariuszy, policja, samochody... no i my.
Zdziwiłem się.
- My?
- Tak. Gdzieś było zdjęcie jak okładasz tego fotografa pięściami i Harry ciągnie cie za płaszcz. Jeszcze było jakieś zdjęcie gdzie wszyscy stoimy pod płotem tam. Zanim zemdlałeś.
Miałem w nosie te zdjęcia. Co do fotografa, nie żałowałem że obiłem mu twarz.
- Coś mu zrobiłem?
Kat zaśmiała się ponuro.
- Złamałeś mu nos, ma podbite oko i rozcięty łuk brwiowy. Nieźle go urządziłeś.
- Sam się prosił.
Katie pokiwała głową w niemej aprobacie. Spojrzała w okno. Po chwili odezwała się znowu.
- Co teraz będzie?
Spojrzałem na nią oczami zupełnie nie wyrażającymi nic. Były puste jak ten dom, jak moje serce.
Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć. W radio, które grało cicho w kuchni od kilku dni bez przerwy usłyszałem Viva La Vida. Złe we mnie wstąpiło. Zerwałem się z kanapy, złapałem urządzenie i z całej siły cisnąłem o podłogę. Piosenka ucichła. Wróciłem na kanapę zupełnie jakby nic się nie stało. Kat siedziała tam, zasłaniając sobie usta dłonią.
- Nie wiem co będzie. Znaczy, wiem. Tylko nie wiem kiedy.
- Co?
- Umrę.
Katie wstrzymała oddech i spojrzała na mnie błagalnie.
- Nie mów tak... nie możesz, przecież...
- Umrę – przerwałem – nie chcę już żyć. Nie mam po co, rozumiesz? Nie mam dla kogo. On był wszystkim co trzymało mnie w tym mieście, na tym świecie. Jedyne o czym teraz marzę, to umrzeć i dołączyć do niego, wiesz? Nie rozumiesz tego. Nigdy nie straciłaś nikogo bliskiego. Jesteś z Harrym. I będziesz. A ja co? Jestem sam jak ten pieprzony palec i nie mam po co żyć... nie chcę... - powtórzyłem, zapalając papierosa.
Dziewczyna siedziała obok, przestraszona. Zaczęła przekonywać mnie że to nie prawda, że nigdy nic nie wiadomo, że może poznam kogoś, kto mi zastąpi Liama. Wściekłem się bezgranicznie.
Nikt mi go nie zastąpi. Nigdy! A teraz wynoś się stąd, nie chcę nikogo oglądać...!
- Spokojnie, prze...
Nie dałem jej dokończyć. Wściekłość we mnie narastała z każdą sekundą.
- Wyjdź stąd. I nie wracaj póki nie będę chciał. Rozumiesz? Powiedz im że ich też nie chcę widzieć. Nie chcę nikogo!
Katie wstała, powstrzymując z trudem łzy.
- Dobrze... dobrze, przepraszam. Nie rób nic głupiego, pa...
- Złapała torebkę z oparcia kanapy i wyszła. Zatrzasnąłem za nią drzwi i oparłem się o nie plecami.
To już koniec, mam dość. Straciłem Liama, straciłem przyjaciółkę. Co ja robię? To wszystko jest moja wina. Tylko moja, niczyja więcej. To ja muszę ponieść karę.
Złapałem telefon, włączyłem go. Powiadomień były dziesiątki.
Napisałem wiadomość i wysłałem ją do każdego z najbliższych mi osób. Zayn. Niall. Lou. Harry. Katie.
Wiadomość brzmiała: nie szukaj mnie, bo nigdy mnie nie znajdziesz. Odchodzę by być. Kocham Cię.
Podszedłem do szafki w łazience. Otworzyłem ją, pogrzebałem trochę, wróciłem do sypialni. Naciągnąłem na siebie wielką, brązową bluzę. Liam bardzo ją lubił.
Prawie duszkiem wypiłem butelkę whisky, którą znalazłem obok łóżka. Położyłem się na łóżku, uśmiechnąłem się.
- Idę do ciebie...
Zasnąłem.
Rano w moim mieszkaniu roiło się od policji. Drzwi, wyłamane z zawiasów, smętnie wisiały na kawałku metalu. Na kanapie siedziała cała piątka. Chłopaki i Katie. Wiem, zrobiłem im świństwo. Ale zrozumieją to.
Znów byłem szczęśliwy.
I po raz ostatni, ubrany w czarny plastikowy worek, opuściłem moje mieszkanie.





Jako kolejne publikuję "Wilgoć w piwnicy", moje ulubione, jeśli chodzi o fabułę i osadzenie akcji w realnym świecie.


"Wilgoć w piwnicy"
- Dwadzieścia lat, góra, nie więcej.
Słowa przyjaciółki i przy okazji najlepszej współpracownicy wyrwały mnie z otępienia, jakie wywoływała kolejna godzina wpatrywania się w teczki z dokumentami i migające ekrany komputerów. Sprawa „wampira z Northampton” zrywała nam sen z powiek.
- Nie... - powiedziałem, przeciągając się na fotelu – więcej. Tyle ludzi ile on zaciukał? Na pewno dożywocie.
- Nie. Dożywocie nie, nie wierzę że nie weźmie Johansona. Publika się zrzuci na gażę, on się z tego wywinie, mówię ci, jak tu siedzę, że dwadzieścia lat dostanie i cześć.
Przyjrzałem się przyjaciółce, dłubiącej ołówkiem w zębach. Była świetnym psychologiem i miała nosa do znajdowania poszlak. Ale jeśli chodzi o prawo, była stanowczo zbyt łagodna i wielokrotnie jej przeczucia się nie sprawdzały.
- Rosie, gadasz głupoty. Dwanaście ofiar śmiertelnych, na każdej gwałt i maltretowanie zwłok. Widziałaś te ciała. Widziałaś jak one wyglądały. Nie zdziwię się jeśli nawet Johanson go z tego nie wyciągnie.
Ronald Johanson był jednym z najlepszych prawników w kraju. Przegrał tylko dwie sprawy w swojej karierze. Na kilkaset przeprowadzonych. Martwił nas za każdym razem jak bronił naszego oskarżonego, bo wiadomo było że go z tego wyciągnie. Jeśli w aktach pojawiało się nazwisko Johanson, odpuszczaliśmy. Sprawa była z góry przegrana. I dzięki niemu na wolności kręci się kilkudziesięciu morderców. „Wampir z Northampton” był naszą najświeższą sprawą. Nie chcieliśmy jej przegrać.
- Ale on mnie przeraża.... Ten Johanson. On sam wygląda jak jakiś zakapior. Widziałeś jak on na mnie patrzył ostatnio w sądzie? Jak na kawał mięsa na obiad.
Coś w tym było. Rzeczywiście, Johanson urodą nie grzeszył. Nie mniej jednak, prawnikiem był świetnym i miałem przed nim ogromny respekt.
- Na pewno nie tak jak Brown na te wszystkie kobiety.
Jason Brown, bardziej znany jako „Wampir z Northampton” był według naszego mniemania chorym psychicznie seryjnym mordercą. W ciągu trzech miesięcy policja w całym kraju znalazła dwanaście ciał młodych kobiet. Wszystkie z takimi samymi obrażeniami. Wszystkie zgwałcono. Każda z nich zginęła przez skręcenie karku. Brown był wyjątkowo brutalny. Osobiście widziałem osiem z dwunastu ciał, bo dopiero po czwartej ofierze przydzielono mnie do śledztwa. Rosie dołączyła po szóstej ofierze. Widok zwłok już dawno przestał robić na mnie wrażenie. Natomiast ofiary Browna zawsze wzbudzały we mnie obrzydzenie. Każda z nich, oprócz skręconego karku posiadała liczne rany kute i cięte. Jego znakiem rozpoznawczym był rozcięty brzuch i odsłonięte wnętrzności.
Ja starałem się zrobić wszystko, żeby posadzić dupka na krześle elektrycznym. Rosie natomiast starała się zrobić jego rys psychologiczny. Szło nam to jak po grudzie. Ze względu na rzekomo zły stan zdrowia Browna, od dwóch tygodni, czyli od ostatniej ofiary, nie mogliśmy go przesłuchać, mimo usilnych starań i interwencji w Scotland Yardzie i prokuraturze generalnej. Zamknęli go w szpitalu i nie chcieli nas do niego dopuścić. Jedyne co mnie pocieszało to to, że szpital był pod stałą obserwacją małej grupy antyterrorystycznej a pod drzwiami zawsze siedziało dwóch uzbrojonych policjantów.
Cały czas bacznie przyglądałem się Rosie. Dziwnym trafem wpisywała się idealnie w kanon ofiar Browna. Czasami nawet bałem się żeby ten bydlak jej nie dorwał. Odpiąłem broń od paska i położyłem ją na biurku, było mi piekielnie niewygodnie. Spojrzałem na rękojeść wystającą ze skórzanej kabury. Broń to przyjaciel policjanta. Mój czarny Glock 22 z tytanowym korpusem nie raz ratował mi już życie. Bez broni praktycznie nie ruszałem się w domu. Praca śledczego niesie ze sobą to niebezpieczeństwo, że praktycznie na każdym kroku może dopaść cie jakiś psychol lub wściekły członek rodziny kogoś, kogo posadziłeś za kratami. W samochodzie ponadto woziłem jeszcze swoją ulubienicę, srebrne Magnum 44, które przyjechało do mnie ze Stanów. Rewolwery mają w sobie jakąś tajemniczą moc przyciągania. A dodatkowo potężną moc. To przydawało się zwłaszcza podczas akcji.
Czasami zastanawiałem się czy Smith&Wesson 40P, który miała Rosie, był dla niej wystarczający. Była to dobra i niezawodna broń, lecz jak dla mnie była dla niej zbyt słaba. Mały zasięg. Wiadomo, na akcje czy obławy jeździli z nami snajperzy lub strzelcy wyborowi z bronią automatyczną. Ale nie zawsze byli przy nas, czasami trzeba było działać samemu. Rosie na strzelnicy miała rewelacyjne wyniki. Czasami, po pracy, schodziliśmy do piwnicy i strzelaliśmy. Kilkukrotnie poszło jej lepiej niż mi, dzięki czemu byłem o nią spokojny. Pamiętam jak raz wsadziłem jej do ręki nowość w naszej jednostce, Hackler&Koch G36. Ciężki karabin automatyczny z łamanym łożem. Ugięła się pod jego ciężarem, ale strzelała z niego jak zawodowy żołnierz. To jeszcze bardziej mnie uspokoiło. Teraz jestem zdania, że ona potrafiłaby strzelać nawet z czołgu lub baterii przeciwlotniczej, jeśli byłaby taka potrzeba.
- Połóż to inaczej, bo mnie zastrzelisz... - mruknęła Rosie, upijając łyk kawy. Uśmiechnąłem się niemrawo i przerzuciłem jakiś papier który zasłaniał mi zeznania świadków.
Rozległ się dźwięk mojej komórki, na który oboje z Rosie podskoczyliśmy. W tym biurze rzadko kiedy dzwonił telefon, przeważnie ktoś wpadał z krzykiem. Dostałem ataku serca, Rosie zrzuciła z biurka plastikowy kubek po kawie, który stał tutaj już chyba z tydzień. Dorwałem się do komórki.
Dziesięciominutowa rozmowa.
- Wstawaj Ros. Jedziemy. Kolejne zwłoki.



Służbowy Vauxhall wystrzelił z Londynu jak korek od szampana. Ściskałem kurczowo kierownicę. Nie denerwowałem się, o nie. Ale każde nowe zwłoki oznaczały nową sprawę, nowa sprawa oznaczała nowe emocje. A to coś co tygrysy lubią najbardziej.
- Coś wiadomo? - zapytała Rosie, wpatrując się w widok za szybą.
- Nie, jeszcze nic. Ale od razu dali to nam. Coś mi tu śmierdzi.
- A gdzie?
- Doncaster.
- Chryste, i to nam dali? - oburzyła się dziewczyna, spoglądając na mnie z ogniem w oczach. - nie mieli kogoś bliżej?
- Właśnie nic nie wiem.
Samochód jechał i jechał. Nie włączyłem syren tylko dlatego, że nie chciałem wzbudzać poruszenia wjeżdżając do Doncaster. Znałem tylko adres. Zatrzymałem się przed jakimś sklepem, z którego wychodziła starsza kobieta.
- Przepraszam panią, gdzie jest Thorne Road?
- A coś się stało panie policjancie?
Przymurowało mnie do fotela. Skąd ona wie że jesteśmy z policji? Kątem oka zauważyłem jak Rosie trzyma na kolanach swojego Smith&Wessona. Jezu Chryste.
- Nie, szukamy znajomych – odpowiedziałem, uśmiechając się najszczerzej jak potrafiłem.
Kobieta podała nam trasę, teoretycznie najkrótszą, bo nawigacja satelitarna w tym aucie wyraźnie twierdziła, że Doncaster nie istnieje. Nie wiem kto to programował, ale powinno się go rozstrzelać.
Na miejsce dotarliśmy bardzo szybko. I wtedy zrozumiałem że mogłem sobie wyć syrenami i błyskać światłami ile mi się podobało. Wjeżdżając na Thorne Road poczułem się tak, jakbym wjeżdżał do jakiejś wielkiej dyskoteki. Ulica była zablokowana radiowozami, karetkami i – co mnie najbardziej zdziwiło – strażą pożarną. Jakiś „krawężnik” pomachał mi ręką, dając znak żebym się zatrzymał. Opuściłem szybę.
- Droga jest zamknięta, proszę odjechać.
Pomyślałem sobie że to jakiś bezgraniczny bęcwał Potem przypomniało mi się że mam nieoznakowany radiowóz. Podetknąłem mu pod nos legitymację.
- Proszę bardzo, może pan przejechać.
Podniósł policyjną taśmę a ja wjechałem na teren policyjny. Kręciły się tam dziesiątki ludzi. Parkując, rozglądałem się za znajomymi twarzami. Nikogo nie wypatrzyłem.
Rosie wysiadła z samochodu i od razu wlazła w wielką kałużę.
- Co do cholery? - zaklęła pod nosem.
Faktycznie, cała ulica była zalana wodą i dało się odczuć paskudny swąd spalenizny.
- Wróżę kłopoty... - mruknąłem.
Podszedł do nas jakiś chłopak w randze posterunkowego. Pewnie jakiś miejscowy. Przedstawił się, zasalutował i stuknął obcasami.
- Kto kieruje akcją? - spytała Rosie.
- Komisarz Margaret Wilson, proszę pani.
- Marge?! - zdziwiłem się głośno, chyba nawet za głośno.
- Tak, proszę pana.
- Możesz ją poprosić?
Młodemu chyba nie spodobało się to, że mówię do niego na ty. Przykro mi, byłem dużo starszy rangą, Rosie podobnie, mimo że różniło nas może z pięć, sześć lat. Rzucił mi złośliwe spojrzenie i naprężony jak szprycha odmaszerował w stronę dużego, policyjnego busa. Oparłem się o maskę mojego Vauxhalla i zapaliłem papierosa.
Chwilę potem zauważyłem zmierzającą w naszą stronę Margaret Wilson. Wysoka brunetka z włosami wiecznie związanymi w kucyk. Przeważnie ubrana raczej na sportowo, w tej chwili szybkim krokiem maszerowała w kombinezonie technika.
- Cześć! Dobrze was widzieć, to jest jakaś paranoja. Zanim zaczniecie pytać co i jak, przebierzcie się w kombinezony, tam lepiej nie wchodzić w zwykłym ubraniu. Macie swoje?
Przyświadczyłem, że owszem. Kombinezony to było coś, co miałem zawsze w bagażniku. Cały sprzęt też.
- Możecie się przebrać u mnie w busie, spotkamy się na dole.
Marge odwróciła się i po chwili zniknęła w budynku. Podszedłem do tyłu auta i otworzyłem bagażnik. Dwie aluminiowe walizki i dwa kombinezony. Dałem jeden zestaw Rosie.
- Idź do busa, ja wrzucę to tutaj. Spotkamy się przy wejściu.
Rosie zniknęła we wnętrzu auta. Rozpiąłem kombinezon i wcisnąłem go przez buty. Normalnie je zdejmowałem, ale potoki wody płynące po ulicy skutecznie to uniemożliwiały. Pomęczyłem się z zapięciami. Spojrzałem na swoje adidasy. To chyba nie jest najlepszy pomysł. Zajrzałem do bagażnika i wyjąłem ciężkie trapery, które były przydatne prawie zawsze. Jak nie w pracy, to w domu, kiedy zakopałem się w błocie na podjeździe. Usiadłem na bagażniku i zmieniłem buty.
Trzasnęły drzwi busa i zobaczyłem Rosie szarpiącą się z zamkiem w swoim kombinezonie. Machnęła mi ręką. Zatrzasnąłem bagażnik, złapałem swoją walizkę i ruszyłem w stronę partnerki.

Stanęliśmy przed drzwiami prowadzącymi do budynku, w którym czekały na nas nowe zwłoki. Górna framuga drzwi pokryta była sadzą a smród spalenizny coraz bardziej się nasilał. Spojrzałem na Rosie, która kręciła nosem.
- Idziemy?
- No trzeba, trzeba...
Weszliśmy do środka. Wnętrze ociekało wodą, strażacy zabezpieczali stropy. Jeśli oni myślą, że ja będę zbierał zwłoki z walącym się sufitem nad głową, to chyba im się coś pomyliło. Z drzwi po prawej stronie wyłoniła się Margaret, upaćkana na twarzy sadzą.
- Chodźcie tutaj, ale ostrożnie na schodach.
Schody za drzwiami? To wróżyło tylko piwnicę. I rzeczywiście, za osmolonymi drzwiami pojawiły się brudne, licho wyglądające schody. Wszedłem pierwszy, a nadpalone stopnie zatrzeszczały mi pod nogami. Poczułem znajomy zapach palonego mięsa. Będzie ciekawie...
Zeszliśmy na dół. Smród palonego ciała mieszał się z zapachem stęchlizny i potężnej wilgoci. Ta piwnica chyba nie była zbyt często używana, skoro ktoś ją tak zapuścił. Moim oczom ukazał się korytarzyk, oświetlony policyjnymi lampami, które wszystkiemu nadawały trupio blady kolor. Jedynym plusem tego oświetlenia była jego potężna moc.
Marge prowadziła nas w głąb pomieszczeń, które, jak na moje oko, były zbyt duże jak na tak mały dom. Mijaliśmy nadpalone półki, całkowicie zwęglone meble zrzucone na stos, resztki dywanów i wciąż dymiące kawałki jakiegoś starego pianina.
- Załóżcie maski, dobrze wam radzę... - rzuciła Marge.
Wolałem posłuchać, Rosie również. Otworzyłem walizkę i wyciągnąłem bawełnianą maseczkę. Wyciągnąłem też lustrzankę Nikona z zestawem lamp makro. Bez aparatu w tej pracy nie da się funkcjonować. Przewiesiłem aparat przez ramię, założyłem maskę i wszedłem przez niskie drzwi do pomieszczenia, od którego chyba zaczął się pożar. Ściany i sufit pokrywała gruba warstwa sadzy. Z mebli które niewątpliwie kiedyś tu były, zostały sterczące z kupek popiołu kikuty. Na środku tego całego bałaganu leżały zwłoki. Na pierwszy rzut oka nie różniły się niczym od innych, które znajdowaliśmy w pogorzeliskach. Nie dało się stwierdzić, czy ciało należało do kobiety czy do mężczyzny.
- Co myślisz? - spytała mnie Marge, kiedy przyklęknąłem przy zwłokach, świecąc sobie latarką.
- Cóż. Widzę dwie możliwości. Albo to jakiś pijak, który kombinował coś z ogniem i mu nie wyszło, albo morderstwo i próba zatuszowania zabójstwa. Skuteczna, szczerze mówiąc...
- Spójrz w okolice brzucha. Co teraz?
Przesunąłem promień światła na okolice pasa ofiary. I wtedy przekonałem się że to na sto procent było morderstwo. Bo co jak co, ale żaden pijak nie jest w stanie przeciąć się na pół.
- O Jezu... - usłyszałem stęknięcie Rosie za sobą.
- No to już wiemy jedno, ten ktoś sam z siebie nie umarł. Ktoś mu pomógł, i to dość brutalnie.
Przyjrzałem się twarzy ofiary, a raczej temu, co z twarzy zostało. Zwłoki były tak mocno spalone, że zatarły się nawet rysy. Zrobiłem zdjęcia pomieszczenia, zwłok, wszystkiemu co było w zasięgu.
Wyjąłem z walizki skalpel i małe szczypce. Odciąłem fragment spalonej tkanki i szczypcami włożyłem go do próbówki.
- No nic. Tutaj więcej nic nie zrobimy. Ktoś coś widział? - spytałem, wstając i czując jak coś strzela mi w kręgosłupie. Efekty siedzenia za biurkiem.
- Nikt. Sąsiedzi wezwali straż dopiero kiedy zauważyli płomienie. Wcześniej dom był pusty, na sprzedaż. Właściciele mieszkają w Szkocji, gdzieś nad morzem. Oboje złożyli zeznania u nich, mają alibi, byli w jakiejś galerii, widziały ich dziesiątki ludzi.
- Czyli to mamy z głowy. Najpierw wezwali straż?
- Możemy pogadać na zewnątrz...? Kręci mi się w głowie. - poprosiła Rosie.
Wyszliśmy z budynku. Techniczni czekali na zewnątrz. Marge kazała zabezpieczyć zwłoki i przewieźć do laboratorium w Londynie. Zapewniła nas że jej ekipa sobie poradzi. Uwierzyłem jej, była bardzo dobrą śledczą.
Rosie zniknęła w busie żeby się przebrać. Ja usiadłem na masce mojego samochodu, zdjąłem górę kombinezonu. Marge stała przede mną.
- Najpierw przyjechali strażacy. Myśleli że to zwykły pożar więc zrobili po swojemu, zalali wszystko wodą i zadowoleni. Nam to nie pomoże. Wszystko, co mogło się przydać, spłynęło do kanałów albo się po prostu rozpuściło. W tej piwnicy jest odpływ, dlatego jak przyjechaliście już nie było wody. Jak ja tu dotarłam, ta cała czarna maź sięgała do kolan. Zresztą, sam widziałeś jak tam wszystko się paćkało.
- Widziałem, widziałem. Policja znalazła zwłoki czy te wodoleje?
- Strażacy – poprawiła mnie Marge – Strażacy znaleźli. Wtedy zadzwonili po tutejszych krawężników. A oni wezwali nas. A my was. To trochę długa lista...
- A czemu akurat my?
- Coś mi kazało was o tym poinformować. Wiem że teraz próbujecie usadzić Browna. Dlatego nie każę wam się spieszyć. Ale jak już posadzicie tego zwyrodnialca, zajmijcie się naszym John Doe, ok?
- Zobaczymy co się da zrobić.
Z busa wyłoniła się Rosie. Już chyba jej się poprawiło, bo na jej twarzy malowało się zacięcie i jej typowy profesjonalizm. Kombinezon wrzuciła do wielkiego kubła na śmieci, stojącego zaraz obok busa. Podeszła do samochodu i wsadziła swoją walizkę do bagażnika.
- Chryste, ale śmierdzę...
Nie ona jedna śmierdziała. Wszyscy śmierdzieliśmy tak samo. Ale tylko ona się tym przejmowała.
- Ros, zajmiemy się tym?
- Najpierw dorwiemy Browna! - zaprotestowała gwałtownie dziewczyna – A potem możemy robić wszystko inne. Chcę tego dupka na krześle!
Roześmiałem się ponuro, bo uwielbiałem jak Rosie się denerwuje. Robiła wtedy taką dziwną minę a na jej czole pojawiały się zmarszczki. Uzgodniliśmy z Marge szczegóły, spisaliśmy protokół przekazania ciała, dopilnowaliśmy żeby załadowali zwłoki do policyjnej sanitarki i wsiedliśmy do samochodu.
- Coś mi w tym wszystkim nie pasuje... - zaczęła Rosie. - Zobacz. Niby normalne morderstwo, tak? Ale to cięcie na brzuchu? Takiego okrucieństwa jeszcze nie widziałam. No i ten pożar... Komuś bardzo zależało żebyśmy nie wiedzieli kto to jest. Sprawdzałeś ostatnio listy?
Listy zaginionych i poszukiwanych to była studnia bez dna. Co chwilę ktoś znikał jak kamień w wodę. Przeszukiwanie list to było najgorsze co mogło się przytrafić śledczemu.
- Nie, nie sprawdzałem. Sprawdzę jak wrócimy, dobra? - odpowiedziałem jej, wyciągając szyję i rozglądając się za odpowiednim wyjazdem. Zerknąłem we wsteczne lusterko, samochód transportujący zwłoki trzymał się blisko. Bardzo dobrze. Grunt to nie zgubić transportu.


Drapałem się po nosie i wpatrywałem w migoczący ekran laptopa. Kochane urządzenie. Szukałem osób zaginionych w ostatnich dwóch dniach. Może coś się trafi. Niestety. Z Doncaster nikogo nie było. Szanse na znalezienia tożsamości ciała znalezionego w piwnicy była minimalna.
Sprawę Browna na chwilę odłożyłem na bok, coś intrygowało mnie w tej nowej, niewyjaśnionej jeszcze zagadce.
Włączyłem telewizję. Przeskoczyłem po kilku kanałach, szukając jakichś wiadomości. Może akurat coś będzie, może akurat będą trąbić o jakimś zaginięciu.
Pojawiła się zmęczona twarz spikera kanału informacyjnego. Poszedłem do kuchni zrobić sobie kawę, bo zapowiadała się długa noc, jednym uchem nasłuchując wiadomości.
- W Manchesterze wystawa psów zakończyła się wizytą weterynarza. Wystawę zamknięto z powodu niewystarczających środków higieny...
Świetnie. Co mnie obchodzi brak higienicznych psów?!
- Słynna papużka Kelly nauczyła się jeździć na deskorolce, zapraszamy na wideomateriał...
Jeszcze lepiej. Niehigieniczne psy. Papugi na deskorolce.
- Premier zapowiedział podwyżkę podatków w przyszłym roku o półtorej procent w skali...
Złodziejstwo.
- A teraz wiadomość z ostatniej chwili. Członkowie słynnego ostatnimi czasy zespołu One Direction apelują do swoich fanów w Anglii i na całym świecie. Jeśli ktokolwiek posiada jakieś informacje o Louisie Tomlinsonie i miejscu jego pobytu, proszony jest o kontakt pod numerem telefonu...
Dalej już nie słuchałem. Kubek z kawą rozpuszczalną wyleciał mi z rąk, kiedy rzuciłem się do komputera. Dopadłem laptopa, wstukałem „Louis Tomlinson”. Pierwsze co przyszło mi do głowy, dalej nie wiem jakim cudem, to sprawdzić gdzie mieszkał lub skąd pochodził. Mało brakowało a padłbym trupem z podniecenia, kiedy na ekranie wyświetliło mi się „DONCASTER”. Ten napis był dla mnie spełnieniem zawodowych marzeń w tym momencie...
Złapałem telefon.
- Rosie, zasuwaj do laboratorium. Jesteś mi potrzebna, o nic nie pytaj, wsiadaj w auto i jedź. Wszystko powiem ci na miejscu...!
Nie czekałem na odpowiedź, rozłączyłem się.
Złapałem kurtkę, klucze i popędziłem na dół do samochodu. Ciemny Vauxhall czekał cierpliwie na parkingu. Zapaliłem silnik, opuściłem szybę i na dachu zamocowałem niebieskie światło. Uwielbiałem jeździć z włączonymi „kogutami”, to takie wciąż żywe marzenie z dzieciństwa. Za każdym razem jak pędziłem ulicami na sygnale i widziałem, jak wszyscy oglądają się i zjeżdżają mi z drogi, cieszyłem się jak dziecko. Syrena zawyła i z piskiem opon ruszyłem do laboratorium.


Oczywiście musiałem przejść przez bramkę ochrony, która mimo że pojawiałem się tam częściej niż oni sami, zażądała ode mnie legitymacji i upoważnienia. Dostali to wszystko, bo bez tego nie ruszałem się z domu i z hurgotem wpadłem do laboratorium. Blade światło, każda ściana wyłożona białymi kafelkami i kilka metalowych stołów chirurgicznych. To było moje miejsce pracy. Spojrzałem na ścianę z lodówkami do przechowywania zwłok. W której oni to upchnęli?
Przebiegłem wzrokiem po tabliczkach z nazwiskami. Dwa razy John Doe. Który jest ten mój? I do licha, skąd się wziął ten drugi? Otworzyłem pierwszą lodówkę. Uderzył mnie zapach spalenizny. Bingo, trafienie za pierwszym razem.
Podstawiłem stół pod lodówkę i „przełożyłem” zwłoki zapakowane w czarny worek. Podjechałem stołem pod wielką, ruchomą lampę akurat w momencie, kiedy z tajemniczym błyskiem w oczach do laboratorium wpadła Rosie.
- Zakład że wiem kto to jest? - powiedziałem na przywitanie, zakładając rękawiczki.
- Skąd?!
- Czekaj, bo jeszcze nie wiem, ale zaraz będę wiedział.
Rozpiąłem worek. Cuchnące powietrze wydostało się na zewnątrz i momentalnie całe laboratorium przesiąkło spalenizną. Rosie pstryknęła włącznikiem od wyciągów i zapach zniknął momentalnie.
- Włącz komputery i wejdź mi w lokalizator.
Rosie zajęła się komputerami, ja natomiast złapałem skalpel i zająłem się górną częścią przepołowionych zwłok. Sapiąc w bawełnianej maseczce rozchyliłem zapieczone na kamień usta ofiary. A raczej próbowałem rozchylić. Musiałem użyć skalpela do rozcięcia spalonej na węgiel tkanki. Ukazały się białe, zbyt białe jak na naturalne, zęby. Punkt dla mnie. Żadnego biedaka nie stać na tak idealnie utrzymane szkliwo.
- Chodź tu, pomóż mi bo mi rąk brakuje – poprosiłem Rosie, wciąż dłubiąc przy ustach ofiary. - Złap tutaj, muszę zrobić rentgen zębów...
I w tym momencie kawałek ciała, który niewątpliwie powinien być ustami, po prostu oddzielił się od reszty. Nie przejąłem się tym, często się to zdarzało. Wrzuciłem oderwany kawałek do pojemnika z nierdzewnej stali i przyciągnąłem przenośny rentgen. Obraz z aparatu natychmiast pojawił się na ekranie.
- Żadnej dziury... patrz, sztuczne licówki... - mamrotała Ros, smarując palcem po ekranie. - A to? Co to jest?
Przyjrzałem się uważniej.
- Bzdura, niewypełniony kanał. Widocznie ktoś zapomniał i tylko założył plombę, tu widać...
Staliśmy tak kontemplując zdjęcie rentgenowskie kiedy przypomniałem sobie o lokalizatorze. Nazywałem tak globalną bazę dentystyczną. W końcu tak najłatwiej było zidentyfikować zwłoki.
Wrzuć to w wyszukiwanie, ja zobaczę czym tego biedaka pocięli. Może coś znajdę.
Szczerze mówiąc, bardzo w to wątpiłem. Tak nadpalone zwłoki nie dawały szans na identyfikację jakichkolwiek znaków czy śladów.
- Piłą, a czym innym? Przeciąć kręgosłup wcale nie jest tak łatwo... - mruczała Rosie znad klawiatury w którą klepała zawzięcie.
- Samurajski miecz... gilotyna... ewentualnie siekiera...
- Widziałeś gdzieś tam samurajski miecz?! Albo gilotynę?!
- Ok. Gilotyny nie. Ale miecz morderca mógł wynieść. O ile...
Lokalizator zabrzęczał oznajmiając koniec wyszukiwania. Rzuciłem się do ekranu potrącając nogą szafkę z narzędziami chirurgicznymi. Skalpele i inne przyrządy zadzwoniły w szklanych pojemnikach.
- Prawie dziewięćdziesiąt sześć procent zgodności... - powiedziała smutno Rosie.
- Mamy go. Chryste. Przecież to będzie koniec świata.
- Co robimy? Jest czwarta rano.
- Nie wiem. Idziemy się napić kawy?
Wyszliśmy na korytarz, w przejściu zdejmując rękawiczki i wrzucając je do pojemnika na odpady medyczne. Pstryknąłem ekspresem, zaszumiało a w powietrzy rozniósł się zapach świeżej kawy. Rosie usiadła na plastikowym krześle, które zatrzeszczało ze starości. Cóż, wyposażenie i stan budynku nie były pierwszej młodości. Wcisnąłem jej w ręce filiżankę kawy i ziewnąłem potężnie.
- Wiesz, że taka zgodność to jasny dowód. Mamy tożsamość.
- Ale może coś... coś się pomieszało? - spytała Rosie, podnosząc na mnie wzrok. Nie potrafiłem rozszyfrować tego spojrzenia.
- Co? Rosie, sama wiesz jak dokładne są te wyniki. Nie ma szans żeby nastąpiła pomyłka.
- No tak... Ale możemy jeszcze coś sprawdzić?
- Chcesz badać szkielet? Oczyszczanie kości trochę potrwa. No chyba że chcesz to zrobić kwasem, ale istnieje ryzyko uszkodzenia struktur kostnych. I szlag trafi wszystko.
- Masz rację. Nie wiem czemu tak się zachowuje, przepraszam.
Dziewczyna wyglądała na przygnębioną. Podrapała się po przedramieniu.
- Maxxie, proszę cie, skończysz to sam? Chciałabym wrócić do domu. Przepraszam, ale... nie dam rady już dzisiaj nic zrobić. Dasz radę?
- Jasne, zostało mi tylko wypisać raporty i sprawozdania. Załatwię to w godzinę. Resztę załatwią gryzipiórki.
Gryzipiórkami określaliśmy wszelkiego rodzaju stażystów, praktykantów i niższy personel. Najczęściej to oni odwalali czarną robotę.
Rosie wstała, zdejmując kitel. Powiesiła go na wieszaku, wzięła kurtkę i ruszyła w stronę wyjścia. Patrzyłem na podeszwy jej butów tak długo aż zniknęły za drzwiami, a wtedy powlokłem się na powrót do laboratorium. Papierki. To jest to czego w tej pracy nienawidziłem najbardziej.
- Narzędzie zbrodni wciąż nie jest znane. Stan zwłok nie pozwala na określenie go. Morderca wiedział co robi, podpalając zwłoki. I wiedział jak to zrobić. Podejrzewam że to ostra piła do metalu lub zwykła siekiera. Na tą ostatnią wskazywałoby ukośne przecięcie kręgosłupa.
- Rąbał na ślepo...
Siedzieliśmy z Rosie w gabinecie prokuratora w towarzystwie naszego szefa i adwokata rodziny Tomlinsonów. Nikt nie został jeszcze powiadomiony z wyjątkiem wcześniej wspomnianego adwokata. A raczej szalenie atrakcyjnej pani adwokat, która mimo pewnej czterdziestki na karku, wyglądała co najwyżej na trzydzieści. Takich spotkań i ja, i Rosie przeszliśmy już kilkadziesiąt. Przeważnie była z nami rodzina, bo większość przypadków nie budzi tylu wątpliwości co ten konkretny.
Pani adwokat wyraźnie była zniesmaczona zdjęciami, które leżały przed nami na szklanym blacie stołu. Przedstawiały zwłoki w stanie znalezienia ich w piwnicy, potem dość makabryczne zbliżenia nadpalonych tkanek a na końcu oczyszczony szkielet. Oczyszczenie kości dało nam stuprocentową pewność co do tożsamości ofiary. Złamanie na kości piszczelowej idealnie zgadzało się z historią lekarską Tomlinsona.
- Przepraszam, ale ja nie jestem w temacie – odezwała się cicho Rosie, wciąż dziwnie smutna – ale jak macie zamiar powiedzieć rodzinie co się stało? Jego przyjaciołom? Światu?
Pani adwokat wyraźnie nie chciała odpowiadać na to pytanie. Widać to było po jej spojrzeniu i postawie. Kobieta w końcu zebrała się w sobie.
- Najpierw powiadomimy rodzinę, zresztą telefon wykonam zaraz po spotkaniu. Rodzina zdecyduje, co dalej. Przyjaciele z zespołu i cały zarząd firmy nagraniowej dowie się później. Opinia publiczna w końcu zrozumie co się stało, ale uważam że sami nie powinniśmy niczego podawać do mediów.
- Pani widziała co dzieje się w sieci? - mruknąłem niezbyt uprzejmie, bawiąc się odznaką.
- Proszę? - adwokat spojrzała na mnie.
- Czy widziała pani jak sieć trzęsie się od plotek i przypuszczeń. Ludzie spekulują co stało się z denatem. Sama doskonale pani wie, jak zgubna jest ludzka ciekawość. W końcu wszystko wyjdzie na światło dzienne, a wtedy ani na pani, ani na nas, ani na rodzinie, ludzie nie zostawią suchej nitki.
- Co proponujesz? - zwrócił się do mnie szef, patrząc uważnie.
- Ja nie mam tu nic do gadania, badam zwłoki, nie jestem rzecznikiem prasowym. Ale mimo wszystko wystosował bym notkę prasową. Możemy zrobić konferencję. Powinniśmy. - uzupełniłem, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Szef spojrzał w okno. Natomiast pani adwokat nie wyglądała na zadowoloną naszymi pomysłami.
- Przykro mi, ale nie macie prawa do takich wystąpień bez zgody mojej i rodziny. To podlega pod paragraf, jeśli rodzina...
- Droga pani – przerwał jej szef, lekko zdenerwowany – doskonale znamy prawo, sami je stanowimy i egzekwujemy. Nie musi pani nam mówić co nam wolno, a czego nie wolno.
Ja wolałem się nie wtrącać. Rosie wciąż milczała, wpatrując się w czubki swoich butów.
- Panie prokuratorze? Zna pan nasze stanowisko. I stanowisko tej pani – szef wskazał gestem na adwokat – jakie decyzje?
Prokurator był sztywnym i do bólu profesjonalnym człowiekiem. Widać było że wie co robi.
- Pani jest psychologiem policyjnym, zgadza się? - zwrócił się do Rosie.
- Tak, panie prokuratorze.
- Droga pani Smith – tym razem spojrzał na panią adwokat – proszę natychmiast wezwać tutaj rodzinę, z naszych informacji wynika że są w Londynie. Mamy opiekę psychologa, są to więc odpowiednie warunki żeby rodzina zapoznała się z sytuacją. Zapewne dotarcie tutaj zajmie im trochę czasu, zatem zapraszam na przerwę.
Wstaliśmy i wyszliśmy na korytarz.
- Nie lubię tej baby... - mruknęła Rosie, wskazując na adwokata.
Kobieta drżącymi rękoma szukała czegoś w telefonie. Znalazła, przyłożyła aparat do ucha i odwróciła się do nas plecami, podchodząc do okna. Nie słyszałem co mówiła.
- Zdenerwowana jest. Spójrz na nią.
- A ty byś nie była?
- Owszem. Ale ktoś, kto jest adwokatem powinien trzymać nerwy na wodzy. I tak jej nie lubię.
Rosie była dziwna. Od momentu kiedy ustaliliśmy tożsamość ofiary, była zupełnie inna, bardziej nerwowa i przygaszona niż zwykle. Miałem nadzieję że to nie ma nic wspólnego z Brownem, którego sprawa karna toczyła się w sądzie. Na nasze szczęście Johanson nie przyjął tej sprawy i byliśmy prawie w stu procentach pewni, że dostanie krzesło. Wnieśliśmy o najwyższy wymiar kary.
Kilka tygodni sprawa została zamknięta z wyrokiem kary śmierci.
- Rodzina jest w drodze. Jeszcze nic nie wiedzą, więc proszę panią o pomoc.
Adwokat Smith stała obok nas, nie zauważyliśmy kiedy podeszła. Jej miękkie półbuty i dywan na podłodze skutecznie wygłuszały kroki.
- Służę wszystkim co mogę zaoferować – burknęła Rosie spod nosa.
- Dziękuję.
Pani adwokat odeszła i zniknęła w drzwiach prowadzących do toalety.
- Teraz pójdzie poprawić makijaż i włosy. Będzie starała się wyglądać jak najbardziej poważnie. Nie będzie chciała pokazać przy klientach, że dała dupy. Widziałeś jak łatwo szef ją uciszył? Gówno, nie adwokat...
Spojrzałem na Ros do granic możliwości zdziwiony. Rzadko wyrażała się tak o innych ludziach. Usłyszałem jakiś hałas przy windach. Spoglądając w tamtą stronę zobaczyłem szefa, prokuratora i dwoje ludzi. To musieli być rodzice ofiary. Kobieta była zdenerwowana i zdezorientowana. Mężczyzna o mocnych rysach twarzy i brązowych włosach nie dawał po sobie poznać zdenerwowania. Akurat kiedy mijali drzwi toalety, wyszła z nich adwokat Smith. Rzeczywiście, Rosie miała racje. Włosy miała upięte inaczej, w gładki kok z tyłu głowy a czerwień jej szminki zastąpił bladoróżowy błyszczyk.
- A nie mówiłam? - powiedziała Ros, wstając.
Poprawiłem kołnierz koszuli i wszedłem do gabinetu prokuratora za rodziną. Małżeństwo usiadło przy szklanym stole razem z prokuratorem, szefem i adwokat Smith. My z Rosie staliśmy za krzesłem szefa, patrząc w okno naprzeciw. Teraz będzie ten moment, kiedy trzeba powiedzieć rodzinie co się stało. Będziemy zmuszeni patrzeć na wstrząs, łzy i walenie się ich życia. Nie codziennie traci się członka rodziny. Zwłaszcza dziecko. Dwadzieścia jeden lat to przecież żaden dorosły. Poczułem nić współczucia do rodziców chłopaka który zginął w tak makabrycznych okolicznościach. Natychmiast wyparłem to uczucie z podświadomości. Jestem na służbie, jestem śledczym. Angażowanie się emocjonalne w sprawy zawodowe nie wchodziło w grę absolutnie.
Pierwszy odezwał się prokurator.
- Drodzy państwo, zanim przejdę do rzeczy, chciałbym przedstawić szefa wydziału kryminalnego londyńskiej policji, pana Jonathana Rossa oraz dwóch jego śledczych, pana Maxa Righta i panią Rosie Ryan. Pan Right jest uznanym kryminologiem i patologiem, natomiast pani Ryan jest wybitnym psychologiem policyjnym i wzorowym śledczym.
Na te słowa i ja, i Rosie skinęliśmy głowami. Widać było niepokój, jaki wymalował się na twarzach państwa Tomlinson po tym, jak usłyszeli kim jesteśmy. Teraz kolej Ros.
Państwo Tomlinson, tak jak wspomniał prokurator, nazywam się Rosie Ryan, jestem psychologiem. Domyślają się państwo, dlaczego zostali tutaj wezwani?
Pani Tomlinson wpatrywała się w Rosie otępiałym wzrokiem pełnym strachu i niezrozumienia. Jej mąż natomiast zacisnął dłonie na poręczach fotela.
- Rozumiem. Drodzy państwo, chcę teraz żebyście spokojnie i bez zbędnych emocji wysłuchali tego, co mamy wam do powiedzenia. Jeśli chcielibyście w trakcie przerwać lub czegoś się napić, proszę po prostu to zrobić, w porządku?
Z oczu kobiety popłynęła łza. Najpierw jedna, potem druga. Standardowa sytuacja. Zaczynali rozumieć co się dzieje, zaczynała docierać do nich brutalna i bolesna prawda.
- Państwa syn zaginął sześć dni temu, nie dając znaku o planowanym wyjeździe bądź wyjściu, zgadza się? - kontynuowała Ros.
Tomlinsonowie pokiwali głowami twierdząco. Rosie podała kobiecie chusteczki.
- Czy mają państwo jakieś podejrzenia, co mogło stać się z państwa synem?
Przeczące kręcenie głowami. Kolejny standard. Rodzina zamordowanych przeważnie stara się ukryć przed sobą prawdę.
- Niestety, mam dla państwa złą wiadomość. Państwa syn, Louis, został zamordowany cztery dni temu.
Urwała po tych dwóch zdaniach. Specjalnie dawała czas rodzinie, aby ta przetrawiła podaną im informację. Przy okazji dawało jej to czas na zaobserwowanie reakcji rodziców i odpowiednie zaplanowanie dalszej rozmowy. Ojciec zacisnął ręce na oparciach tak mocno, że zbielały mu knykcie. Nie umknęło to Rosie, w tej chwili tak skupionej na pracy jak to tylko możliwe. Kobieta natomiast wybuchnęła histerycznym płaczem, zaciskając dłoń na dłoni Ros. Kolejna standardowa sytuacja. Milczenie trwało około pięciu minut, w czasie których Rosie poczyniła swoje obserwacje i mogła kontynuować.
- Państwo Tomlinson, teraz musi porozmawiać z wami mój kolega, Maxxie. Możecie mówić mu po imieniu, na pewno nie będzie miał państwu tego za złe. Poinformuje was o szczegółach. Gdyby coś było niejasne, proszę pytać.
Kolejny standardowy zabieg. Wprowadzenie elementu bezpośredniej relacji przez unikanie formalnych zwrotów, poczucie swobody i niejakiego koleżeństwa dodawało rodzinom ofiar odwagi i skłaniało do rozmowy. Dłonie pana Tomlinsona rozluźniły się lekko, jego żona natomiast powoli przestawała płakać, zmieniając wyraz twarzy na surowy i zimny. Większość się tak zachowywała.
Czas było zacząć działać. Ale tym razem nie zasypałem rodziny szczegółami bogatymi w niezrozumiałe dla nich słownictwo. Dziwna atmosfera panująca wokół tej sprawy zadziałała również na mnie.
- Tak jak mówiła Ros, nazywam się Maxxie i jestem kryminologiem. Proszę powiedzieć, czy państwa syn ostatnio zdradzał jakieś dziwne zachowania? Był zdenerwowany? Przestraszony?
Ros, stojąca obok, wyciągnęła notes i zaczęła notować. To wszystko co teraz powie rodzina mogło mieć znaczący wpływ na przebieg sprawy.
- Nie... - zaczęła kobieta. - wrócili z trasy, byli w Ameryce... Lou tak chciał tam pojechać znowu... Nie wrócił z lotniska. Myśleliśmy że został u któregoś z chłopców na noc lub pojechał do Ell... Eleanor, jego dziewczyny. Ale kiedy nie wrócił na kolejny dzień, zaczęliśmy się martwić. Dzwoniliśmy po chłopakach, dzwoniliśmy do Eleanor... Wszyscy mówili że z lotniska ochroniarz odwiózł go do domu.
- Znali państwo tego ochroniarza? - spytałem, słysząc skrobanie długopisu Ros.
- Tak, sami go zatrudniliśmy, to był nasz stary przyjaciel.
- Jak się nazywał?
- Hugh Morris, przesympatyczny facet – wtrącił pan Tomlinson.
Kiwnąłem Ros głową żeby natychmiast sprawdziła faceta. Odeszła kilka kroków i zaczęła stukać w klawiaturę małego laptopa, z którym się nie rozstawała.
- Czy pan Morris był z chłopcami w trasie?
- Nie – odpowiedział twardo ojciec – nie było go. Prosto od nas z domu pojechał po Louisa na lotnisko. Kilka godzin potem zadzwonił i mówił że wszystko jest w porządku, ale Lou chciał gdzieś jeszcze pojechać i że zostanie z nim. Potem przestał odbierać telefon. Do tej pory nie mamy od niego żadnych wiadomości, telefon nie odpowiada a w domu nikt go nie widział.
- Przepraszam państwa na moment. Pani Smith, zechce pani poinformować o szczegółach prawnych? - musiałem jakoś zająć rodzinę żeby móc swobodnie porozmawiać z Ros. Wyszliśmy na korytarz, podczas gdy adwokat Smith rozmawiała z rodziną.
- I co? Sprawdziłaś go?
- Tak. Są dwie możliwości. Albo to on zamordował chłopaka i zniknął jak kamień w wodę, albo mamy gdzieś drugie ciało.
- Nikt go nie widział?
- Nikt.
Zastanowiłem się.
- Auto?
- Czarny Range Rover, diesel. Zarejestrowany na jego nazwisko, widnieje w ewidencji firmy ochroniarskiej – czytała Ros z ekranu komputera.
- GPS?
- Nie ma.
Wiele firm rejestrujących swoje auta, zwłaszcza te luksusowe, umieszczało w nich nadajnik GPS, pozwalający namierzyć pojazd w dowolnej chwili.
- Cholera ciężka. Widział ktoś ten samochód?
- Chłopaki z drogówki już to sprawdzają.
- Dobra, niech szukają. Słuchaj, sprawa jest nieciekawa. Jeśli to nie on zamordował Louisa, sam jest już martwy. Nie wydaje mi się żeby to było przypadkowe, zbyt wiele rzeczy jest tu nieustalonych i niejasnych. Wracamy, skończmy to spotkanie i musimy pogadać zresztą.
Reszta w tym przypadku oznaczała detektywa, dwóch innych śledczych i w razie potrzeby konferencję telefoniczną z posterunkami w całym kraju.
Po spotkaniu rodzinę do domu odwiózł funkcjonariusz, sprawdzając czy małżeństwo wchodzi do domu. Smith ustaliła z nimi, że na razie nie poinformują nikogo o zdarzeniu, łącznie z menadżerem zespołu ani jego członkami. Prokurator z miejsca przydzielił nam śledztwo, dając pełną decyzyjność.
W trakcie drogi na komisariat, Rosie wydawała się nieobecna. W końcu odezwała się cicho.
- Wiesz... to nie jest przypadek. Będzie tego więcej.
- Czego?
- Morderstw. Coś mi tu wyraźnie nie pasuje. Nie wiem co to jest, ale mam przeczucie że na tym jednym się nie skończy.
Dojechaliśmy na miejsce. W drzwiach podeszła do nas Christina, rzeczniczka i główne źródło informacji o tym, co wiadomo a co nie.
- Znaleźliśmy samochód pasujący do opisu auta tego ochroniarza. Nie ma tablic, więc nie możemy sprawdzić, szukamy po numerach seryjnych, ale prawie na pewno to ten. Czarny Range, diesel. Do tego w środku znaleźliśmy jakieś papiery z nazwiskiem Morris, więc prawie zupełnie nie ma wątpliwości. Właściciela ani śladu. Broni nie znaleziono, zresztą Morris nie miał zarejestrowanego pozwolenia ani nie był hobbystą.
- Jakieś rzeczy osobiste? - spytała Ros, tupiąc obcasami po schodzach.
- Prawie nic, nie licząc wełnianej czapki i pary sportowych butów, Nike, rozmiar dziewięć.
- Dobra Chrisi, wszystkie papiery do mnie na biurko, wołaj mi bandę.
Weszliśmy do naszego gabinetu, czekając aż przyjdzie reszta. Otworzyłem szafkę, wziąłem butelkę wody i nalałem do dwóch kwadratowych szklanek.
Ktoś zapukał do drzwi, w których po chwili pojawiła się nasza ekipa.
- Siadajcie proszę, sprawa jest poważna.
Dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Usiedli na materiałowej sofie stojącej przy niskim stoliku.
- Co mamy? - spytał jeden z mężczyzn, Joe, nasz detektyw i informator.
- Prawdopodobnie podwójne morderstwo, o dużym stopniu ryzyka. Joe, nie wiem jak to zrobisz, ale masz mi znaleźć Hugh Morrisa, ochroniarz, zarejestrowany i podobno bardzo dobry. Wszystko co masz, natychmiast dajesz nam, jasne?
- Pewnie stary – odrzekł Joe i wyszedł z pokoju.
Zwróciłem się do dwóch funkcjonariuszek.
- Sue, Janett. Wy musicie zacząć już teraz. Chcę żebyście złapały mi wszystkich członków tego zespołu One Direction. Wszyscy mają się tu stawić w przeciągu godziny. Nie ważne co robią, gdzie są. Macie mi ich znaleźć i przywieźć tutaj, do tego pokoju. Jeśli będą protesty albo wtrąci się ochrona, macie tutaj nakazy zatrzymania.
Podałem im nakazy, jeszcze ciepłe, podpisane przez prokuratora.
- Brać grupę? - spytała Sue, wstając z kanapy.
- Nie, raczej nie trzeba.
- Dobra Maxx, jedziemy. Chodź, J. - rzuciła krótko Sue i obie wyszły z pokoju.
Został nasz najlepszy człowiek, Sam. Był trzydziesto-dwu letnim, sprawnym i wysportowanym mężczyzną, sprawdzającym się w każdych warunkach. Jako jedyny od początku nie miał nic przeciwko służbie u „dzieciaków”. Tak bowiem określano tutaj mnie i Rosie.
Usiadłem na fotelu i spojrzałem na Sama. Rosie kombinowała coś z komputerem.
- Posłuchaj Sam. Sprawa przedstawia się dość dziwnie. Nie mamy żadnych faktów, oprócz tego – powiedziałem, podając mężczyźnie teczkę z fotografiami z miejsca zbrodni. - Okrucieństwo ponad wszelką skalę, pożar, usiłowanie zatarcia śladów. Dla mnie to jest podstawa do przedsięwzięcia wszystkich możliwych środków ostrożności. Zwłaszcza że prawdopodobnie jest gdzieś drugie ciało, właśnie tego ochroniarza o którym mówiłem wcześniej. Nie wiem jak rozwiązać obstawę dla całej reszty zespołu, bo mam przeczucie że to konieczne. Nie chcę wchodzić im na głowę, ale jeśli będzie trzeba, tak właśnie zrobimy. Po to ich tu ściągam. Przy okazji złożą zeznania. I potem pomyślimy co dalej. Co o tym myślisz, Ros?
Rosie oderwała się od klawiatury komputera.
- Co? Ah, tak tak, masz rację.
Sam uśmiechnął się lekko widząc roztargnienie mojej przyjaciółki. Ciemne, brązowe włosy zwisały prostymi pasmami nad ekranem.
- Moim zdaniem masz racje. Damy im funkcjonariusza pod bronią na głowę, niech ich pilnują. Będziemy ich wszędzie wozić, wszędzie za nimi łazić. Jeśli mówisz, że to może ciągnąć się dalej, trzeba być ostrożnym. Co z mediami?
- Tutaj jeszcze nie wiemy. – odpowiedziałem – Ale na razie milczymy. Ani prasa, ani telewizja ani żadne radia nie wiedzą nic.
- Menadżer wie?
- Cholera! - krzyknęła Ros – Już go tu ściągam.
Złapała za telefon.
- Sam, proszę cie teraz żebyś wybrał czterech ludzi, którzy nie są tłukami i po tym jak skończymy przesłuchiwać zespół, przydzielił ich do chłopaków, ok? Powiedz że mają pełny zakres działania, ale tylko w koniecznych wypadkach. Potem daj mi nazwiska tych ludzi, chcę wiedzieć kto pilnuje moich podopiecznych – powiedziałem, uśmiechając się i wstając z krzesła.
- Załatwione, powodzenia Maxxie. Cześć Ros!
Sam zniknął za drzwiami.
- Menadżer już jedzie. Nic nie wie, o nic nie pytał. Jak usłyszał że policja, spłoszył się i potulnie obiecał, że zaraz przyjedzie. Lubię to, jak ludzie boją się policji... - mruknęła Rosie, uśmiechając się do siebie.
Za oknem robiło się już ciemno, kiedy w moim pokoju pojawiła się Janett z ostatnim z członków zespołu. Siedzieli zdezorientowani. Byli tak naprawdę niewiele młodsi ode mnie i od Rosie. Luźno i kolorowo ubrani, rozczochrane włosy. Dokładnie tak samo wyglądałem kilka lat temu. Widziałem ich w telewizji, słyszałem w radiu ich piosenki. Nie pasowali tutaj. Nie powinno ich tutaj być.
- Cześć chłopaki – powiedziałem na powitanie, podając każdemu z nich rękę. Wyczułem przez dotyk, że są prawie martwi z przerażenia.
Nie dziwiłem się im, sam zachowywałbym się pewnie identycznie na ich miejscu.
- Spokojnie, nie denerwujcie się. To jest Ros – wskazałem na Rosie siedzącą obok.
Dostała jakichś dziwnych rumieńców na twarzy. Pomachała wesoło ręką.
- Wiecie czemu tu jesteście?
- Nie, proszę pana – odpowiedział niski blondyn w niebieskiej bluzie.
- Ty jesteś Niall, tak? - chłopak pokiwał głową – Cześć Niall, nie jestem żaden pan tylko Maxxie. Ile masz lat?
- Niall Horan. Osiemnaście.
- Serio? Widzisz, ja mam dwadzieścia pięć. Niewielka różnica. Ros, ile ty masz lat?
- Kobiet się o wiek nie pyta! - zaprotestowała Rosie, rzucając mi mordercze spojrzenie.
Chłopcy uśmiechnęli się blado. Musieliśmy zyskać ich zaufanie, bez tego cała reszta dochodzenia była spisana na straty.
- No nie ważne, pewnie stara nie jesteś. W każdym razie... Ty jesteś Harry, tak? - spytałem wielką kępę brązowych loków, patrzącą na mnie zielonymi oczami.
- Tak, Harry Styles.
- Liam? - zwróciłem się do bruneta o brązowych oczach.
- Tak, Liam James Payne.
- Czyli ty to Zayn. - powiedziałem do ostatniego z chłopaków o kruczych włosach – Zayn Malik.
- Tak, to ja. - odpowiedział z lekko wschodnim akcentem.
- Brakuje Louisa. Wiecie co się z nim dzieje? - zapytał Harry nieśmiało.
Podrapałem się po nosie, drugą ręką szukając w kieszeni papierosów. Wyciągnąłem paczkę i skierowałem ją w stronę Zayna.
- Wiem że palisz, częstuj się. Tam obok masz popielniczkę.
Malik wyciągnął rękę i wziął sobie papierosa. Rzuciłem mu zapalniczkę, swojego odpalając od dużej, ozdobnej zapalniczki stojącej na stole.
- Wiemy. Niestety wiemy, inaczej was tutaj dzisiaj nie trzeba byłoby ściągać.
- Nic mu nie jest? - spytał Niall, patrząc przerażonym wzrokiem.
- Oto właśnie chodzi. Zayn, wypuść dym. Chodzi o to że wasz przyjaciel nie żyje. Został zamordowany.
Spodziewałem się szczerze mówiąc takiej właśnie reakcji. Horan otworzył usta, nabierając powietrza. Harry'emu zaszkliły się oczy, pociągnął nosem. Zayn wpatrywał się w chmurę papierosowego dymu przed swoimi oczami, natomiast Liam, który wydawał mi się najdojrzalszym z nich wszystkich, przyglądał się wzorom na moim dywanie. Milczenie trwało kilka minut. Nie przerywałem go, musieli w końcu znieść wiadomość o śmierci przyjaciela.
- Ale... jak to? - spytał Harry.
- Oglądacie na pewno jakieś kryminały, ale muszę wam powiedzieć że to co widzicie tam, nie ważne jak bardzo realistyczne, różni się od prawdziwego życia. Mam mówić ostrożnie, czy prosto z mostu?
Chciałem dać im wybór. Taka banda sympatycznych dzieciaków siedziała tu u mnie w gabinecie, że nie chciałem zrobić im większej krzywdy, niż ta która ich spotkała.
Ros siedziała obok, wpatrując się w nich uważnie. Dobrze że tu była, nie wiem czy sam dałbym sobie z nimi radę.
- Mów jak uważasz... - odezwał się Liam, zachrypniętym głosem.
Zebrałem się w sobie, strzepując popiół z papierosa do popielniczki.
- Został zamordowany wyjątkowo brutalnie, zdjęć wam oszczędzę, zapamiętajcie go takiego jakiego znaliście. Nie jest wykluczone, że jego ochroniarz też nie żyje, sprawdzamy to. Znaleźliśmy go w Doncaster, stamtąd pochodził, prawda?
Specjalnie unikałem używania słów „zwłoki”, „ciało”, wolałem ich nie przerazić bardziej niż byli.
Pokiwali głowami.
- Wiecie gdzie tam mieszkał?
- Tak.
- Thorne Road? - wtrąciła Ros.
- Nie, zupełnie w innym miejscu – wykrztusił Malik.
- Znaleźliśmy Louisa w piwnicy domu na Thorne Road. Wszystko było totalnie spalone. Cud, że ten dom nie zawalił nam się na głowy.
Urwałem, gasząc papierosa. Spojrzałem na nich uważnie, przyglądając się każdemu z nich. Biła od nich autentyczność, szczerość i taka jeszcze dziecięca otwartość. Mimo że byli międzynarodowymi gwiazdami, nie zatracili swojej prawdziwości. To co widziałem w telewizji było dokładnie tym samym, co oglądałem teraz, w moim gabinecie.
- Chcecie się czegoś napić? Mam wodę, jakiś sok i colę. Ros, możesz?
Rosie podniosła się z krzesła i zaczęła grzebać w małej lodówce schowanej za szafką. Postawiła butelki i karton soku na stole, dostawiając cztery szklanki.
- Śmiało, częstujcie się.
Chciałem skłonić ich do rozluźnienia się mimo sytuacji, w jakiej ich osobiście postawiłem. Ruch dobrze im zrobi, zajmą czymś ręce, chociaż chwilowo skupią się na czymś innym niż na śmierci przyjaciela. Dobrze że nie spodziewałem się że obejdzie się bez szkód, po chwilę potem na moim dywanie wylądowała szklanka Nialla. Blondyn zmieszał się i podniósł naczynie, sok zdążył wsiąknąć już w dywan.
- Nie przejmuj się, tutaj to często się zdarza – powiedziała Ros z szerokim uśmiechem.
Liam stał oparty o moje biurko, przykładając szklankę z wodą do ust i wpatrując się w drzwi. Niall kręcił się po gabinecie, przyglądając się zdjęciom i certyfikatom wiszącym na ścianie. Zayn siedział na kanapie, obejmując ramieniem Harry'ego, który wciąż pociągał nosem.
- Panowie, czas przejść do konkretów. – kontynuowałem – Kiedy widzieliście Louisa ostatni raz i z kim był wtedy?
Liam odchrząknął, kręcąc szklanką i wpatrując się w jej wirującą zawartość.
- Na lotnisku, przyjechał po niego Hugh. My pojechaliśmy do domu, Lou miał jechać do rodziców.
- Zauważyliście coś dziwnego? Coś co zwróciło waszą uwagę? Może ktoś za wami chodził? Może Hugh dziwnie się zachowywał?
- Nie, nic takiego nie pamiętam... - wymamrotał Harry, poprawiając sobie kręconą grzywkę.
Przez myśl przeszło mi, że oddałbym prawo jazdy za takie włosy. Uśmiechnąłem się lekko do siebie. Postanowiłem pytać dalej.
- Kompletnie nic? - ubiegła moje pytanie Ros, przyglądając się Horanowi, który stał przed moim pozwoleniem na broń, oprawionym w ramkę.
- Nie... - mruknął Niall, wciąż czytając stary świstek papieru.
Stwierdziłem że chyba nic więcej mi nie powiedzą, są w zbyt kiepskim stanie. Nie chciałem ich do siebie zniechęcić, więc postanowiłem lekko odpuścić.
- No dobra chłopaki. Fajnie mi się z wami gada, serio, ale czas na konkrety. Znowu. W ramach środków ostrożności dostaniecie naszą ochronę. Wasi ochroniarze sobie odpoczną. Spokojnie, nie będzie za wami łaził gliniarz w mundurze. Wszystko dyskretnie. Zaraz spotkacie się z moim przyjacielem, Samem, on powie wam resztę. Na mojej wizytówce macie mój prywatny numer. Gdyby cokolwiek działo się dziwnego, możecie dzwonić o każdej porze dnia i nocy, kiedy tylko będziecie chcieli, zawsze odbiorę. Możecie też wszystko zgłaszać policjantom, których wam przydzielimy. Ale do mnie też dzwońcie, jeśli chcielibyście gdzieś pojechać, mogę was zawieźć. Jak będzie taka potrzeba, przyjadę do was gdyby coś się działo. Zrozumiano?
- Dlaczego? - spytał Harry, znowu pociągając nosem.
- Chcemy żebyście byli bezpieczni. Nie będę owijał w bawełnę, przypuszczam że to co przytrafiło się Louisowi, nie było przypadkiem. I w ramach ostrożności, musimy o was dbać. Możecie robić to co chcecie, ale nie wyjeżdżajcie z kraju, ok? Nie zamkniemy was, macie swoje życie o które musicie dbać. Ale każdy wyjazd poza miasto zgłaszajcie mi lub Rosie, dobra?
Cała czwórka obiecała stosować się do zaleceń, i Ros zaprowadziła ich do Sama, gdzie mieli poznać nowych ochroniarzy. Długo jeszcze wpatrywałem się w zamknięte za nimi drzwi, zastanawiając się jak bezduszny musi być Bóg, skoro tak młodych chłopaków karze taką sytuacją. Dlaczego oni muszą znosić to wszystko, co zgotował dla nich los. I jakim skurwysynem musi być ten, kto zamordował Louisa. Obiecałem sobie że zrobię wszystko, żeby go dorwać. Najpierw obiję mu twarz, a potem zamknę w pierdlu. Obraz zemsty za Louisa malował mi się jasno i wyraźnie. Zrobię to dla Lou. I dopilnuję żeby chłopakom nic się nigdy nie stało.
- Jest Morris – powiedziała Ros, wpadając do pokoju.
- Gdzie?!
- W kostnicy...
Zawiesiłem się. Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem.
Ciało Morrisa znaleziono w bagnistym lesie niedaleko Doncaster. Zwłoki również były spalone, lecz pogoda i wysoka wilgotność terenu zadbały o to, żeby ciało dało się zidentyfikować bez konieczności analizy dentystycznej czy badania szkieletu. Ponadto przy sobie miał portfel z dokumentami i gotówką. Mordercy nie zależało na ukryciu jego tożsamości ani na gotówce. Dawało to jasne wskazówki, że główną zbrodnią było morderstwo Tomlinsona, Morris zaś był ofiarą niejako dodatkową, skutkiem ubocznym głównego zabójstwa. Rzucało to dodatkowy cień na sprawę, ponieważ utwierdzało mnie w przekonaniu, że czwórka, która dwa dni temu siedziała u mnie w gabinecie, nie była w stu procentach bezpieczna.
- Masz raporty naszych?
Rosie wyciągnęła z teczki plik papierów i położyła mi go przed nosem.
- Tak. Już czytałam, wszystko w porządku, nikt nie zauważył nic dziwnego, chłopaki też w porządku. Zajmują się nimi psychologowie.
- Sprawdziłaś ich?
- Tak, dwóch skończyło Cambridge, jeden Oxford a jeden wrócił z dyplomem Harvardu. Dobrzy specjaliści.
Spojrzałem na nią podejrzliwie. Patrzyłem tak długo, aż zaczęła się śmiać i stuknęła mnie kartonową teczką w potylicę.
- Dobra, no już dobra, sama ich wybrałam i podetknęłam rodzinie. Ale ty nic nie wiesz.
Oczywiście że nic nie wiem. Jak zwykle. Ona wie, ja nie mogę.
Dolałem sobie kawy i spojrzałem na papiery leżące stosami na biurku.
- Wiesz, nic mi tu do niczego nie pasuje. Przejrzałem stare sprawy, szukałem jakiegoś elementu wspólnego, zajrzałem do szkiców psychologicznych, szukałem wspólnych miejsc zbrodni, podobnego sposobu popełnienia zabójstwa... Nic nie znalazłem. Owszem, no, było kilka spalonych ciał, ale żadne nie w takim stopniu co ciało Louisa. I wszyscy siedzą, więc to jest ktoś nowy. Ktoś, komu zależy na tym żeby go nie znaleźć, by w spokoju mógł wytłuc cały zespół. Jestem tego pewny – dodałem na koniec, widząc spojrzenie Ros.
- Maxxie, zobacz, jest spokój. Nic się nie dzieje. Myślisz że to nie koniec? Może to naprawdę był przypadek... Co się tak uparłeś?
- Nie. – przerwałem jej – To nie jest przypadek. Nikt przypadkiem nie przecina człowieka na pół, nikt przypadkiem nie stawia w ogniu całego domu, nikt przypadkiem nie odkręca tablic rejestracyjnych w samochodzie ofiary i nikt przypadkiem nie morduje i podpala jego ochroniarza. Ślepa jesteś, czy jaka?
Rosie wlała sobie potężną porcję świeżej kawy do swojego ulubionego kubka z pandą. Wrzuciła dwie kostki cukru i szybko zamieszała.
- Nie jestem ślepa. Tylko uważam, że to nie jest to o czym ty myślisz.
Poczułem że skręcają mi się wnętrzności. Ona znowu się myli. Miałem nosa do takich rzeczy i wiedziałem, że morderca nie poprzestanie dopóki nie zlikwiduje One Direction całkowicie.
- Kto to mógł być?
- Kto?
- Ten morderca.
- Jak dla mnie... albo jakiś psychol, który dostał szału akurat w momencie w którym był w pobliżu Tomlinsona i Morrisa. Albo ktoś z rodziny.
- Z rodziny?
- A jak wytłumaczysz Doncaster?
- Przecież wszyscy wiedzą o Doncaster! Wystarczy włączyć Wikipedię, jak wół jest napisane że Louis pochodził z Doncaster!
- A, no chyba że tak.
Podniosłem kubek z kawą i upiłem spory łyk akurat wtedy, kiedy zadzwonił mój telefon. Cała zawartość kubka wylądowała na biurku i ekranie komputera. Wciąż za każdym razem, kiedy to diabelstwo dzwoniło, dostawałem palpitacji serca. Pomyślałem że muszę zmienić dzwonek i odebrałem. Zastygłem bez ruchu, słuchając uważnie. Ros przyglądała mi się z zainteresowaniem.
Rozmowa się skończyła. Bez słowa wyciągnąłem papierosy i zapaliłem. Wpatrując się w drzwi, w mojej głowie kłębiły się tysiące myśli i emocji.
- Co się stało? - spytała Rosie, bacznie mnie obserwując z wyraźnym niepokojem.
Nie odpowiedziałem, wciąż wpatrując się w drzwi.
- Kto to dzwonił? Halo, ziemia do bazy! - zdenerwowała się Ros, pstrykając mi palcami przed nosem. Zreflektowałem się i powoli odwróciłem głowę w jej stronę.
- Jesteśmy w czarnej dupie... - zacząłem.
Rosie zniecierpliwiła się i posłała mi ponaglające spojrzenie.
- Czemu, na miły Bóg!? Co się znowu wydarzyło, co, pies ci zdechł czy chomik? Bo masz taką dziwną minę...
Gwałtownie podniosło mi się ciśnienie i nie wiem dlaczego zdenerwowałem się właśnie na Ros.
- Sama jesteś zdechły chomik! Zostaw tą kawę, jedziemy, pospiesz się.
- Gdzie?! - zaprotestowała dziewczyna.
- Ruszaj się! - krzyknąłem, wybiegając z pokoju z kurtką przewieszoną przez ramię.
„Chrzanić mój samochód!” - pomyślałem sobie, zbiegając po schodach. Wyszarpnąłem z kieszeni telefon, gwałtownie zatrzymując się przy recepcji.
- Dawaj mi całą grupę pod dom Styles'a, ale to migiem! - wrzeszczałem do słuchawki.
- Co, całą grupę?
- Tak, całą grupę, wojsko, lotnictwo, marynarkę, samą królową! Cokolwiek!
Rozłączyłem rozmowę i spojrzałem na Christinę, przyglądającą mi się zza kontuaru z wyraźnym niepokojem ale i zaciekawieniem. Nie miałem czasu jej tłumaczyć wszystkiego.
- Christie, błagam cie, powiedz że Evo jest na parkingu, błagam...
- No jest, a co się stało?
- Daj kluczyki, szybko, potem wpiszę ci się do zeszytu, ale dawaj, bo będzie za późno...
W służbowym radio, stojącym w głębi dyspozytorni, rozległ się komunikat.
„Uwaga wszystkie jednostki, ranny funkcjonariusz Stevens, potrzebne wsparcie, uwaga wszystkie jednostki, ranny funkcjonariusz, potrzebne wsparcie”. To było wszystko czego trzeba mi było. Stevens to ten jełop, którego Sam przydzielił Harry'emu jako ochronę. Facet miał nawet dobre wyniki, ale jeśli chodzi o inteligencję, przerastał go nawet ślimak winniczek. Christie chyba też wyczuła, że co się dzieje, bo wcisnęła mi kluczyki do ręki, życząc powodzenia.
Wypadłem na parking, rozglądając się za samochodem. Słyszałem Rosie, która biegła za mną, szarpiąc się z rękawem kurtki. Rzuciłem w nią kluczykami do mojego Vauxhalla.
- W schowku jest Magnum, wyciągnij je, zaraz po ciebie przyjadę.
Pstryknąłem pilotem, uważnie nasłuchując. Dźwięk rozbrajanego alarmu rozległ się z prawej strony. Ruszyłem w tamtą stronę, szukając najszybszego auta jakie wtedy mieliśmy, Mitsubishi Lancera Evo XIII. Wypatrzyłem Evo, wsiadłem do niego i podjechałem po Rosie, która czekała na mnie przy wyjeździe z parkingu. Włączyłem syreny i światła, wyjąc i świecąc wjechałem w sam środek południowych londyńskich korków. Trąbiąc we wszystkie strony i wcale nie zwalniając, przebijałem się przez zatłoczone ulice.
- Z drogi, ty tłusty idioto, zjedź na bok, szybciej! - awanturowałem się za kierownicą.
Ros przyglądała mi się jednym okiem, drugim pilnując drogi i mnie, żebym kogoś nie przejechał.
- Powiesz mi co się stało?
- Pożar u Harry'ego w domu, Stevens, ten kretyn, Chryste, niech ja go dorwę, łeb mu ukręcę...
- Co?!
- Pali się u Styles'a w domu! Niewyraźnie mówię...? Won z drogi, idiotko! - krzyknąłem do kobiety, która akurat wchodziła na pasy.
Dojeżdżając na miejsce, widziałem już kłęby dymu, kilka jednostek straży pożarnej i samochód którym poruszała się jednostka antyterrorystyczna. Przy karetce kłębił się tłum ludzi. Mało brakowało, a rozjechałbym ich tam wszystkich. Zatrzymałem się z piskiem opon i wybiegłem z samochodu, kierując się w stronę ambulansu.
Rosie biegła za mną.
- Z drogi, odejść, policja! - warczałem na wszystkich wokół. Wsadziłem głowę do wnętrza karetki.
Na noszach, opatrywany przez sanitariuszy, leżał ten idiota, Stevens. Miał zakrwawioną twarz i poszarpane ubranie, poza tym nie wyglądał na poważnie rannego. Obiecałem sobie że jak tylko to wszystko się skończy, zabiję go własnoręcznie. Jeśli Harry'emu coś się stanie, zrobię to wyjątkowo boleśnie. Dopadłem strażaka, który kierował potężny strumień środka gaśniczego na budynek.
- Ktoś jest w środku? - wydarłem się facetowi do ucha, przekrzykując hałas strażackich pomp i szumu wody.
- Nie wiemy, tego wynieśliśmy, jest w karetce! - odkrzyknął strażak – W środku jest ratownik, sprawdza dom, ale lepiej tam nie wchodzić, coś może strzelić...!
No tak. Tam giną ludzie, ale lepiej nie wchodzić bo może się coś stać. Taka była nasza straż pożarna, tchórzliwe oszołomy. Zdenerwowałem się. Obróciłem się na pięcie i podbiegłem do Lancera, obok którego stała Ros i czekała na dalszy rozwój sytuacji.
- Jest Harry?
- Nie ma, wyciągnęli tylko Stevensa, ja go zabiję... - mamrotałem otwierając bagażnik. Wyciągnąłem z niego kamizelkę kuloodporną.
- Idę tam, powiedz czarnym żeby obstawili cały teren, jak nie wyjdę, mają wejść, nie wcześniej. Może ten skurwysyn gdzieś tam jest...
- Zwariowałeś? Sam nie pójdziesz!
Powietrze przeszył potężny huk. Spojrzałem na dom. Z okien na piętrze buchnęły kłęby dymu a płomienie zwiększyły się dwukrotnie. Czas uciekał.
- Pójdę. Zostań tu i przekaż czarnym! - krzyknąłem, wydzierając jej z ręki moje Magnum i odwracając się w stronę budynku.
Mianem czarnych określaliśmy antyterrorystów.
Nie oglądałem się za siebie i nie zwracałem uwagi na krzyki strażaków. Jeśli Harry jest w środku, jest szansa na to że wciąż żyje. Jeśli nie, może leży gdzieś pod gruzami morderca. Znajdę Harry'ego, a jeśli los mi pomoże, to dorwę też zabójcę.
Płomienie lizały ściany a gryzący dym wypełniał każde pomieszczenie, powodując potężne łzawienie. Woda, wciąż lana przez strażaków, kapała mi na głowę lub zalewała mnie, kiedy musiałem przejść pod strumieniem wpadającym przez okno. Smród palonych mebli i ubrań był nie do wytrzymania. Dym gryzł w oczy, szczypały i piekły. Przypomniało mi się żeby w żadnych wypadku ich nie pocierać i dużo mrugać.
Wchodząc po trzeszczących stopniach na wysoki parter, odbezpieczyłem broń.
- Policja, jest tu ktoś? - krzyknąłem ostrzegawczo, licząc na to że ktoś się odezwie.
Odpowiedziała mi tylko cisza.
- Harry, jesteś tu? - krzyknąłem najgłośniej jak potrafiłem, ale huk płomieni i trzask pękającego drewna skutecznie mnie zagłuszał.
Sprawdzałem pomieszczenie po pomieszczeniu. Było niesamowicie gorąco i duszno, dym ograniczał mi pole widzenia. Huk płomieni był ogłuszający. Czułem się jak głuchy ślepiec. Nie widziałem prawie nic.
- Harry! - darłem się ile sił w płucach.
Do moich ust dostał się dym, ale krztusząc się i z trudem łapiąc oddech szedłem naprzód. Nagle ktoś przebiegł korytarzem, przecinając mi drogę.
- Stój! - wrzasnąłem ochrypłym głosem i rzuciłem się za postacią.
Morderca, jak nic to morderca który utknął w tej płonącej pułapce. Dorwę go i zastrzelę na miejscu jak lisa na jesień. Nie będę pytał czy przyznaje się do winy. Zastrzelę go z zimną krwią. Złość kipiała we mnie wspomagana przez tańczące wokół płomienie.
Wbiegłem do pokoju, w którym zniknął morderca. Trzymając srebrne, rozgrzane Magnum, które parzyło mnie w ręce, przebiegłem wzrokiem po pomieszczeniu. Pomyślałem że albo zabójca jest duchem i zniknął, ale po prostu coś mi się przywidziało. Zrobiłem krok naprzód, kiedy nadepnąłem na coś miękkiego i jak długi runąłem do przodu, rozbijając sobie czoło o jakiś wystający element. Poczułem jak po policzku spływa mi krew. Jeszcze tego brakowało, żebym stracił przytomność.
Obróciłem się na plecy, wciąż trzymając przed sobą broń. Coś, o co się potknąłem okazało się leżącą na brzuchu ludzką postacią. Ostrożnie wstałem, czując jak kręci mi się w głowie. Nie wiem ile czasu spędziłem już w tym piekle, ale zaczynało brakować mi powietrza a straszliwa temperatura przyprawiała mnie o zawrót głowy i rozmywała mi obraz przed oczami. Celując w postać, zbliżyłem się do niej na mniej więcej pół metra, tak aby móc przewrócić ją na plecy za pomocą nogi. Podłożyłem jej pod korpus stopę i resztkami sił przewróciłem ją. Gdyby nie fakt, że dusiłem się i zaczynałem mocno słabnąć, pewnie skakałbym z radości.
Na ziemi leżał Harry, na pewno był nieprzytomny, ale może jeszcze żywy. Twarz miał czarną od sadzy a ręce i nogi w nieładzie rozrzucone na boki. Widocznie wbiegając tutaj stracił przytomność.
Trzymając broń w lewej ręce i chwiejąc się na nogach, złapałem chłopaka pod ramię i ruszyłem z nim do wyjścia. Coś za mną huknęło, i miejsce w którym przed chwilą znajdował się pokój, zamieniło się w wielkie gruzowisko, kiedy runął sufit. Chciałem tylko zdążyć wynieść stąd Harry'ego, ja mogłem tu zginąć, im nic nie może się stać. Widziałem już drzwi wejściowe, wciąż otwarte.
Uderzeniem świeżego powietrza zrozumiałem, że udało mi się. Wyszedłem na zewnątrz, żyję, jestem nawet w miarę przytomny. Nadal kręciło mi się w głowie i prawie nic nie widziałem. Padłem twarzą na mokry trawnik i nie miałem siły się ruszyć. Oddychałem ciężko, łapczywie połykając świeże powietrze.
Widziałem jakieś nogi, biegnące w moją stronę, a potem ktoś przewrócił mnie na plecy. Zamrugałem oczami i poczułem drażniący zapach soli trzeźwiących. Natychmiast wróciła mi ostrość widzenia i gwałtownie usiadłem.
- Spokojnie! - powiedziała stanowczo Ros, łapiąc mnie za kamizelkę i ciągnąć po mokrej trawie do tyłu. - Siedź, spokojnie siedź i oddychaj.
Poczułem się wtedy nawet lekko zdenerwowany, że kobieta każe mi siedzieć spokojnie, kiedy gdzieś tutaj w okolicy może łazić ten sukinsyn, odpowiedzialny za to piekło. Nagle coś mi się przypomniało i szybko odwróciłem się do Rosie.
- Harry. Co z nim? Gdzie on jest? Żyje?! - zasypałem ją lawiną pytań.
- Spokojnie... - powiedziała znowu dziewczyna.
- Ros, co z Harry'm?!
Dziewczyna spojrzała na mnie z uśmiechem, próbując mnie uspokoić.
- Nie wiem, Max, zabrali go do karetki, nic nie wiem, od razu przybiegłam do ciebie...
O nie, tego było już za wiele. Myślałem już całkiem trzeźwo, widziałem dobrze, nie czułem tylko siły w nogach na tyle, żeby samodzielnie wstać. Jakieś otępienie kończyn?
- Pomóż mi wstać, Ros... - zażądałem stanowczo.
Obok zmaterializowały się jakieś niebieskie spodnie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem lekarza, który nachylał się nade mną z maską tlenową. Nie spodobało mi się to wybitnie.
- Precz mi z tym, łapiduchu, gdzie jest ten dzieciak?
- Jaki dzieciak? - zdziwił się lekarz.
Co za skończony bęcwał! Wyciągnąłem z piekła człowieka a on tego nawet nie zauważył.
Rozległ się potężny trzask i dach domu zniknął w jego wnętrzu. Budynek wciąż płonął potężnym ogniem a chmury czarnego dymu unosiły się już wysoko nad okolicą. Zdążyłem zastanowić się z czego oni budują te domu, że to aż tak się pali.
- Dzieciak, Harry, wyciągnąłem go przecież ze środka!
Z tych nerwów dostałem przypływu sił. Udało mi się wstać, ale zachwiało mną i musiałem złapać się Rosie.
- Ros, zdejmij to ze mnie bo się uduszę...
Dziewczyna pomogła mi rozpiąć ciężką kamizelkę z kewlaru. Od razu lepiej mi się oddychało. Rozejrzałem się niezbyt przytomnie i ruszyłem w stronę ambulansów. Rosie szła obok, podtrzymując mnie ramieniem. Gdyby nie ona, pewnie już kilka razy leżałbym twarzą w chodniku. Ktoś po drodze wcisnął mi butelkę wody. Przepłukałem usta, pozbywając się smaku spalenizny i dymu. Zrobiło mi się lepiej.
Dopadłem ambulansu. Znowu trafiłem do tego, w którym leżał Stevens. Miał już oczyszczoną twarz i zabandażowane czoło. Przypomniało mi się że mi też coś stało się z głową i potarłem dłonią skroń. Przyjrzałem się czerwonym śladom na ręku.
„Nie jest źle, nie umieram” - pomyślałem i wspiąłem się po stopniach karetki do jej wnętrza. Na widok zabandażowanego Stevensa poczułem dziwną odrazę.
- Co się stało? - spytałem z podejrzaną uprzejmością.
- Nie... nie wiem... - wysapał Stevens z tak wielką teatralnością, że szlag mnie jasny trafił.
Złapałem go za rozdartą marynarkę i potrząsnąłem tak mocno, jak tylko potrafiłem.
- Posłuchaj mnie szmato. Jeśli cokolwiek stało się Harry'emu, dopilnuję żebyś resztę życia spędził za kratami, rozumiesz? Nie daruję ci tego, choćby miała to być ostatnia rzecz jaką zrobię w życiu.
Odepchnąłem go na nosze i wyskoczyłem z karetki. Ten idiota sprawił, że poczułem się w stu procentach dobrze i normalnie. Skierowałem się do drugiej karetki, której drzwi były zamknięte. Załomotałem pięścią w szybę. Zero reakcji. Stwierdziłem że nie będę się prosił i otworzyłem z impetem drzwi, które łupnęły w boczną ścianę samochodu. Dwaj sanitariusze spojrzeli na mnie zdziwieni.
Na noszach leżał Harry, podłączony do respiratora i monitora serca. Był cały brudny a na twarzy miał spore poparzenie. 
„Jesteś martwy, Stevens” - pomyślałem i wszedłem do wnętrza pojazdu.
- Co mu jest? - spytałem sanitariuszy, gapiąc się w monitor wyświetlający rytm serca.
Był bardzo wolny, ale stabilny. Poczułem się trochę spokojniej.
- Gdzie ty jesteś, po co ty tu wlazłeś? - usłyszałem głos Rosie. Zignorowałem to.
- Co mu jest? - powtórzyłem pytanie dużo głośniej i dużo bardziej stanowczo.
- Uraz kręgu szyjnego, jest nieprzytomny ale stabilny. Plus powierzchowne poparzenia, ale z tym sobie jakoś poradzimy.
- Przeżyje?
- Przeżyje. Ale nie wiemy co z kręgosłupem, zaraz zabieramy go do szpitala. Muszę poprosić pana o opuszczenie karetki, im szybciej dotrze do szpitala tym większe ma szanse.
Nie protestowałem, zależało mi na jego zdrowiu.
Wysiadłem, zamykając drzwi. Walnąłem otwartą dłonią w drzwi, dając kierowcy znak do odjazdu. Syrena zawyła i karetka odjechała. Patrzyłem za nią tak długo, aż zniknęła mi z oczu.
Odwróciłem się do Rosie.
- Jak ty wyglądasz... Spójrz na siebie. Gorzej chyba jeszcze nie było... - powiedziała z niesmakiem dziewczyna, lekko się uśmiechając.
Spojrzałem na swoje odbicie w kałuży. Rzeczywiście, raczej obraz nędzy i rozpaczy. Wypalona dziura w spodniach, rozdarta koszula i zwisające strzępy rękawów. Do tego zakrwawiona twarz i dziwnie czarne przedramię. O poparzeniach na dłoniach od rękojeści Magnum nie wspomnę.
- O, patrz, przypaliłem się. Za długo byłem w piekarniku.
Rosie roześmiała się, rzucając mi się na szyję. Poczułem jej łzy na karku.
- Jak jeszcze raz tak odwalisz, obiecuje ci że cie zabije... - ryczała mi do ucha.
Przytuliłem ją mocno, ale szybko puściłem czując pieczenie na przedramieniu. Przyjrzałem się mojej ręce. Przypalona skóra swędziała i piekła, a przy tym śmierdziała jak sto pięćdziesiąt.
Rosie uparła się żeby obejrzał mnie lekarz.
Jak na złość trafiłem do karetki, z której akurat wychodził, chwiejąc się przesadnie, posklejany plastrami i bandażami, Stevens.
- Trzymaj mnie, bo zaraz będziemy mieli trupa... - wycedziłem do Ros przez zaciśnięte zęby.
Spojrzałem na Stevensa z największym obrzydzeniem na jakie mogłem się zdobyć.
- Co tam, Steve? Nic ci nie jest widzę... to świetnie. Spodziewaj się jutro mojego raportu u szefa. I nie wchodź mi w drogę, bo zabiję.
Stevens spojrzał na mnie dziwnie, i kulejąc oddalił się z sanitariuszem, na którym wisiał jakby umierał. Rosie wepchnęła mnie do karetki i zamknęła za mną drzwi.
Harry wciąż był nieprzytomny, kiedy dwa dni później pojawiłem się na oddziale intensywnej terapii wojskowego szpitala pod Londynem. Umieściliśmy go tutaj ze względów bezpieczeństwa. Teraz było już pewne, że zabójca Louisa poluje na wszystkich członków zespołu. Liam, Niall i Zayn, na szczęście cali i zdrowi, trafili do hotelu, w którym pokoju pilnował uzbrojony policjant, a na ich piętro wstęp mieli tylko funkcjonariusze na służbie i pokojówka, której każdego kroku pilnował inny policjant.
Siedziałem na brzegu łóżka Harry'ego, zdrową ręką przerzucając kartki w jego karcie zdrowia. Lewą rękę wciąż miałem owiniętą kilometrem bandaży, ponieważ oparzenie okazało się nieco głębsze niż na początku sądziłem. Na czoło przylepili mi wielki plaster, na szczęście obyło się bez szwów. Większych uszczerbków na zdrowiu nie miałem.
Stan chłopaka był ciężki, ale stabilny. Dopóki nie wybudzi się ze śpiączki, trudno określić czy będzie w stanie normalnie chodzić. Prześwietlenie wykazało spory uraz kręgów szyjnych, nie było natomiast żadnego pęknięcia czy przerwania nerwów. Dlatego właśnie nie można było stwierdzić, co stanie się jak dojdzie do siebie.
Przez ostatnie dwa dni obiecałem sobie, że – Bóg mi świadkiem – dopadnę tego zwyrodnialca, który jest za to wszystko odpowiedzialny. Wszystkie swoje śledztwa przekazałem Ros lub innym śledczym. Ja skupiałem się tylko na tej sprawie. Przyrzekłem sobie, że dopilnuję bezpieczeństwa chłopaków nawet ceną swojego życia.
Ta czwórka była wspaniałymi dzieciakami, które mają jeszcze całe życie przed sobą a ja nie pozwolę żeby ktoś im to życie odebrał.
Wpatrywałem się w nieruchomą twarz Harry'ego, zastanawiając się co jeszcze się przydarzy, kiedy drzwi do sali otworzyły się i pojawiła się w nich twarz Rosie. Uśmiechnąłem się do niej, ruchem głowy dając jej znać, aby weszła do środka. Pokręciła przecząco głową. Wstałem i wyszedłem na korytarz.
- Tu jesteś, a ja cie wszędzie szukam... Co ty tu robisz?
- Przyszedłem zobaczyć co z nim i sprawdzić ochronę. Wiesz że ci idioci grali w karty?
- Nie ważne, nie ważne.
- Co się stało? - spytałem podejrzliwie.
- Stevens.
- Co Stevens? Mam nadzieję że przejechał go samochód.
- Nie, niestety... - Ros zwiesiła głowę – złożył na ciebie skargę.
A to świnia. Chciał mnie dorwać, zanim ja dorwę jego? Przez te dwa dni, które minęły od pożaru, nie próżnował. Nie miałem zamiaru być mu dłużny.
- U kogo?
- U szefa.
- Naszego?
- No tak.
Ulżyło mi. Dzisiaj rano otrzymałem telefon od szefa, w którym informował mnie że burmistrz Londynu chce odznaczyć mnie jakimś tam medalem, że dostanę premię i nowy samochód służbowy. Akurat ani medal, ani premia ani samochód nie były mi niezbędne do życia.
- To spokojnie, nic nie zdziała.
- No skoro tak mówisz... - Rosie poprawił się humor. - Posłuchaj, rozmawiałam dzisiaj z Samem i Janett.
Zainteresowałem się nagle.
- I co? Mają coś?
- Nie, właśnie nic. Sue wciąż jest na miejscu pożaru, bada pogorzelisko. Miejmy nadzieję że coś tam znajdzie, bo jeśli na nic nie wpadniemy tym razem, to wątpię czy uda nam się go dorwać...
Na korytarzu pojawił się lekarz z pielęgniarką. Odsunąłem się pod ścianę, przepuszczając ich. Nie zauważyłem, że rozmawiając z Ros, przeszliśmy spory kawałek od pokoju w którym leżał Harry. A lekarz i pielęgniarką właśnie tam weszli.
Ruszyłem za nimi.
Nie pukając ani nie pytając nikogo o zdanie, wszedłem do sali. Pielęgniarką spojrzała w moją stronę i ze srogim wyrazem twarzy bezwzględnie chciała mnie wyrzucić, ale byłem szybszy. Podetknąłem jej pod nos odznakę, więc wpuściła mnie głębiej. Podszedłem do lekarza i zapytałem o rokowania. Nie powiedział mi absolutnie nic nowego. Powiadomił mnie tylko, że jeśli śpiączka nie ustanie w przeciągu tygodnia, w organizmie zaczną zachodzić nieodwracalne zmiany. Ameryki nie odkrył, to sam wiedziałem. Rozczarowany, pożegnałem się z Harry'm i wyszedłem ze szpitala. Ros czekała na mnie przy samochodzie.
- Nie potrzebujesz trochę wolnego? - zapytała.
- Nie – odparłem krótko – Nie potrzebuję. Chcę go dorwać.
- Właśnie... skoro nie chcesz wolnego czasu, jedziemy do biura, muszę ci coś pokazać. Ja prowadzę
Siedziałem z filiżanką i wytrzeszczałem oczy w szczerym zdumieniu. Wielu morderców widziałem w życiu i wiele profili psychologicznych czytałem. Ale to, co przedstawiała mi Ros w tej chwili, przechodziło moje najśmielsze oczekiwania.
- Nie, no to jest niemożliwe...
- A jednak – powiedziała – To jest możliwe. Spójrz na to z tej strony. One Direction od samego początku byli ulubieńcami dziewczyn, prawda? Niewielu jest facetów, którzy ich słuchają. Na początku stawiałam na mężczyznę. Około dwudziestu pięciu, trzydziestu lat. Prawdopodobnie w związku. W grę wchodziła by zazdrość. Wyobraź sobie, twoja dziewczyna zakochuje się w chłopakach z One Direction. Gada tylko o nich, ustawia sobie ich zdjęcia na tapecie, okleja mieszkanie ich plakatami. Co byś zrobił?
- Nic. Zespół jak zespół.
- Nie do końca. Ty jesteś odporny na takie rzeczy, jesteś policjantem. Zwykłego człowieka w końcu szlag trafi. Zraniony facet postanawia wyeliminować potencjalnych przeciwników i zabija ich po kolei. Realne?
To fakt, było to prawdopodobne. Przyświadczyłem.
- Ale wciąż nie byłam pewna co do tego. Rozpisałam sobie wszystko, siedziałam całą noc i wpadła mi do głowy inna opcja. Tak jak ci mówiłam, kobieta. Skoro kobieta zakochuje się w chłopakach, a wiadome jest że raczej nie ma szans ich poznać, a tym bardziej z nimi być, postanawia odreagować.
- I zabija ich?
- Tak, są takie skrajne przypadki, nie jest wykluczone że właśnie takim przypadkiem jest nasz morderca. Też z zazdrości. Zauważ, pierwsza ofiara, Louis, miał dziewczynę, prawda? Eleanor. Wykluczając obiekt, wyklucza rywalkę. Skoro ona nie może go mieć, inna też nie będzie miała. A nie zabiła jej, bo Louis mógłby znaleźć kiedyś inną dziewczynę. Więc pozbyła się jego.
- Dobra, no ale teraz morderca zaatakował Harry'ego, który nie ma dziewczyny.
- Ale może mieć. W każdej chwili może sobie jakąś znaleźć, Maxxie, to jest gwiazda, mógłby mieć każdą na pstryknięcie palcami.
Racja, to akurat była prawda. Zwłaszcza, jeśli jest wyjątkowo urodziwą gwiazdą.
- To zaczyna się układać w całość – przyznałem jej rację – Ale wciąż nie pasuje mi jedna rzecz. To rozcięte ciało Louisa. Przecież żeby przepołowić człowieka na pół, potrzeba siły. Uważasz że kobieta dała by radę przerżnąć faceta na pół?
- Nie znasz kobiet. Kobieta zazdrosna potrafi przesuwać góry.
- I odkręcać tablice rejestracyjne?
- Tak, i odkręcać tablice. To nie jest trudne, dwie śrubki z przodku, dwie śrubki z tyłu i cała filozofia. Nie rób z nas kretynek, proszę cie.
- No dobrze, przepraszam.
Napiłem się kawy, bo przez teorię Rosie o kobiecie, która zabija facetów z zazdrości, zaschło mi w gardle. To wszystko zaczynało nabierać sensu. Zwłaszcza że w większości przy chłopakach kręciły się dziewczyny. Łatwiej było pozostać niezauważonym, będąc kobietą. Facet w tłumie dziewczyn zwróciłby na siebie uwagę.
Zapaliłem papierosa, przyglądając się zdjęciom z pogorzeliska dostarczonym przez Sue.
Pożar zaczął się prawdopodobnie w salonie na parterze, tak twierdzili strażacy. Według zeznań tego idioty Stevensa, Harry był wtedy na górze a sam Stevens siedział w samochodzie. Nie pasowało mi to zbytnio, bo skoro siedział w samochodzie, jakim cudem doznał obrażeń? Wjechał tym samochodem w dom, spiesząc na ratunek chłopakowi? Nie nie, to bez sensu, auto Stevensa stało na ulicy. Zerknąłem do notatek.
„Kiedy usłyszałem jakieś dziwne hałasy, wszedłem do domu żeby sprawdzić co się dzieje. Przyznaję, opuściłem stanowisko, ale tylko na chwilę, żeby sprawdzić komunikaty na radiostacji. Zaraz potem wróciłem do mieszkania i skierowałem się do kuchni. Wszystko było tak jak przed moim wyjściem do auta. Nie zlokalizowałem źródła hałasu. Obiekt wiedział, że wychodzę na chwilę, poinformowałem go o tym według zaleceń Right'a.”
Tak zeznał Stevens. Jeśli potwierdzi to Harry, nie jestem w stanie mu nic zarzucić. Co w żadnym stopniu nie przeszkadzało mi złożyć na niego skargi. Skarga poskutkowała, Stevensa przenoszą w przyszłym miesiącu na jakiś zabity dechami posterunek na Wyspach Owczych. Napawało mnie to ogromną radością. Zwłaszcza wtedy, kiedy pomyślałem że jedynym jego zajęciem będzie wysłuchiwanie zażaleń pasterzy, którym zginęły owce.
- Czyli szukamy kobiety. Wiek?
- Między osiemnaście a trzydzieści. Tutaj akurat rozbieżność jest duża, są różne kobiety.
- Jakieś wskazówki?
- Niestety. Wciąż za mało dowodów, wciąż za mało wskazówek.
Niezbyt mi to odpowiadało. Chciałem efektów, teraz, zaraz. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk telefonu. Dzwonił jeden z naszych ludzi w hotelu, że od rana przed wejściem kręci się jakaś kobieta i dopytuje obsługę o to, dlaczego jedno z piąter jest nieczynne. Dla mnie był to sygnał alarmowy, który właśnie potwierdził teorię Rosie.
Zapakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy prosto do hotelu, w którym mieszkał Liam, Zayn i Niall.
Rosie, podekscytowana spotkaniem z przypuszczalną morderczynią, nie zaprzątała sobie głowy parkowaniem. Przejechała przez krawężnik, plac przed hotelem i zatrzymała się prawie na głowie kobiety, która według ochroniarza, sterczała tu od rana. Kobieta odskoczyła i zaczęła wrzeszczeć, nazywając Rosie „ślepą kurą z pogranicza”, co osobiście wywołało u mnie atak śmiechu. Rosie pochodziła bowiem spod granicy z Irlandią.
Wysiadłem z samochodu w tym samym momencie, w którym Ros dopadła kobiety i złapała ją za ramię, ciągnąc w stronę krzaków obok wejścia. Kobieta wyglądała na zdecydowanie przestraszoną i zdezorientowaną, co podsunęło mi myśl, że to na pewno nie zabójczyni. Zwłaszcza, że według mojej oceny miała co najmniej czterdzieści lat.
Ros wylegitymowała się, prawie wsadzając odznakę w oko kobiety. Zrobiłem to samo, tylko mniej gwałtownie, zresztą, z jedną sprawną ręką wyjęcie odznaki z tylnej kieszeni spodni było raczej dość kłopotliwym przedsięwzięciem.
- Słucham, co pani robi tutaj cały dzień? - spytała twardo Ros, gromiąc kobietę wzrokiem.
- Nazywam się Teddy Michels, jestem dziennikarką w redakcji Bravo.
Zatkało mnie. Słyszałem o tym beznadziejnym szmatławcu dla nastolatek, ale nie sądziłem że kobiety w takim wieku dla nich pracują. Spodziewałem się raczej kogoś w moim wieku.
- Żartuje pani?
- Nie, mówię zupełnie szczerze – odparła kobieta i włożyła rękę do torebki.
To był sygnał ostrzegawczy. W takich sytuacjach pierwszym skojarzeniem było „Uwaga broń!”. Rosie kazała kobiecie stać bez ruchu, prawą ręką sięgając za plecy, gdzie nosiła swojego Smith&Wesson'a. Dziennikarka wyjęła powoli rękę z torebki. Rosie szybkim ruchem zerwała jej torbę z ramienia i zajrzała do środka. Po czym oddała kobiecie jej własność, pozwalając jej grzebać tam do woli. Teddy Michels wyciągnęła portfel, a z portfela wizytówkę. Podała ją Ros.
- Widzi pani? Tu jest mój adres, telefon, imię i nazwisko, a poniżej podane są wszystkie dane naszego wydawnictwa. Nie jestem żadną terrorystką!
- Dlaczego stoi pani tutaj cały dzień? - spytała Rosie, przenosząc wzrok z wizytówki na Teddy Michels.
- Dostałam wiadomość od informatora, że tutaj ukrywa się członków One Direction.
- Kto to pani powiedział?
- Nie muszę odpowiadać na to pytanie, tajemnica zawodowa.
- Na litość boską – skrzywiła się Rosie – dziennikarzy nie obowiązuje tajemnica. Powie nam pani, albo spotkamy się z nakazem prokuratora.
Teddy Michels uśmiechnęła się kpiąco. Widać było, że nie da za wygraną.
- Nie powiem, kto mnie o tym poinformował, ale widzę że miał racje. Gdyby było inaczej, nie przyjechalibyście tutaj i nie zaciągnęlibyście mnie w te krzaki bez potrzeby.
„Dobra jest!” - pomyślałem sobie, patrząc na wysoką brunetkę, której oczy świeciły się z dumy, że właśnie zagięła policjantów na służbie.
- Proszę stąd natychmiast zniknąć – poleciła Rosie, odwracając się plecami do kobiety i kierując się w stronę drzwi wejściowych do hotelu. Ruszyłem za nią, zostawiając Teddy Michels samą sobie.
Rosie weszła do hotelu, machając kamerdynerowi odznaką przed nosem. Usiadła na wielkiej, skórzanej sofie mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem.
Zasugerowałem, że może pójdziemy do chłopaków, skoro już tu jesteśmy, może coś sobie przypomnieli albo powiedzą coś, co może mieć dla nas jakieś znaczenie.
- Jak chcesz, to idź. Ja tu zostanę, nie ufam tej pindzie z północy... - mruknęła Ros mściwie i jadowicie.
Owszem, chciałem, bo od momentu pożaru w domu Harry'ego nie widziałem się z chłopakami i wręcz powinienem sprawdzić co u nich słychać. Zastanawiałem się czy ktoś w ogóle poinformował ich o tym co się wydarzyło. Z tego co wiedziałem, żadne media nie wspomniały czyj dom spłonął i że zaangażowana była w to policja kryminalna.
Pstryknąłem guzikiem przyzywającym windę i patrząc w lustro, wjechałem na czwarte piętro, które w całości było zamknięte przez policję. Drzwi otworzyły się i o mały włos nie zmarłem na zawał ze strachu. Bo stało przede mną dwóch policjantów w kamizelkach kuloodpornych, celując we mnie z krótkiej broni automatycznej. Co to był za model, nie wiem.
Odruchowo cofnąłem się. Powoli wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni marynarki legitymację i odznakę, pokazując ją funkcjonariuszom. Obaj opuścili broń, i przepraszając, wypuścili mnie z windy. Wyjaśnili mi że z obsługą i innymi policjantami pilnującymi hotelu używają krótkofalówek, dzięki którym informują się nawzajem, kto którędy przyjdzie i po co.
Jeden ze strażników został przy windzie, nasłuchując komunikatów z radiotelefonu, natomiast drugi zaprowadził mnie do pokoju chłopaków. Zapukał trzy razy, zrobił przerwę, po czym znowu dwa razy zapukał w mahoniowe drzwi. Szczęknęły zamki i w szczelinie, przez którą widać było łańcuch, pojawiła się rozczochrana i zaspana twarz Nialla. Rozpromienił się na mój widok, i szerzej otworzył drzwi, odpinając łańcuch i wpuścił mnie do środka. Policjant został na zewnątrz.
- O rany, już myślałem że o nas zapomniałeś!
- Ja? O was? Na głowę upadłeś? - odpowiedziałem, uśmiechając się szczerze.
- Widok tych znajomych twarzy, całych i zdrowych, może niekoniecznie ogarniętych, zadziałał na mnie uspokajająco i wywołał we mnie falę radości. Gdzieś z głębi apartamentu usłyszałem głośne „cześć” krzyczane zapewne przez Liama. W drzwiach prowadzących do sypialni zobaczyłem stopy w białych skarpetkach zwisające z łóżka. Zayn pewnie śpi.
- Nie odwiedzałeś nas, to się... Co ci się stało? - spytał Horan, wskazując na moje obandażowane przedramię. Plaster z czoła już zniknął, a dzięki maści z tłuszczu niedźwiedzia, po rozcięciu nie było prawie śladu.
- Wypadek przy pracy, nic takiego.
- To wtedy jak wyciągałeś Harry'ego z pożaru? - spytał Liam, pojawiając się w salonie.
Kto im już zdążył wszystko opowiedzieć? Bo z telewizji na pewno się tego nie dowiedzieli, a dla ich bezpieczeństwa i prywatności, a także dla utrzymania w tajemnicy ich miejsca pobytu, w apartamencie został odłączony Internet.
- Skąd wiecie o tym?
- Rosie tu była, opowiadała nam co zrobiłeś – powiedział Niall cicho.
To co wydarzyło się potem, całkowicie zbiło mnie z tropu i mało się nie popłakałem ze wzruszenia. Bo jak można poczuć się, kiedy ktoś, komu uratowałeś przyjaciela, przytula się do ciebie jak do starszego brata, mimo że jesteś dla niego całkowicie obcą osobą?
- Nawet nie wiesz jak wiele to dla nas znaczy. Louis byłby dumny z tego, że to ty się nami zajmujesz – powiedział Liam, klepiąc mnie po ramieniu ze łzami w oczach.
Przyznaję, mi wtedy też zaszklił się wzrok.Niall w końcu mnie puścił i dostałem do ręki wielką szklankę jakiegoś soku, który był najlepszym napojem jaki piłem w życiu. Ani Niall, ani Liam nie wiedzieli co to jest, ale że jest smaczne, to mi też to dali. Rzeczywiście było.
Nie zauważyłem nawet, kiedy minęły trzy godziny przez które Zayn zdążył się obudzić, zdziwić się na mój widok, poruszyliśmy każdy możliwy temat. Czułem się jak nie policjant, tylko ich dobry kumpel którego traktują jak kogoś, kto ich pilnuje, ale nie jest ochroniarzem.
- Czas było się zbierać, czekało mnie jeszcze mnóstwo pracy. Pożegnałem się z chłopakami, obiecałem że będę pojawiał się częściej i zjechałem windą na sam dół. Rosie czekała przy małym stoliku, pijąc herbatę.
- Co wyście tam robili? Tyle czasu?
- Zagadali mnie, przepraszam.
- Powiedzieli coś nowego?
Z tego wszystkiego zapomniałem o pracy. Czas wziąć się w garść i znaleźć tą sukę, która zabiła Louisa i pozbawiła przytomności Harry'ego.
- Nie, cały czas to samo... - skłamałem, wychodząc na chłodny wieczór. Poprawiłem kurtkę i skierowałem się w stronę samochodu.
- Rosie stanęła jak wryta. Teddy Michels stała około dziesięciu metrów dalej i rozmawiała nie z kim innym, jak ze Stevensem. Jasny szlag mnie trafił. Zapomniałem o bolącej ręce. W Ros też coś wstąpiło i w tym samym momencie ruszyliśmy w stronę zajętych rozmową znajomych. Stali tyłem do nas, więc nie mieli szansy nas zauważyć. Zorientowali się dopiero wtedy, kiedy Ros złapała kobietę za ręce i zaciągnęła ją w stronę samochodu, a ja kopniakiem pod kolano powaliłem Stevensa na ziemię.
- Teraz już po tobie, gnido... - powiedziałem, przytrzymując mężczyznę kolanem.
Spojrzałem na Rosie, która właśnie wepchnęła oburzoną i wykrzykującą rozmaite przekleństwa dziennikarkę na tylne siedzenie Vauxhalla.
- Ros, pomóż mi.
- Dziewczyna podbiegła, złapała Stevensa za kurtkę i postawiła do pionu. Wyjęła mi z pokrowca kajdanki i zacisnęła je na nadgarstkach mężczyzny. Popchnęła go do przodu.
- A więc to jest ten nasz tajemniczy informator... no no no, coś mi się wydaje że czekają cie spore problemy, Stevens – mruknęła pod nosem, popychając go tak mocno, że prawie wywrócił się na chodnik – ruszaj się, nie mam całego wieczoru dla ciebie, padalcu.
Wspólnymi siłami wepchnęliśmy stawiającego się Stevensa obok Teddy, na tylne siedzenie i pojechaliśmy prosto na komisariat.
Patrzyłem przez ramię na świeżo złapaną dwójkę i uśmiechałem się podle. Wiedziałem że go dorwę. Wiedziałem że dobiorę mu się do skóry.
- Zdradzanie tajemnic służbowych... zagrożenie bezpieczeństwu śledztwa... wyjawianie tajemnicy o pobycie świadków... opór przy aresztowaniu... No no, Stevens. Pójdziesz siedzieć, i to nie na Wyspy Owcze – wyliczałem mu z mściwą satysfakcją.
- Ja nie wiedziałam że on jest z policji! Ja nic nie wiedziałam! - lamentowała Teddy Michels. Nagle straciła całą swoją pyszałkowatość i pewność siebie. Siedziała na tylnym siedzeniu i trzęsła się ze strachu.
- Zamknij się, wariatko – rzuciła krótko Ros.
- Chwyciła za radio.
- Dziewiątka, tu Ros. Wiozę wam dwie paczki. Z jednej się ucieszycie, dajcie szefa na wejście.
Szef na pewno zdziwi się, widząc Stevensa w kajdankach. Ten jednak nie ustępował.
- Nie było żadnego aresztowania! To łamanie praw obywatela, nie odczytaliście nam nawet naszych praw! To bezpodstawne!
- Zamknij mordę, Stevens, i tak się nie wywiniesz. A swoje prawa dobrze znasz, więc przestań opowiadać bzdury. Przypomnij sobie kodeks. W ramach jawnej niesubordynacji i łamania zasad stróża prawa, funkcjonariusz ma prawo zatrzymać innego policjanta, nawet jeśli ten jest na służbie. A że ty Stevens, na służbie nie byłeś, nie mamy o czym mówić.
Zamknął się i do samego komisariatu ani on, ani Teddy nie pisnęli słówka.
Rosie wywlekła Stevensa z samochodu i trzymając go za kołnierz kurtki wprowadziła go głównym wejściem. Ponieważ moja ręka wciąż była nie do końca sprawna, musiałem zająć się Teddy, do której potrzebne było zdecydowanie mniej siły. Ją też wprowadziłem głównym wejściem.
Tydzień później Stevensowi postawiono zarzuty ujawniania tajemnic śledztwa, krzywoprzysięstwa, zagrażania bezpieczeństwu świadków i dodatkowo uwzględniono moją skargę o niekompetencji i niedopilnowaniu obowiązków służby. Dwa tygodnie później sąd zatwierdził wyrok i skazał Stevensa na piętnaście lat więzienia i dożywotni zakaz wykonywania zawodów w służbie państwa i Jej Królewskiej Mości.
Teddy Michels natomiast została zwolniona z pracy i oskarżona o współpracę przy ujawnianiu tajemnic państwowych. Wnioskowaliśmy o pięć lat więzienia. Sprawa miała odbyć się za miesiąc.
Ja i Rosie tryumfowaliśmy.
Siedziałem w gabinecie czytając poranne wydanie Times'a, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Weszła Ros i z uśmiechem na twarzy oznajmiła, że Harry odzyskuje przytomność. Najwyższy czas! Minęły już prawie dwa tygodnie od pożaru. Niestety, śledztwo stanęło w martwym punkcie. Morderca przestał dawać o sobie znać, i mimo że pozwolono chłopakom wrócić do domów, wciąż pozostawali pod policyjną ochroną.
Rzuciłem gazetę w kąt i zbiegłem na dół do samochodu. Moja ręka wydobrzała, więc nie potrzebowałem już szofera. Zawróciłem i spytałem Rosie, czy jedzie ze mną. Powiedziała że muszę jechać sam, ona ma jakieś ważne sprawy do załatwienia. Nie upierałem się przy jej towarzystwie, wsiadłem do samochodu i pojechałem prosto do szpitala. Standardowo, pokazałem ochronie odznakę i wjechałem windą na piętro, na którym znajdował się pokój Harry'ego. Wszedłem bez pukania, do czego przyzwyczaił się już personel szpitala i nikt nie protestował ani nie próbował mnie wyrzucać. W końcu wszyscy nauczyli się że jestem policjantem.
Odruchowo rzuciłem okiem na monitory kontrolujące pracę serca. Wszystko było w porządku. Jedyne, co mi nie pasowało, to fakt, że Harry wciąż był nieprzytomny.
Potem o mały włos nie dostałem ataku serca, kiedy chłopak otworzył oczy i wyciągnął ręce w moją stronę.
- Czas wstawać! - powiedział, z szerokim uśmiechem.
To, jak wtedy się poczułem, jest nie do opisania. Uraz kręgosłupa okazał się niezbyt poważny, więc jego życiu i zdrowiu nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Po krótkiej rehabilitacji miał znowu normalnie funkcjonować, a to że będzie chodził, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Oparzenie na twarzy znikło, pozostawiając jedynie dwie małe blizny. Widząc leżącego na łóżku i machającego do mnie rękoma chłopaka, usiadłem na krześle i poczułem, jak płyną mi łzy. Pierwszy raz coś takiego mnie spotkało. Zdziwiłem się sam sobą.
- Czemu ryczysz? - spytał zaskoczony chłopak, zbity z tropu moim dziwnym zachowaniem. Spojrzałem na niego i przypatrywałem się przez dłuższą chwilę. Stojąca obok pielęgniarka, jakby przeczuwając, co mam zamiar zrobić, upomniała mnie grzecznie.
- Przypominam, że pacjent jest pod stałą obserwacją i wciąż nosi kołnierz ortopedyczny.
Uniosła lekko brew, dając mi jasno do zrozumienia że nie mam prawa dotknąć chłopaka nawet palcem. Zapewniłem ją że tylko będę tu siedział, jednocześnie prosząc, aby wyszła, ponieważ muszę przesłuchać świadka. Jak tylko zamknęły się drzwi, poczułem jak chłopak łapie mnie za szyje i przyciąga do siebie, dziękując za uratowanie życia.
Tego było dla mnie już za wiele, kolejny dzieciak który w ten sposób mi dziękuje. Rozkleiłem się totalnie. Potem byłem zły na siebie, że tak zaangażowałem się emocjonalnie w tą sprawę, ale to było silniejsze ode mnie, i nie byłem w stanie z tym walczyć.
- Harry, nawet nie wiesz jak się cieszę że wszystko już w porządku – powiedziałem, obserwując jak chłopak wkłada palec pod kołnierz i drapie się po szyi – ale muszę pogadać z tobą służbowo. Pamiętasz coś z dnia pożaru? Cokolwiek? Widziałeś kogoś obcego w domu? Może Stevens z kimś rozmawiał?
Chłopak zmarszczył czoło, próbując coś sobie przypomnieć.
- Nie wiem, czy to ważne, ale rano była jakaś kobieta, niby z elektrowni, Stevens ją wpuścił ale za nią łaził. Sprawdzała coś w kuchni.
Mało brakowało, a udusiłbym się z wrażenia. Kobieta. Kuchnia. Gaz. Pożar. Wszystko pasowało! Idealnie!
- Przepraszam, Harry, zaraz powiesz dalej, ale muszę ściągnąć tu Ros. Ona też pewnie chętnie cie zobaczy, całego i zdrowego.
Zadzwoniłem do Rosie, obiecała że przyjedzie za dwadzieścia minut. Nie chciałem przemęczać Harry'ego, więc żeby nie musiał powtarzać dwa razy, czekajć na Ros, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Pytał o Zayna, Liama i Nialla, pytał o postępy w śledztwie. Na wieść o tym, co przydarzyło się Stevensowi, wybuchnął śmiechem, mówiąc że dobrze tak idiocie. Potwierdziłem.
- Przyszła Ros i Harry opowiedział nam o wizycie tajemniczej kobiety. Co było dla nas bardzo istotne, podał jej dość szczegółowy rysopis. Wysoka, blondynka, długie pazury, chyba czerwone, ale nie pamiętał dokładnie, ciemno pomalowane oczy i przyjechała zielonym Renault, raczej nowszym niż starszym, modelu nie znał. Brzydkie, okrągłe i krótkie. Pasowało Twingo. Brzydkie, okrągłe, krótkie. Telefonicznie kazałem znaleźć mi wszystkie zielone Twingo w kraju, których właścicielami są kobiety. Zbliżaliśmy się do tego, żeby ustalić tożsamość morderczyni Louisa. Niestety. Co to za problem przefarbować włosy, obciąć paznokcie i zmyć makijaż. Samochód też mogła już zmienić. Jedyne, czego nie mogła zmienić w przeciągu dwóch tygodni, to pieprzyk nad lewym okiem.
Jakim cudem Harry zapamiętał tak mały szczegół, on sam nie potrafił wytłumaczyć.
Pożegnaliśmy się z Harry'm i pojechaliśmy do mnie do mieszkania na obiad. Jedliśmy akurat spaghetti, kiedy zadzwonił telefon Rosie.
- O, Sue dzwoni – powiedziała.
Odebrała telefon i twarz jej stężała. Zrobiła się poważna i zawzięta. To nie wróżyło nic dobrego. Rozłączyła rozmowę, jednocześnie wstając.
- Co?! - zdenerwowałem się, widząc jej zachowanie.
- Chodź. Jedziemy, i to już.
- Dokąd? - dopytywałem się, ubierając buty i prawie przewracając się o zagięcie dywanu.
- W samochodzie ci powiem.
Zeszliśmy na dół i wsiedliśmy do jej czarnego Mondeo. Zapiąłem pasy, bo nerwowa Ros za kierownicą do najbezpieczniejszych zjawisk na świecie zdecydowanie nie należy. Glock boleśnie gniótł mnie w plecy.
- Horana nie ma.
Zamurowało mnie. To już kolejny wstrząs w tym dniu, więc nie umarłem chyba tylko przez to, że nic bardziej nie było w stanie mnie już zaskoczyć.
- Co to znaczy, że Horana nie ma? Poza tym, nie Horana tylko Nialla.
- Dobra. Nialla nie ma. Zniknął. Przepadł jak kamień w wodę. Nikt nic nie wie.
- Chryste panie, co to znaczy? Jak to zniknął?! Przecież miał ochronę. Ros, jeśli robisz mnie w konia, obiecuje ci że obetnę ci włosy...
- Nie żartuję. Roberts, ten gliniarz co mu go przydzielili leży nieprzytomny na OIOM-ie z raną postrzałową głowy.
- Co?!
- Tak. Tak mówi Sue. Że znaleziono Robertsa na ulicy, gdzieś w okolicy domu Nialla. Ludzie twierdzą że chłopak wychodził tam rano pobiegać. Tyle zdążyła ustalić Sue. Więc może Roberts był z nim, nie zdążył zareagować...
Nie. To było nie do pomyślenia. Tak długo był spokój. Tak wszystko zaczynało się układać. A tu nagle znika Niall. Pomyślałem, że jeśli on będzie kolejną ofiarą, zastrzelę się.
- Lubiłem i ceniłem sobie każdego z członków One Direction. Ale z Niallem łączyła nas jakaś wyjątkowa więź. Traktował mnie zupełnie inaczej niż Zayna czy Liama. To on spędzał ze mną najwięcej czasu, to on najczęściej do mnie dzwonił. Ten mały blondyn z ADHD. A teraz może się okazać, że już nie żyje. Dreszcz przeszedł mi po plecach na samą myśl o tym. Złapałem za radio.
- Do wszystkich wolnych jednostek, do wszystkich wolnych jednostek. Poszukiwany Niall Horan, blondyn, możliwe że w towarzystwie wysokiej kobiety, prawdopodobnie w zielonym Twingo. Zatrzymać wszystkimi możliwymi sposobami, nie uszkodzić chłopaka.
Odwiesiłem radio.
- A tę dziwkę zastrzelić... - dodałem pod nosem.
Rosie jechała z prędkością światła. Włączone syreny czyściły drogę przed maską.
- Dokąd jedziemy?
- Jedziemy po Liama i Zayna. W szpitalu Harry będzie bezpieczny. Ich trzeba zabrać.
Przyznałem jej rację i pochwaliłem Rosie w duchu. Dzielna dziewczyna.
Dotarliśmy pod dom, w którym zatrzymali się Zayn i Liam. Pod płotem stał radiowóz. Wysiadłem z auta, zaplątując się w pasy bezpieczeństwa i przeklinając pod nosem ten piekielny wynalazek. Rozejrzałem się po ulicy, była zupełnie pusta, nie licząc policjanta uważnie rozglądając się wokół. W tym momencie z domu inny funkcjonariusz wyprowadził chłopaków i skierował ich prosto do radiowozu.
- Wieziemy ich na komisariat, rozkaz dyspozytorni – zwrócił się do mnie jeden z policjantów.
Bardzo dobry pomysł. Pomyślałem że to na pewno zasługa Christiny i obiecałem sobie, że zaproszę ją na kolację do Ivy, jak będzie po wszystkim. Ruszyliśmy za radiowozem, trzymając się za nim aż pod samo wejście na komendę.
- Ros, zajmij się nimi, proszę cie, ja idę na konferencję. Jak będę coś wiedział, od razu cie powiadomię, zgoda?
- Dobra, leć. Wołaj przez telefon!
Wbiegłem po schodach i skierowałem się wprost do sali konferencyjnej. Siedział już tam cały zespół operacyjny, był nawet szef. Czyli będzie dobrze. Jeśli szef się zjawił, mamy do dyspozycji wszystko co nam się podoba.
- Czekaliśmy na ciebie – odezwała się Janett, siedząca przy oknie.
- Wiem, już jestem, eskortowaliśmy z Ros pozostałych chłopaków.
- Gdzie są teraz? - zapytał szef.
- Tutaj, na komendzie.
- Bardzo dobrze. - teraz zwrócił się do całego zespołu – Słuchajcie. Jest gorąco. Nie ukrywam, że szanse na to że dzieciak wciąż żyje, są niewielkie...
Wzdrygnąłem się na dźwięk tych słów. Na pewno żyje i na pewno zdążymy mu pomóc.
- … ale zrobimy wszystko, żeby go znaleźć. Maxxie, co wiesz i co może być nam przydatne?
- Kobieta, około dwudziestu do trzydziestu lat. Ostatnio widziana jako blondynka...
Zatkało mnie i urwałem w pół zdania. Wyrżnąłem się z całej siły w czoło. No tak!
- Co jest? - spytał szef.
- Stevens! Stevens! Ten bydlak może coś wiedzieć! Niech ktoś go sprawdzi!
Szef skinął głową na Sue, które bez słowa zniknęła za drzwiami.
- Mów dalej, Stevensa sprawdzi Sue.
Opanowałem emocje i rozwścieczenie spowodowane Stevensem zajął miejsce niepokój o Nialla.
- Kobieta, wiek dwadzieścia do trzydziestu, ostatnio widziana jako blondynka, zwolenniczka mocnego makijażu, prawdopodobnie jeździ zielonym Renault Twingo. Nad okiem pieprzyk.
- Którym? - spytała Janett, zupełnie szczerze.
Zdenerwowałem się okropnie.
- A czy to ważne?! Łapać mi wszystkie z pieprzykami nad okiem, nie ważne nad którym! Wszystkie wyłapać i zamknąć, nawet jak nie będzie z nimi Horana.
- Uspokój się – powiedział szef stanowczo.
Emocje we mnie kipiały, ale karcący ton szefa zmusił mnie do uspokojenia się.
Nagle do pokoju wpadła Christie, zaaferowana jak nigdy dotąd.
- Szefie! Jakaś kobieta dzwoni, mówi że wie co z tym dzieciakiem!
- Łącz natychmiast – polecił mężczyzna siedzącemu przy centralce telefonicznej Samowi.
Wszyscy wlepili wzrok w duży głośnik zamontowany na środku stołu. Najpierw słychać było tylko szum.
- Wszyscy cisza. Ja mówię – powiedział twardo szef. Pokiwaliśmy głowami.
Z głośnika dało się słyszeć dźwięk nadchodzącego połączenia i w końcu odezwał się w nim niski, kobiecy głos.
- Wiem że wszyscy mnie słuchają. Ale rozmawiać będę tylko z Right'em. Jest tam?
Wbiło mnie w fotel. Nigdy jeszcze nie byłem negocjatorem. Nie wiem jak to się robi. A co, jeśli przeze mnie Niall straci życie..?
Szef machnął ręką, dając mi znać że mam wolną rękę. Widziałem, jak Sam stara się namierzyć sygnał i miejsce, z którego nadeszło połączenie. Potrzeba było na to około dwóch minut. Muszę grać na czas.
- Jestem.
- Ooooh, śledczy Right – powiedział głos z wybitnie odrażającym i lubieżnym zadowoleniem – mam tu kogoś, kto za panem tęskni. Taki słodki blondynek... Aż szkoda, żeby się trochę... przypiekł.
Dostałem ataku wściekłości.
- Posłuchaj mnie, kurwo. Jeśli cokolwiek stanie się temu chłopakowi, przewrócę całą Anglię żeby cie znaleźć...
- Spokojnie, Maxxie... - kontynuował głos. Pół minuty do namierzenia sygnału – nie znajdziesz mnie. I to też nie powód, żeby używać takich brzydkich słów. Nie jestem terrorystką...
- Mam sygnał – szepnął Sam.
Zwróciłem się w stronę mikrofonu.
- Nie wiem czego chcesz. Dostaniesz to. Co z chłopakiem?
W głośniku usłyszeliśmy jakieś szamotanie i głuche jęknięcie. Dźwięk dartego materiału, jakby gdzieś w pobliżu jej słuchawki.
- Maxxie... - to był Niall. Nogi się pode mną ugięły i zrobiło mi się słabo. Do pokoju wpadła nagle Ross. W głośniku rozległ się znów ten lubieżny śmiech. Połączenie zostało przerwane.
Chryste panie. Siedziałem otępiały na fotelu i czułem jak na przemian robi mi się raz zimno, raz gorąco. On żyje. Nie wiem czy nic mu nie jest, ale żyje. Złapałem szklankę stojącą na stole i wypiłem jej zawartość jednym łykiem. Lekko mnie to otrzeźwiło.
- Co ona powiedziała na końcu? Że co nie jest? - spytała Sue.
- Sam, przewiń rozmowę.
- „... to też nie powód, żeby używać takich brzydkich słów. Nie jestem terrorystką...”
- Gdzieś to już słyszałam... gdzie ja to słyszałam... - zastanawiała się głośno Rosie.
Nagle mnie olśniło. No tak! Teddy Michels! Ta wredna dziennikarka z Bravo! Rozprawę ma dopiero za dwa tygodnie, teraz jeszcze cieszy się wolnością.
- To ta suka z gazety... - powiedziałem nieprzytomnie.
- Co?
- Teddy Michels. Ta od Stevensa.
- No właśnie! - wrzasnęła histerycznie Rosie, łapiąc się za głowę. - czemu nikt jej nie zamknął?! Przecież to przestępca!
Wszyscy spojrzeli na szefa.
- Zły stan zdrowia. Wykpiła się do momentu rozprawy.
Chryste panie. Znowu zrobiło mi się słabo.
- Gdzie ona jest? Skąd to dzwoniło? - zwróciłem się do Sama.
- Manchester. Daleko.
Boże. Taki kawał drogi. Jak ta idiotka dała radę wywieźć Nialla tak daleko w tak krótkim czasie? Powietrzem frunęła, czy jak? Fruwanie...!
- Śmigłowiec. Natychmiast jest potrzebny śmigłowiec. Sam, masz dokładną lokalizację?
- Tak, adres przesyłam już ich policji.
- NIE! - wrzasnąłem. Wszyscy spojrzeli na mnie dziwnie.
Ich miejscowa policja to ostatnie czego nam trzeba. Narobią hałasu, spłoszą ją, ta spanikuje i zabije Nialla. Na to nie mogłem pozwolić.
- Żadnych miejscowych. Musimy to szybko rozegrać, bez hałasu. Po cichu.
Wdrapałem się po stopniach do śmigłowca, który huczał wirnikiem na lądowisku obok komendy. Kamizelka kuloodporna krępowała mi swobodę ruchów. Kilkanaście metrów od helikoptera stała Ros. Nie pozwoliłem jej lecieć ze mną. Na pokład wziąłem tylko snajpera z jednostki antyterrorystycznej. Ta mała, ale szybka maszyna nie miała miejsca dla czterech osób. Pilot i dwóch pasażerów stanowił komplet. Rosie miała dotrzeć na miejsce dużym śmigłowcem, który leciał do nas z bazy wojskowej w na zachodzie kraju. Pomachałem jej, układając na kolanach Heckler&Kocha. Snajper obok trzymał między nogami twardą walizkę z karabinem wyborowym. Patrzyłem na Ros, kiedy maszyna odrywała się od lądowiska.
„Wrócę z Niallem. Obiecuję” - pomyślałem, kiedy śmigłowiec zrobił zwrot i skierował się do Manchesteru. Modliłem się, żebyśmy nie dotarli na miejsce za późno. Zauważyłem, jak z parkingu wyjeżdżają radiowozy i ciężarówka z antyterrorystycznej. Pomyślałem, że musi się udać. Że uratujemy chłopaka.
Śmigłowiec zniżył lot. Byliśmy już nad Manchesterem, kiedy w radio odezwał się pilot.
- Podlecę najbliżej jak się da. Ale i tak co najmniej pół kilometra macie na piechotę.
- Zrozumiałem.
Maszyna gładko usiadła na łące, za którą rozciągał się ciemny las. Za tym lasem znajdował się dom, w którym ta suka trzymała Horana. Poczułem nagły przypływ adrenaliny i wiedziałem, że mi się uda. Wyskoczyłem ze śmigłowca, z drugiej strony wysiadł snajper. Maszyna odleciała, najpierw nisko nad ziemią a potem wzniosła się w górę i zniknęła za chmurami.
Spojrzałem na snajpera. Był ode mnie co najmniej dwadzieścia lat starszy. Patrzył na mnie oczami pełnymi zrozumienia. Uśmiechnął się delikatnie.
- To ważne dla ciebie, prawda?
Pokiwałem głową, nic nie mówiąc.
- Poradzimy sobie. Odzyskamy chłopaka.
Podałem mu rękę.
Odbezpieczyłem broń i sprawdziłem ułożenie kamizelki kuloodpornej. Wszystko było idealnie.
Usłyszałem cichy dźwięk silnika i po chwili obok nas zatrzymał się terenowy radiowóz z Manchesteru. Zdziwiłem się, kiedy ze środka, oprócz dwóch policjantów w kamizelkach i bronią automatyczną wysiadła Margaret Wilson. Poczułem się lepiej, widząc znajomą twarz, ale wciąż nie wiedziałem co ona tu robi. Wyjęła z kabury na udzie potężnego Glocka.
- Mówiłeś że to dobra broń. W końcu się przekonam.
- Marge, co ty tu robisz? To nie jest wasza akcja... Kto wam powiedział?
Margaret uśmiechnęła się figlarnie.
- Myślisz że nie mam komórki? Rosie zadzwoniła zaraz po waszym starcie. Jesteśmy tutaj prywatnie. To jest Jimm a to Edward. Moi najlepsi ludzie. Pomożemy wam, póki nie dojadą wasi. Jaka jest sprawa?
Spojrzałem na Marge i dwóch funkcjonariuszy. Narażają własne życie dla sprawy, dla której tak naprawdę nie muszą. To się nazywa policjant. Broni, nawet wtedy kiedy nie musi. Poczułem ogromną dumę z Marge i jej przyjaciół.
Szybko wyjaśniłem o co chodzi. Słuchali w dużym skupieniu, często kiwając głowami na potwierdzenie moich słów.
- ... no i... Nie wiemy czy on jeszcze żyje. - zakończyłem małą odprawę nieco kulawo.
- Żyje, zobaczysz – powiedział Jimm, waląc mnie w plecy tak mocno, że aż pochyliłem się do przodu.
- Idziemy, nie ma co tracić czasu. Wy w lewo, ja lasem – powiedział mój snajper.
Rozdzieliliśmy się. Trzymając się nisko nad ziemią, obeszliśmy las, w którym jak duch rozpłynął się strzelec wyborowy. Chowając się w wysokiej trawie, wyjrzałem zza pnia potężnego dębu. Moim oczom ukazał się obrazek jak z pocztówki. Mały wiejski domek, stodoła, płot i kilka dużych drzew, a to wszystko otoczone niskim, kamiennym murem. Wszystko skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Gdyby nie sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, chętnie zatrzymałbym się tutaj na weekend. W oddali, z prawej strony zauważyłem małe, czerwone światełko. Snajper był na pozycji. Spojrzałem na Marge, Jimma i Edwarda. W stu procentach skupieni na zadaniu. Podziękowałem im skinieniem głowy i dałem znak. Ruszyliśmy w stronę domu, kryjąc się pod osłoną krzaków, płotków i sterczących z ziemi, samotnych pni. Pojedynczo, jeden za drugim dostaliśmy się do stodoły, osłaniani przez ukrytego w gęstym lesie snajpera.
Za domem dostrzegłem upiorne, zielone Twingo. Byłem pewny, że to tutaj. Trochę zbyt lekkomyślnie wystawiłem głowę zza drzwi stodoły. Wtedy wszystko się zaczęło.
Rozległ się głośny huk, a ułamki sekund później, deski, z których zrobione były drzwi, rozprysnęły się na setki kawałków.
- Strzela szmata! - wyrwało mi się. Teraz już nie było sensu siedzieć cicho. Szyby w domu przestały istnieć, kiedy nasz snajper przykrył je ogniem.
Spojrzałem na pozostałości drzwi, za którymi się chowaliśmy. Jakiś duży kaliber. Zbyt duży jak na kobietę. Nie jest sama!
- Ktoś tam jest, oprócz Horana i tej baby. Facet. Miejcie oczy szeroko otwarte. Ja przodem.
Marge kiwnęła głową i zawróciła, żeby obejść stodołę wokół. Ruszyłem z nią. Jimm i Edward przykryli budynek i samochód serią z automatów. W gładkiej, zielonej karoserii Twingo pojawiło się kilkadziesiąt dziur.
Wysunąłem się przed Marge.
„Musimy dostać się do środka, to jest konieczność.”
Jeśli trzyma chłopaka tutaj, musi być w domu. Przypomniała mi się piwnica, w której znaleźliśmy Louisa i zrobiło mi się niedobrze.
- Marge, w tych domach są piwnice?
- Są, wyłożone drewnem, dlacze... O Chryste. Pospieszmy się.
Nie musiała mi dwa razy tego powtarzać. Niosące się echem strzały tylko mnie napędzały. Trzymając broń przyłożoną do ramienia, przebiegłem przez podwórko, chowając się za osłoniętym winklem. Ułamki sekund później w szczyt domu, za którym się chowałem, wbiło się kilka pocisków, rozpryskując wokół tynk i odłamki cegieł.
„Chryste, ile ich tu musi być?! Suka ma prywatną armię...?”
Marge pomachała mi ręką. Otworzyła ogień w stronę, z której padły strzały wymierzone we mnie. Osłaniając mnie, dawała mi szansę na podejście bliżej. Usłyszałem warkot kilku silników, i w przerwie między domem a stodołą dostrzegłem dwa terenowe radiowozy i naszą ciężarówkę czarnych. Podbiegłem do stalowej klapy osłaniającej zsyp na węgiel i używając jej jako osłony, wyszarpnąłem krótkofalówkę.
- Ros, jesteś? Ros!
- Jestem, Max, co jest? Tu jest jakaś regularna wojna!
W tym momencie w klapę uderzyły trzy pociski, przebijając ją na wylot. Poleciałem na ścianę, upadając i wypuszczając z ręki radio.
- Max! Maxxie! Odezwij się!
Pozbierałem się w miarę szybko. Kamizelka kuloodporna spełniła swoje zadanie. Obiecałem sobie że po akcji, jeśli przeżyję, wyjmę te pociski i sprawdzę, czym chcieli mnie zabić.
- Jestem Rosie. Daj śmigłowiec, sami nie damy rady, nie wiem ilu ich tam jest. Niech czarni walą od frontu, tyłem nie zajdą. Ruchy, bez odbioru.
Rzuciłem radio w kąt, tylko mi przeszkadzało. Co miałem powiedzieć, powiedziałem. Rozległ się dźwięk kolejnej serii, i na głowę posypał mi się tynk.
„Zabiją mnie tutaj. Zginę, a młodego nie wyciągnę...”
To dodało mi sił. Stwierdziłem że mogę zginąć, ale robiąc coś, a nie chowając się jak szczur. Edward i Jimm wciąż ostrzeliwali budynek ze stodoły. W przejściu zauważyłem kilku policjantów z antyterrorystycznej. Teraz mam szansę.
Jeśli ci debile tutaj mają coś w głowie, zajmą się większą grupą niż pojedynczym gliniarzem. Ruszyłem do przodu, schylając głową przed ewentualnymi pociskami.
Dotarłem do drzwi.
„Teraz, albo nigdy...”
I w tym momencie przez drzwi przebił się pocisk ze strzelby, pewnie myśliwskiej, robiąc w nich dziurę średnicy pół metra. Gdybym stał na wprost, nawet kamizelka niewiele by mi pomogła. Na głowie jej nie miałem, a dziura była akurat na wysokości mojej szyi. Podziękowałem Bogu w myślach i delikatnie złapałem za klamkę.
Strzały z mojej strony ucichły.
Już chciałem otworzyć drzwi, kiedy ktoś pchnął je od wewnątrz. Szybko cofnąłem rękę, nie chcąc zdradzać swojej pozycji. Serce podeszło mi do gardła, kiedy minęła mnie ta podła szmata, trzymająca Nialla przed sobą jak tarczę, przystawiając mu rewolwer do głowy. Ruszyłem się delikatnie, zajmując pozycję do strzału, ale nie zauważyłem pustego, wiklinowego kosza, który leżał za mną. Nadepnąłem na niego, rozległ się trzask i kobieta odwróciła się w moją stronę z szaleństwem na twarzy. Cudem chyba nie nacisnęła spustu.
Spojrzałem na chłopaka. Był przerażony i brudny. Na policzkach pokrytych kurzem widać było ślady po łzach. Zamarłem. Co ja mam teraz zrobić...
- Rozwalę go! - wrzasnęła kobieta, patrząc mi w oczy i mocniej dociskając lufę małego rewolweru do skroni Horana – rozwalę go jak kaczkę!
Podniosłem broń jedną ręką, zdejmując palec ze spustu. Standardowa procedura.
- Odkładam broń! - powiedziałem stanowczo, lecz łagodnie.
Zrobić wszystko, żeby nie zdenerwować przeciwnika i nie narażać zakładnika.
Kobieta mocniej przycisnęła ramię do szyi Nialla. Widać było, że zaczyna mu się ciężko oddychać. Zacisnął palce na jej przedramieniu, ale to nie dało żadnego efektu.
- Zabiję... Zabiję go... wynoś się stąd! - charczała kobieta, pryskając śliną z ust.
Położyłem broń na ziemi. Stałem przed nią z rozłożonymi w boki rękoma. Mogła załatwić i mnie, i Nialla. Wystarczyły dwa celne strzały. Na szczęście wciąż się wahała.
Na nogawce jasnych spodni chłopaka dostrzegłem plamę krwi. Ta suka już mu coś zrobiła.
Zagotowało się we mnie, ale opanowałem się. Musiałem być spokojny.
- Czego chcesz? - spytałem.
- Wiesz czego nienawidzę...? - spytała kobieta spokojnym już głosem – Nienawidzę tych bachorów. Każdy jest teraz gwiazdą. Każdy zarabia miliony. A my? Gdzie jest miejsce dla nas? Ty tego nie zrozumiesz, jesteś młody, tak samo jak ci gówniarze tutaj... Ale to się skończy. Rozwalę was wszystkich.
Z przerażeniem patrzyłem, jak kobieta odciąga kurek rewolweru. Niall zacisął powieki.
„To już koniec... zawiodłem”
- Dziękuję... - odczytałem z ruchu warg chłopaka.
„Przepraszam, że ci nie pomogłem”
- A wiesz czego jeszcze nienawidzę? - kontynuowała Teddy – Irlandczyków. Tych zielonych karłów. Okradli nasz kraj... Co z ciebie za Anglik? Bronisz Irlandczyka? Zdrajca!
Usłyszałem szczęk zamka jakiejś starej broni na wysokości mojego ucha. Spojrzałem lekko w lewo. Obok mnie stał mężczyzna, około pięćdziesięciu lat i celował prosto w moją głowę ze starego obrzyna. Potężna strzelba z dwoma lufami wycelowana prosto w moją skroń. Zamknąłem oczy.
„Zginę razem z nim. Życie za życie”
Nagle rozległ się głośny, inny niż wszystkie dotychczas, huk. Rozejrzałem się. Wokół głowy Nialla pojawiła się czerwona mgiełka.
„Jezu, nie..!”
Kobieta ciężko zwaliła się na ziemię, zamierając bez ruchu. Chłopak upadł na kolana.
Przypomniałem sobie o mężczyźnie, który stał obok. Zauważyłem jak lufa strzelby lekko opada. Stary widocznie był zaskoczony tym, że kobieta padła martwa. Szybkim ruchem ręki wytrąciłem mu broń z dłoni, przykładając mu ją do gardła.
Myślałem że to już koniec.
Nie zablokowałem jednak drugiej ręki mężczyzny. W ostatnich promieniach słońca zauważyłem błysk ostrza które wznosiło się w stronę mojej twarzy. Pociągnąłem za spust. Obrzyn wypalił z potężnym hukiem, obryzgując mi twarz krwią.
„Znowu zabiłem człowieka... musiałem. Musiałem go zabić...”
Wszystko momentalnie ucichło. Kurz opadł, od strony stodoły biegła Marge, Jimm i kulejący Edward. Widocznie oberwał.
Stałem nieruchomo, chłonąc spokój. Wciąż ściskałem w ręku strzelbę, której lufy jeszcze dymiły. Marge zatrzymała się w pół kroku, patrząc na mnie. Poczułem, jak krew mężczyzny ścieka mi po szyi. Przeniosłem wzrok na Horana, który wstał i patrzył na mnie nieprzytomnym wzorkiem. Upuściłem strzelbę, wyprany z jakichkolwiek uczuć i sił.
Chłopak ruszył wolnym krokiem w moją stronę. Po chwili zaczął biec i rzucił się na mnie, obejmując mnie i wybuchając płaczem.
Nie przeszkadzał mi ból w klatce piersiowej. Mimo kamizelki, siła uderzeniowa zrobiła swoje i pewnie ze dwa żebra mi pękły. Mimo to objąłem Nialla, położyłem mu dłoń na włosach.
- Już. Koniec.
Spojrzał na mnie przeraźliwie niebieskimi oczami.
Dziękuję... ja... ja nie wiem co mam mówić...
Uśmiechnąłem się i wtuliłem twarz w jego jasne włosy.
- Nic nie mów. Chodź, jedziemy do domu...
Prowadząc chłopaka pod ramię, minąłem ludzi z antyterrorystycznej. Obok stała zapłakana Ros. Wszyscy patrzyli na mnie i Nialla, milcząc. Nagle ktoś zaczął bić brawo. Spojrzałem przez ramię. To Marge. Do niej dołączył Jimm i krzywiący się Edward. Czarni dołączyli. Rosie, skacząca na murku, zapłakana, śmiała się i machała do mnie ręką.
„To nie dla mnie... to nie ja jestem bohaterem...”
Odwróciłem się, pociągając za sobą Horana. Podniósł głowę, i spojrzał po wszystkich.
- Widzisz? To dla ciebie. - powiedziałem cicho.
Poczułem jak chłopak zaciska dłoń na moich plecach.
- Wracajmy do domu... - powiedział, uśmiechając się blado.
Nie czekając na nikogo, wsiadłem do pierwszego napotkanego radiowozu. Wrzuciłem bieg i w ciszy ruszyłem przez pole. Dojechałem do głównej drogi, włączyłem sygnały, jednak bez syren. Niall spał na siedzeniu obok. Nie chciałem go budzić. Spojrzałem na tego dzielnego dzieciaka, który przeszedł więcej niż niejeden dorosły przejdzie przez całe swoje życie. Nie zazdrościłem mu.
Spojrzałem we wsteczne lusterko. Za mną pędziło czarne Mondeo, a zza kierownicy machała do mnie Rosie. Jej też nic nie jest. To najważniejsze.
Pierwszym, co zrobiłem po dojechaniu do Londynu, było złożenie broni i odznaki na biurku szefa. Niall, słaniając się na nogach, stał koło mnie.
- Dziękuje szefie. Ale ja już się nawojowałem. Czas dać innym szansę...
Odwracając się, spojrzałem w okno gabinetu. Czarny Londyn czekał na powrót Nialla do domu.
Zapukałem do drzwi. Gwałtownie się otworzyły i zobaczyłem twarz Liama. Nie wiedział, że Niall śpi w samochodzie.
Widziałem, jak brązowe oczy rozszerzają się na mój widok. Byłem brudny, zakurzony i cały we krwi. Nie zdążyłem się nawet umyć, chciałem przywieźć Horana do domu. Oczy Liama wypełniły się łzami. Uśmiechnąłem się krzywo, opierając o framugę. Kiwnąłem głową do tyłu. Liam spojrzał na moje auto i jego oczy wypełnił potężny blask. Rzucił się na szare volvo, ciągnąc za klamkę. Pstryknąłem pilotem i drzwi otworzyły się nagle, a Payne poleciał na plecy, zdziwiony zaistniałą sytuacją. Niall otworzył oczy.
Na widok rozpłaszczonego na ziemi Liama wyskoczył z auta i rzucił się na niego, płacząc z radości.
- Zayn, zejdź... - próbowałem krzyknąć, ale wydałem z siebie tylko dziwne charknięcie. Nie miałem już siły krzyczeć.
Mimo to Malik usłyszał i zobaczyłem jego zaspaną twarz. Na mój widok przeraził się, ale widząc kotłowaninę na ścieżce, rzucił się na przyjaciół. Zaraz zanim wykuśtykał Harry, wciąż w kołnierzu. Spojrzał na mnie, potem na swoich „braci” w ogrodzie i uśmiechnął się. Spojrzałem w niebo.
- Widzisz Lou? Obiecałem ci że nic im się nie stanie... I chyba dotrzymałem słowa.
Poczułem jak ciekną mi łzy. Zmywały kurz, brud i krew z moich policzków. Harry oparł głowę na moim ramieniu.
- Dotrzymałeś. Jak anioł stróż... - mruknął Harry, wciąż obserwując przyjaciół.
Ruszyłem do samochodu, mijając zapłakanych przyjaciół, brudnych od ziemi i trawy. Uśmiechnąłem się, włączyłem silnik i wróciłem do domu.






"Trasa od zaplecza" jest stosunkowo dziwnym opowiadaniem, i teraz, kiedy to czytam, mam co do niego mieszane uczucia. Ale mimo to, publikuję.

"Trasa od zaplecza"


Środa, 2:37. Redakcja. Środek nocy, na litość boską.
Stosy zdjęć, papierów, niedopałki papierosów wysypujące się z popielniczki, kable, aparaty, mrugające okropnie stare monitory, zaduch, kilkanaście plastikowych kubeczków po kawie z automatu, pogniecione kartki papieru, ołówki, długopisy, korektory, markery. No i ja i ona.
Powinienem się przedstawić w zasadzie. Jestem Artur, od dwóch lat pracuję w jednym z polskich czasopism, której nazwy, ze względów etyki pracy, nie mogę tutaj podać. Nie będę pisał jak wyglądam, przecież to bez sensu. Ową tajemniczą „oną” obok mnie była moja redakcyjna koleżanka i prywatna przyjaciółka, młodsza ode mnie o rok, Agata, potocznie zwana Agatką. Ten przydomek przylgnął do niej przez jej niski wzrost i wiecznie roześmianą buzię.
Ten potworny bałagan który wcześniej opisywał panował u nas w biurze co środę. Wtedy zamykaliśmy numer. Siedzieliśmy często do rana, żeby kurierzy o siódmej mogli zawieźć wszystko do drukarni. Ta środa do tej pory nie różniła się od żadnej w ciągu ostatnich dwóch lat. Do czasu.
Rozległo się pukanie do drzwi. To zabawne. Te drzwi były szklane, więc doskonale wiedzieliśmy że ktoś za nimi stoi, a ludzie i tak pukali. Do pokoju wpadła zdyszana Baśka, nasza stażystka. No, może nie do końca nasza, tylko szefa. Ale wszyscy ją kochali, bo dwoiła się i troiła żeby tylko utrzymać tu staż. Klapnęła bezwładnie na jedyne wolne krzesło i łapiąc oddech, wachlowała się plikiem papierów trzymanych w ręce.
Agatka przyglądała się jej z umiarkowanym zainteresowaniem.
-Jezu Chryste... - sapała Baśka – co tu się dzieje, okno otwórzcie, bo tu gorzej niż w komorze gazowej!
Cmoknąłem.
- Chciałbym zauważyć, kochanie, że jesteśmy na dwudziestym piętrze. Tutaj się nie otwierają okna. Tu jest cholerna klimatyzacja. Która działa teoretycznie, chociaż nie doświadczyłem.
Agata podrapała się w nos zakreślaczem.
- Co ty tu chcesz? Bo nie wydaje mi się żebyś przyszła do nas ze świeżą kawą...
Coś dziwnego było między Agatą i Baśką. Agata Basi wyraźnie nie lubiła, natomiast Baśka ją uwielbiała. Takie toksyczne trochę. A ja to wszystko musiałem znosić z zaciśniętymi zębami.
- A właśnie! - przypomniało się Basi – stary was woła do siebie, jakaś afera gruchnęła albo coś, nie wiem, ale łazi po gabinecie w tą i z powrotem, jakiś taki podładowany, nie wiem czy on się cieszy czy co on w sumie robi... Wiecie jak to on. No ale w każdym razie, prosi was do siebie.
- Chryste, teraz? Jak ja tu się bawię z Zielińską? - mruknąłem, wskazując gestem na monitor komputera, na którym akurat wygładzałem twarz aktorki w Photoshopie.
- Tak, teraz, i lepiej idźcie, bo to się źle skończy...
Agata pomamrotała coś niewyraźnie pod nosem, zgasiła papierosa, łyknęła kawy i wstała. Ja zrobiłem dokładnie to samo. Wyszliśmy z pokoju i pomaszerowaliśmy ku windzie.

Środa, 2:53. Winda w redakcji.
-Ciekawe co on może od nas chcieć... - zapytała Agata, poprawiając w lustrze włosy .
-A skąd ja mam wiedzieć? Stary zawsze ma takie pomysły, że to lepiej nie wiedzieć...
Winda dzwonkiem powiadomiła nas o przybyciu na piętro na którym mieścił się gabinet szefa. Agata poprawiła mi kołnierz, bo stwierdziła że wyglądam jak łajza i zapukaliśmy do drzwi redaktora naczelnego. Władczym tonem kazał nam „wleźć szybko do środka”.
Rzeczywiście. Wydawał się jakiś nieswój.
Siadać i się nie odzywać – powiedział dziwnie tajemniczo.
Zgodnie z rozkazem, usiedliśmy na wielkiej skórzanej kanapie i wlepiliśmy w szefa pytające spojrzenie. Przyglądał się nam jakby powątpiewająco.
- Sprawa jest taka. Dostałem telefon z Manchesteru. Wiecie, że mamy tam zaprzyjaźnioną redakcję – pokiwaliśmy twierdząco głowami – i że czasami ktoś od nas tam jeździ, pisać dla nich. I tak samo działa to w naszą stronę. Widzieliście Williama i Katie? - znowu pokiwaliśmy głowami – No, to oni są właśnie od nich. I teraz pojawiła się kolejna prośba o to, żeby ktoś od nas tam pojechał.
Skrzywiłem się. Jezu, jak on myśli że zostawię otwarte materiały dla tych żółtodziobów świeżo po studiach, to chyba zwariował.
-W każdym razie. Sprawa jest dość nietypowa.
- Mów szefie, dla nas wszystko ostatnio jest nietypowe – powiedziała z uśmiechem Agata.
Naczelny usiadł w swoim fotelu.
- Pytanie: na co najbardziej chorują dzisiejsze nastolatki?
- Na grypę! - wyrwało mi się niechcąco.
Szef spojrzał na mnie jak na idiotę.
- Nie. Znaczy, to też, ale nie o to chodzi. Słyszeliście na pewno o One Direction. Słyszeliście?
- Tak, coś tam w radio było – powiedziała nieśmiało Agata.
- No to już coś. W każdym razie. Oni jadą w trasę do Stanów. I wy jedziecie z nimi, na trzy miesiące. Manchester nie ma ludzi. Wszyscy tam płaczą, bo każdy by chciał tam pojechać, ale nikt nie może, tamten naczelny trzyma ich jak psy na łańcuchu, wszyscy teraz pracują nad Olimpiadą.
Zatkało mnie. Agaty nie zatkało, tylko dlatego że ze świstem wciągnęła powietrze. My mamy jechać do Anglii, i z jakimiś małolatami tłuc się przez trzy miesiące po Stanach? Chryste, za co?!
- Szefie, a nie może jechać ktoś z nowych? - zapytałem z nadzieją.
- Wykluczone. Wy jesteście młodzi, wyglądacie dobrze, znacie język perfekt, poza tym wy mi najbardziej do tego pasujecie.
Poczułem, że nie damy rady się z tego wykręcić. Kątem oka spojrzałem na Agatę. Nie podzielała moich obaw. Wręcz przeciwnie, wyglądała jakby wygrała na loterii miliard.
- W każdym razie... - kontynuował naczelny – musicie się szybko pozbierać. Otwarte tematy zostawcie Basi, ona je komuś przekaże.
- Skąd taki pośpiech?
-Bo wyjeżdżacie jutro wieczorem.
Znowu mnie zatkało.
Reszta nocnego spotkania upłynęła pod znakiem kawy i wymagań szefa. Rysował mi się obraz trzech miesięcy ciężkiej harówy, nie spania, tysięcy zdjęć i materiałów wideo, wywiadów, rozmów, reportaży i innych cudów. Wszystko na temat One Direction. Szczerze przyznam, że mało o nich słyszałem do tej pory. Albo się nie interesowałem po prostu. Agata natomiast promieniała szczęściem.

Środa, 5:32, winda w redakcji.
Słaniałem się na nogach ze zmęczenia, natłoku myśli i obowiązków przez najbliższe trzy miesiące.
Agata natomiast nie wyglądała wcale na zmęczoną, rozpierała ją energia i w ogóle szalała. Że ta winda się nie zacięła od wstrząsów wywołanych jej radością, to po prostu cud.
-Co ty się tak cieszysz? - spytałem ją, przecierając oczy, bo piekły mnie tak bardzo że myślałem że nie wytrzymam i wydłubię sobie narząd wzroku z twarzy.
- No jak to co? Jak to co? Anglia! Stany! One Direction! I Har... - urwała, czerwieniąc się.
- Co, Harrods? Myślisz że będziemy mieli czas na zakupy? Oszalałaś?
Agata przestała być czerwona. Nie zauważyłem że bardzo jej ulżyło.
- Tak, Harrods. Myślałam że pójdziemy. No ale nic, nie damy rady rzeczywiście...
Dojechaliśmy do naszego pokoju, zgarnąłem do torby wszystkie swoje rzeczy. Agata zrobiła to samo, a wychodząc wcisnąłem biegnącej korytarzem Basi rozpiskę materiałów które zaczęliśmy, a które ktoś przecież musiał skończyć. Życzyła nam miłego wyjazdu i pobiegła dalej stukając obcasami w drewnianą podłogę.
Wygrzebałem z kieszeni kluczyki do auta i wkładając je w zamek upuściłem telefon. Kurde.
Umówiliśmy się z Agatą jutro na dwunastą na Okęciu. Samolot mieliśmy o czternastej trzydzieści sześć. Akurat znajdziemy czas na papierosa i kawę.
Dojechałem do mieszkania, obudziłem kota i wpakowałem się prosto do łóżka.

Środa, 14:26. Moje mieszkanie.
Obudziłem się i ziewając strasznie, włączyłem komputer i telewizor. Skoro mam robić materiał o młodych gwiazdach, wypadałoby się cokolwiek o nich dowiedzieć. Włączyłem MTV, a w wyszukiwarkę wpisałem nazwę zespołu. Momentalnie eksplodowała mi głowa. Setki tysięcy wyników wyszukiwania. Przejrzałem kilka stron, poczytałem podstawowe informacje, odpaliłem YouTube i przesłuchałem ich płytę. W połowie przyłapałem się na tym że tupię nogą w rytm muzyki. Kurde, chwytliwe, i nawet mi się podoba.
Jęczący mi pod krzesłem kot wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że jest głodny. Podniosłem się z krzesła, dałem tej jędzy jeść a sobie zrobiłem kawę i kanapkę z nutellą. Bez nutelli nie ma życia.
Gdzieś w odległym kącie mieszkania rozwyła się moja komórka. Podskakując w rytm Up All Night ruszyłem na jej poszukiwania. Agata.
- Ej, ciemnoto kambodżańska, o siedemnastej w redakcji. Szef robi nam odprawę, bierzemy sprzęt. Jutro już nie będziemy musieli tłuc się z tym wszystkim. Oszczędzimy czas i się wyśpimy przynajmniej.
- Dobra dobra. Będę.
Rzuciłem na łóżko telefon, spojrzałem na moją kotkę, której nadałem dziwne imię Fretka. Znalazłem ją kiedyś na ulicy i tak ze mną była do tej pory.
- Co ja mam teraz z tobą zrobić?
Odpowiedziało mi miauknięcie. Zadzwoniłem do Łukasza, mojego przyjaciela jeszcze za czasów studiów. Miał własną firmę, zarządzał nią z domu, więc pomyślałem że Fretką może się zająć. Owszem, mógł, powiedział żebym podrzucił mu ją wieczorem.
Wieczorem podrzuciłem.

Środa, 16:28. Korki w Warszawie.
Grzmociłem palcami w kierownicę mojej rozsypującej się Hondy. Nie rozsypywała się ze starości, nie nie, aż taki grat to nie był. Rozsypywała się, bo kilkanaście minut temu jakiś bęcwał w wielkim terenowym Mitsubishi postanowił zaparkować mi na bagażniku. Normalnie szlag by mnie trafił i czekałbym teraz na policję, ale w obliczu spotkania w redakcji i jutrzejszego wyjazdu, miałem w nosie mój samochód, tego idiotę który mnie staranował i całą resztę. Musiałem zdążyć. Niewiele czasu mi zostało, także opierając się o klakson wrzeszczałem na wszystkich wokół. Jak łatwo się domyślić, niewiele to pomogło. Korki trwały w postaci niezmienionej.

Środa, 17:36. Redakcja.
Wbiegłem do gabinetu szefa, nawet nie pukając. Agata już tam siedziała i spojrzała na mnie wzrokiem pełnym morderczych zapędów.
- Co to ma znaczyć? Pół godziny spóźnienia – powiedział naczelny, patrząc na mnie równie morderczo.
- Przepraszam najmocniej szefie! - sapnąłem, stawiając torbę i siadając na kanapie – ale jakiś kretyn mnie rozjechał i miałem opóźnienie.
- Co ci zrobił?
- No, nie mnie rozjechał, mój samochód. Szef wyjrzy przez okno, widać. Taka srebrna Honda bez połowy bagażnika.
Naczelny podszedł do okna, spojrzał w dół na parking i uśmiechnął się ponuro. 
- Rzeczywiście, będzie trzeba klepać... No, nie ważne, jak już jesteście oboje, to sprawa wygląda tak. Jutro lecicie do Anglii. Będziecie tam koło osiemnastej, więc znajdziecie jeszcze chwilę czasu dla siebie. Pojutrze macie samolot do Chicago, gdzieś tu mam rozkład lotu... - mruknął, przewalając stertę papierów na biurku – O jest. Trzymaj – wepchnął kartkę Adze – i w Chicago macie pierwszy koncert, ale dopiero dzień po lądowaniu. Będziecie mieli czas na rozmowy z zespołem.
- A kiedy się z nimi spotkamy? - spytała Agatka, przebiegając wzrokiem po kartce.
- Na Heathrow, przed odlotem. Próbowałem was umówić jakoś wcześniej, ale ich agent powiedział że nie ma mowy, bo potrzebują czasu żeby się przygotować do lotu. Dziwne to dla mnie trochę, ale jesteśmy tylko pismakami. Takich jak my są setki.
- Właśnie... - zacząłem powoli – dlaczego to akurat nas wybrali? Naszą redakcję? Przecież oni nawet nie byli w Polsce. Wiedzą że my istniejemy? 
- Skąd wiesz? - zwróciła się do mnie Agata z iskrami w oczach.
- Bo... eee... czytałem trochę. - wstyd było mi się przyznać że w ciągu jednego popołudnia zostałem fanem One Direction.
Rzuciła mi ciekawskie spojrzenie. Szef się zirytował.
- Dobra, będziecie mieli dość czasu, żeby się nagadać. Teraz tak... pieniądze macie już na tych firmowych kontach, faktur nie chcę, bo w Stanach i tak wam nie wystawią. Potem ściągnę sobie wydruki z kont i się rozliczę, to się nie martwcie tym... - pogrzebał w papierach, wyciągnął kopertę i rzucił mi ją na kolanach – tu są bilety. Na razie do Londynu i Chicago, resztę musicie sobie kupować na bieżąco, bo ja do końca nie wiem co i jak tam będziecie planować. Sprzęt bierzcie jaki chcecie, to ma być materiał na miarę dziennikarskiej Nike. Jak ktoś akurat czegoś używa, zabierzcie mu to i bierzcie dla siebie, powiedzcie że ja tak kazałem.
Ucieszyłem się ogromnie. Pomyślałem sobie że w końcu zabiorę Rafałowi Canona, który był zamówiony dla mnie, a ten kretyn sobie go przywłaszczył. I bezczelnie nie chciał oddać.
- Agata, teraz sprawa do ciebie. Wiem jak dobrze piszesz i chwała ci za to. Ale masz dać z siebie milion procent. Ten materiał to dla nas wszystkich przepustka do lepszych tematów, większych zleceń i ogólnie otworzy nam wiele drzwi. Artur, tylko nie przesadzaj z ilością zdjęć. Musisz nam wysyłać jakieś na bieżąco, będziemy to składać w jakieś małe zajawki. Resztę zrobisz po powrocie. Zrozumiano?
Potwierdziliśmy, pożegnaliśmy się z szefem i poszliśmy do działu foto po cały potrzebny sprzęt. I jak zwykle w takiej sytuacji nie wiedziałem co zrobić. Agata stała nad regałem z komputerami.
- Co tak się męczysz? - zapytałem.
- Bo nie wiem który wziąć!
- Bierz Vaio, najlepiej się nadają.
- No tak, ale który?! Czerwony czy zielony...?
Przewróciłem oczami waląc otwartą dłonią w czoło. Tak. Zawsze ten sam problem. Najważniejszy był kolor. Wybrałem co chciałem, zapakowałem do wielkiego plecaka i zważyłem ten tobół w ręku. Coś mi się wydawało, że jest za ciężki. Wywaliłem połowę, stwierdzając że dam sobie radę z tym co mi zostało. Mojego Canona nie wsadziłem, po prostu go nie było na półce. Zwróciłem się do Kaśki, która akurat robiła jakieś grafiki.
- Kaśka, gdzie jest jedynka?
- Rafał wziął rano, a co?
- Potrzebuję. Na teraz.
Kaśka złapała telefon i ściągnęła do pokoju Rafała. Rzuciłem mu zawistne spojrzenie. Nigdy go nie lubiłem. Uważał się za najlepszego fotografa. A zdjęcia robił koszmarne. Szef kiedyś wspominał, że gdyby nie fakt że świetnie pisze, już dawno by wyleciał.
- Co jest? - spytał, patrząc na Kasię.
Dziewczyna wskazała głową na mnie, uśmiechającego się tak że prawie każdy pomyślałby że postradałem zmysły.
- Canona dawaj. Potrzebuję na wyjazd.
Rafał dziwnie na mnie spojrzał.
- Co? Zapomnij. Gdzie niby jedziesz? Do Mrągowa, na kabarety? Pięćsetka ci starczy, odwal się.
Najeżyłem się, ale nie dałem tego po sobie poznać. Uśmiechnąłem się jeszcze bardziej szatańsko.
- Zapytaj starego jak ci się nie podoba. Za pięć minut widzę tutaj jedynkę, z całym ładującym szajsem i szkłami. I nie, nie Mrągowo stary. Stany.
Rafała wyraźnie zatkało i widziałem jak nienawiść miesza się z żalem na jego twarzy.
- Dobra...
Wygrałem. W końcu. Poczekaliśmy z Agatą aż ten frajer przyniesie mi sprzęt, zapakowałem wszystko i z wyrazem tryumfu na pysku wyszedłem z pokoju. Agata męczyła się z torbą na komputer, która nie chciała się zapiąć.
- Ej, mam pomysł – rzuciłem, zatrzymując się na środku korytarza. Agata z impetem wlazła mi w plecy.
- No? - mruknęła, wciąż szarpiąc się z upartym zamkiem.
- Spędzimy ze sobą razem trzy miesiące, prawda? To bądź łaskawa zejść mi z oczu, jeszcze zdążymy się na siebie napatrzeć. Ja jadę do domu, ty rób co chcesz.
- A idź w cholerę! - wrzasnęła śmiejąc się – widzimy się jutro na lotnisku, cześć!


Środa, 19:34. Moje mieszkanie.
Szybkie pakowanie. Nie lubię się pakować, bo nigdy nie wiem co zabrać. Teraz miałem wyjechać na trzy miesiące. Trzy miesiące pałętania się po hotelach. Dobrze że tam są pralnie. Nie trzeba brać dużo. Tak myślałem, a końcowa moja torba była cięższa niż samolot, którym mieliśmy lecieć. Zniosłem ją na dół, wepchnąłem na tylne siedzenie zmasakrowanej hondy i wróciłem na górę. Otworzyłem komputer, zgrałem sobie na iPoda całą muzykę jaką miałem na dysku, dorzucając świeżo ściągniętą płytę One Direction. Uzależniłem się od tej muzyki, całkiem serio. Spojrzałem przez okno na Warszawę i położyłem się spać, jutro czeka nas cała masa roboty.

Czwartek, 12:11, Okęcie, Warszawa.
Tupałem niecierpliwie nogą, siedząc na torbie w budynku lotniska. Agaty wciąż nie było. Wiecznie się spóźniała, ale czemu akurat dzisiaj znowu musi przyjeżdżać po czasie?
W końcu zauważyłem jak wlecze się w moim kierunku, ciągnąc za sobą potężną walizę. Uniosłem brwi, kiedy podeszła do mnie, sapiąc i umierając z przemęczenia.
- Co ty tam masz? - spytałem, wskazując na walizkę – całe mieszkanie spakowałaś?
- Zamknij się i pomóż mi! - warknęła, rzucając we mnie torebką – Chodź się napić kawy, bo zaraz zwariuję z tym wszystkim...
A myślałem że to ja denerwowałem się wylotem.
Ciągnąc za sobą twardą walizkę ze sprzętem, w ręku trzymając torebkę Agaty a na ramieniu dźwigając własną torbę, nie czułem się najlepiej na świecie. Zdecydowanie to wszystko ważyło zbyt wiele jak na moje możliwości. Zdenerwowałem się, gruchnąłem moją torbą o posadzkę i zakładając ręce na piersiach, powiedziałem że dalej nie idę. A do budki z kawą nie było już daleko.
- Chryste, z tobą gorzej niż z babą... - mamrotała pod nosem Agata, odwracając się i szukając wzrokiem wózka na bagaż. Wypatrzyła jakąś starszą kobietę, która na wielkim wózku wiozła tylko zwykłą torebkę. Ruszyła w jej stronę, bezczelnie zabrała jej wózek ręką wskazując na mnie w otoczeniu walizek i podprowadziła żelastwo. Zapakowaliśmy to wszystko i jakże wygodniej i lżej szło się po kawę. Usiedliśmy na twardych krzesełkach z kubkami parującej kawy.
- Jak myślisz, jacy oni są? - spytałem, przypatrując się startującym samolotom za oknem.
- Wyjdę na idiotkę jak ci opowiem.
- Czemu? Też ich lubisz?
- Jak to też?
- No cóż, ja zdążyłem już polubić. Całą noc się dokształcałem i oto efekty. Kolejny psychofan.
- Nie jestem psychiczna! - oburzyła się Agata, chlustając sobie na spodnie kawą.
Zarechotałem podle, wciskając jej w dłoń chusteczki.
- Dobra dobra, ja wiem swoje.
- No w każdym razie... hmmm... no trochę się stresuję, to normalne. Zobacz ile ludzi dałoby wszystko żeby być na naszym miejscu.
- Niby racja – przytaknąłem – ale nie wydaje ci się że takie życie gwiazdy jest męczące?
- Nie wiem... zobaczymy.
Czwartek, 19:20 czasu lokalnego, Londyn.

Wyleźliśmy z budynku terminala londyńskiego Heathrow. Londyn przywitał nas – jak to było do przewidzenia – deszczem. Dziękowałem sobie w duchu, że cały sprzęt zapakowałem w twardy case, a nie zwykły plecak, bo dawno wszystko by szlag trafił. Pal licho ubrania, wyschną. Agata natomiast rozpaczała, że pokręcą się jej włosy. Przewróciłem oczami.
Złapaliśmy taksówkę, która zawiozła nas pod samo wejście do hotelu. I dopiero tutaj poczuliśmy prawdziwą brytyjskość. Nie wiem co myślał sobie naczelny, rezerwując nam ten hotel. Był mały, ciasny i stuprocentowo angielski. Ciemne ściany, ciemna podłoga, ciemne jedzenie, ciemne okna, ciemny recepcjonista. Na litość boską, tu wszystko było ciemne. Poczułem się jak w grobie, natomiast Aga chłonęła tą ciemność całą sobą, zupełnie zadowolona. Recepcjonista poseplenił coś pod nosem, opluł mi rękę, którą wyciągnąłem po klucze i wtarabaniliśmy się po schodach na drugie piętro gdzie czekał na nas pokój. Hm, ale zaskoczenie. Ciemne ściany, ciemna podłoga, ciemne meble, ciemne okna. Znowu jak w grobie, Chryste. Rzuciłem się na ciemne łóżko przykryte ciemną narzutą. Było nawet wygodne. Rozwaliłem się nie przejmując się walizkami stojącymi na środku. Usłyszałem Agatę wchodzącą do pokoju, zaraz potem wrzask i łomot. No cóż. Agata bardziej przejęła się moimi walizkami i postanowiła wykorzystać je żeby się potknąć i stłuc sobie kość ogonową. Przeklinając mnie i grożąc mi pięścią, podeszła do okna i rozsunęła ciemną zasłonę. Ja zajęty byłem duszeniem się ze śmiechu. Za oknem malował się piękny widok Londynu. Nie wiem ile kosztował nas ten nocleg. Ale dla samego widoku warto było zapłacić każde pieniądze.
Jak się potem okazało, właśnie tak było. Przez telefon zrobiłem naczelnemu awanturę, że każe nam płacić takie pieniądze za hotel, w którym nawet nie ma śniadania. Po czym przypomniałem sobie że to firma za niego płaci, nie ja, zrobiło mi się głupio i rozłączyłem połączenie.
Agata siedziała z nosem przy komputerze, natomiast ja ze słuchawkami na uszach grzebałem w walizce ze sprzętem. Jak po każdej podróży, sprawdzałem czy nic się z niczym nie stało. Na szczęście i tym razem wszystko było w porządku, zatrzasnąłem wieko, wcześniej wyciągając tylko małą lustrzankę i bardzo jasny obiektyw Carla Zeiss'a. Stwierdziłem że na lotnisku nie będę taszczył ze sobą całej wielkiej torby, mały aparat i dobre szkło w zupełności wystarczy, a resztę sobie będę używał już w Stanach.
- Ej, dostałeś maila – odezwała się Agata.
Spojrzałem na ekran telefonu, który rzuciła mi dziewczyna. Rzeczywiście. Zacząłem czytać.
- E tam, jakiś spam – mruknąłem i przekręciłem się na drugi bok – idę spać. Budź mnie rano. Albo ja ciebie, i nie siedź do późna, bo potem będziesz nieprzytomna.

Piątek, 11:20, Heathrow, Londyn.

Staliśmy już przy bramkach celnych na lot Londyn – Chicago. Bagaże już oddaliśmy, Agata miała tylko torebkę, ja sportową torbę pełną papierów, przepustek, paszportów, portfeli i innych bzdetów. Aga uparła się że ja mam wszystkiego pilnować, bo ona zgubi. Przynajmniej nosiła mój aparat, bo chwilowo byłem zajęty pisaniem smsa. Czekaliśmy z niecierpliwością na chłopaków i ich agenta, ale jak na złość ich nie było. Samolot za godzinę. Nie wydaje mi się żeby międzykontynentalny lot czekał nawet na premiera, a co dopiero na One Direction. Zacząłem wątpić czy jesteśmy przy dobrym wyjściu. Zapytałem celnika, tak, staliśmy w dobrym miejscu.
Znowu zacząłem stukać w klawisze, kiedy coś wielkiego i czarnego odepchnęło mnie na bok. Rozejrzałem się zdziwiony, kiedy przed sobą ujrzałem wielką górę mięsa ubraną w czarny garnitur i ze słuchawką w lewym uchu. Przez myśl przebiegło mi że może to jakiś atak terrorystyczny i FBI rzuciło się do akcji. Spojrzałem na Agatę i miałem zamiar powiedzieć, żeby rzuciła mi aparat. Jednak zamiast twarzy Agi zobaczyłem mojego canona i usłyszałem dźwięk migawki. Spojrzałem w stronę, w którą wycelowany był obiektyw.
I wtedy jasna dla mnie zrobiła się obecność goryla z ochrony. Cała piątka, Liam, Zayn, Niall, Harry i Louis dreptali w stronę wejścia na pokład. Machnąłem ręką na Agatę i ruszyłem za nimi. W końcu mamy razem pracować. Zrobiłem trzy kroki, kiedy przede mną znów zmaterializował się wielki ochroniarz i wybulgotał pod nosem, że muszę poczekać aż oni wejdą. Najeżyłem się.
- Ty wstrętny, gruby pacanie – mamrotałem pod nosem po polsku – już ja ci dam poczekać, już ja ci...
- Cicho – powiedziała Agata, pojawiając się obok. Posłała ochroniarzowi miły uśmiech. Nic to nie dało, dalej staliśmy, patrząc jak chłopaki znikają w rękawie.
- No cholera! - zdenerwowałem się – No i zobacz, przez tego osiłka zwiali nam, i co teraz?
- W sumie... - zastanowiła się Agata – czemu nie poczekali? Przecież powinni wiedzieć że tu będziemy. Nie?
Rozejrzałem się szukając agenta zespołu. Nie zauważyłem go nigdzie. Ten wstrętny osiłek wciąż stał przede mną, a za nami zbierała się już spora grupka ludzi, czekających na wejście do samolotu. Rozpiąłem torbę, pogrzebałem w niej i podetknąłem ochroniarzowi pod nos upoważnienie od agenta, podpisy redaktorów, nasze identyfikatory i nawet paszporty. Wziął to wszystko w swoją tłustą łapę, odwrócił się do innego ochroniarza, który pojawił się nie wiadomo skąd i zademonstrował mu plik kartek i dokumentów. Ten drugi, chyba bardziej rozgarnięty, podszedł do nas i powiedział, bardzo powoli.
- Przepraszam za kolegę. On nic nie wiedział.
Wyczułem, że wyraźnie mówi do mnie jak do idioty albo uznał, że nie znam angielskiego. Od 6 roku życia uczyłem się tego języka, i piękną akcentowaną angielszczyzną powiedziałem co myślałem.
- Po pierwsze, może pan mówić normalnie, i ja i koleżanka doskonale was rozumiemy. Po drugie, jej imię wymawia się inaczej – spojrzał na mnie niespokojnie – tak, słyszałem jak pan je czytał. Po trzecie, nie życzę sobie takiego traktowania. Jestem z poważnego wydawnictwa i tak proszę być traktowany. Wszystko było ustalone. Mieliśmy tutaj spotkać się z zespołem. A przez pana kolegę wszystko szlag trafił.
- Proszę wybaczyć – ochroniarz wyraźnie się skruszył, ale wciąż utrzymywał swoją wymyśloną wyższość – ale to już się więcej nie powtórzy. Państwo też źle się zachowali. Gdzie identyfikatory? Powinny być dobrze widoczne.
Co? Tego było już za wiele. Szlag mnie trafił jasny na miejscu, a Aga, przeczuwając chyba co się stanie, odsunęła się z deka. Wypuściłem powietrze.
- Przepraszam bardzo, może mamy jeszcze nosić dzwonki na szyi? Jak krowy? Wtedy wreszcie będzie w porządku?
- Spokojnie, panie... - zajrzał w dokumenty – Arturze. A teraz, proszę bardzo, pan i pana koleżanka możecie przejść na pokład.
- Głupi tępak... - mruknąłem pod nosem po polsku, mijając upierdliwego ochroniarza.
Wpadłem do rękawa z prędkością ekspresu, z nadzieją że tam złapiemy jeszcze chłopaków. Niestety, moje przewidywania okazały się bardzo chybione, rękaw był pusty. Aga człapała za mną, gapiąc się w aparat.
- Cholera, nic nie wyszło... co ty masz tu narobione?
- Jak to? Jak nie umiesz, to się nie bierz za robienie zdjęć – ripostowałem, idąc w stronę otwartych drzwi samolotu. Czekała przy nich stewardessa. Młoda dziewczyna z wypiekami na twarzy. Przeleciało mi przez myśl, że pewnie to po reakcji na chłopaków z One Direction. Przywitałem się grzecznie i spytałem w której części samolotu siedzą. Dowiedziałem się że w pierwszej klasie, więc tam się skierowałem. Niestety, stewardessa powiedziała że nasze miejsca są w klasie ekonomicznej. Roztargniony spojrzałem na bilety. Rzeczywiście, ten głupi naczelny brytyjskiej gazety, który załatwiał nam miejsca, pewnie nie wpadł na to że oni polecą pierwszą klasą. Spojrzałem za siebie, upewniając się że jest tam tylko Agata. Wydłubałem z portfela dwa pięćdziesięciofuntowe banknoty i wepchnąłem stewardessie do ręki.
- Widzę że są dwa wolne miejsca w pierwszej klasie?
Dziewczyna szybko wepchnęła pieniądze do kieszeni i uśmiechnęła się szeroko.
- Jest tylko jedno, niestety.
- Ożesz ty, poczekaj no, już ja cie urządze... - mruczałem po polsku, szukając kolejnej stówy w portfelu. Wcisnąłem pieniądze w dłoń tej cwanej dziewczyny. Zerknąłem na jej identyfikator. Stacey.
- A więc prowadź, Stacey – powiedziałem. Ta wciąż z uśmiechem zaprowadziła nas do pierwszej klasy, która – nie licząc miejsc zajętych przez zespół – była całkiem pusta. Odwróciłem się do dziewczyny, i spytałem czy ktoś tu jeszcze leci.
- Nie tym lotem, proszę pana – odparła i z czarującym uśmiechem zniknęła za zasłoną odgradzającą pierwszą klasę od klasy ekonomicznej.
- Słyszałaś ją? A to małpa cwana... - rzuciłem do Agaty.
- Co? Nie, nie słyszałam – odparła dziewczyna zza moich pleców.
Spojrzałem przez ramię i zauważyłem jak dziewczyna bacznie przygląda się zawartości barku pokładowego, widocznego przez uchylone drzwi.
- Na pokładzie nie pijemy! - przypomniałem jej po polsku.
Starałem się być raczej głośno, żeby zwrócić na nas uwagę chłopaków. Albo oni umarli, albo byli głusi. Innej opcji nie było. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie w stronę pięciu zajętych foteli. Ale nic się nie działo. Usiedliśmy w fotelach, trzy rzędy za zespołem. Do kabiny wpadł jakiś facet w sportowej marynarce. Rozpoznałem w nim agenta zespołu. Wstałem akurat kiedy obok mnie przechodził. Przedstawiłem się.
- Oh, tu państwo jesteście! - powiedział, ściskając mi dłoń – Szukałem was przy bramkach, ochroniarz powiedział mi że jesteście już na pokładzie, a ta dziewczyna z obsługi powiedziała, że dał pan jej dwieście funtów żeby tu siedzieć. To prawda?
Zrobiło mi się głupio.
- No tak, ale niestety, dostaliśmy bilety na ekonomiczną...
Facet roześmiał się głośno.
- Bilety tak. Ale tylko dlatego że tak łatwiej to rozliczyć. Miejsca i tak mieliście państwo tutaj, w pierwszej.
Z całej siły wyrżnąłem pięścią w czoło. Facet wciąż się śmiał, a ja nie mogłem przeżyć najbardziej bezsensownie wydanych dwustu funtów w moim życiu.

- Jeszcze jedno pytanie... - zacząłem – Czy oni tak zawsze nie żyją?
- Co robią? - spytał facet, którego imienia nie byłem w stanie zapamiętać.
- No... bo samolot jeszcze nawet nie wystartował, a oni... co oni właściwie robią?
Agent spojrzał po swoich podopiecznych.
- A. Nie, oni wszyscy tak zawsze. Nie wiem w zasadzie dlaczego. Śpią zawsze zaraz po tym jak wejdą na pokład. Też mnie to zastanawiało, ale niech im będzie, tu w końcu mają trochę prywatności.
Spojrzał na mnie i Agatę jakby mówił: A raczej mieli trochę prywatności.
Posadziłem tyłek na fotelu, zastanawiając się co to będzie jak oni w końcu wstaną. Jak się obudzą, trzeba będzie się wytłumaczyć, kim my w ogóle jesteśmy, co my tu robimy i po co przez trzy miesiące będziemy za nimi łazić.

Samolot oderwał się od pasa startowego. Ja zająłem się książką, Agata wciąż klepała coś w klawiaturę komputera. Próbowałem zajrzeć jej przez ramię co ona tam pisze, ale światło wpadające do kabiny przez okna padało akurat pod tak dziwnym kątem, że nie widziałem absolutnie nic.
Książka była wyjątkowo kiepska, więc dość szybko zacząłem się koszmarnie nudzić. Zajrzałem do schowka w fotelu, w którym było kilka płyt DVD, które pasażerowie mieli do dyspozycji. No tak, w końcu pierwsza klasa. Przejrzałem filmy, wszystkie widziałem. Satelity brak.
Próbowałem zasnąć. Na nic, byłem zbyt przejęty tym wszystkim. A Agata wciąż klepała w klawiaturę.
Postanowiłem się przejść po kabinie, żeby rozprostować kości. Lecieliśmy już ponad trzy godziny, ścierpły mi nogi i pomyślałem, że mały spacer dobrze mi zrobi.
Ruszyłem wzdłuż rzędów foteli. Zarówno chłopaki z One Direction jak i ich agent chrapali w najlepsze. Ludzie drodzy, jak można tyle spać?!
Nagle poczułem, że tracę grunt pod nogami i runąłem do przodu jak długi. Zdążyłem tylko wystawić ręce do przodu, dzięki czemu nie straciłem nosa, który niechybnie rozbiłbym o podłogę. Przewróciłem się na plecy i spojrzałem w miejsce, w którym kilka sekund temu stałem. Na wysokości moich kolan znajdowała się stopa. Bezczelna stopa, o którą się wywaliłem. Czerwone miękkie półbuty, brak skarpetek i przykrótka nogawka. Louis, na pewno.
Leżałem tak zaskoczony na podłodze, kiedy stopa się poruszyła, a chwilę potem zamiast stopy, widziałem rozespaną twarz Lou, która przypatrywała mi się z wyraźnym zainteresowaniem i zdziwieniem. Też bym się zdziwił gdyby ktoś zaczął przewracać się o moje nogi akurat wtedy, kiedy śpię sobie w najlepsze. Zmieszałem się i poprawiłem włosy, jak zawsze kiedy było mi głupio.
- Eeee... cześć... - wybąkałem nieśmiało, w zasadzie nie wiedząc czemu się jąkam. Litości, rozmawiałem nawet z naszym prezydentem, i mówiłem normalnie! A tu przede mną zza fotela wychylał się chłopak w moim wieku a ja zaniemówiłem. No ludzie drodzy, co to miało być? Zezłościłem się na siebie, wstałem, poprawiłem spodnie i wyciągnąłem rękę w stronę Lou.
- Cześć, przepraszam że cie obudziłem. Artur jestem.
Lou uścisnął mi dłoń ale wciąż przypatrywał mi się nieufnie. Włosy opadły mu na oko, więc zdmuchnął je, zabawnie wykrzywiając twarz. Nagle jego twarz przybrała zupełnie inny wyraz, kiedy gwałtownie wstając zaczął się uśmiechać.
- A to ty! Jack mówił nam o tobie.
Pomyślałem że Jack to na pewno ten agent. Muszę to zapamiętać.
- Tak? O, no to miło.
- No mówił, mówił. Będziecie z nami przez całą trasę, tak?
- No na to wygląda.
- Co, źle?
- Nie, właśnie wręcz przeciwnie...
- No nie mów że nas słuchasz! - powiedział Louis szczerząc zęby.
- E, no słucham, słucham – stwierdziłem, że bez sensu jest udawać że nie.
- No to tym bardziej cześć! - i zostałem przytulony przez Louisa Tomlinsona. Jezu, mało nie padłem tam na zawał. Pomyślałem sobie o tych wszystkich polskich fankach, które pewnie sikałyby w majtki w takiej sytuacji i zaśmiałem się w myślach.
- Hehe, cześć cześć. No, to miło poznać... - wydusiłem, patrząc ponad jego ramieniem na Agatę, która bezczelnie zasnęła. Akurat teraz, kiedy udało mi się obudzić kogoś z zespołu. Spała z odchyloną do tyłu głową, otwartymi ustami i włosami rozcapirzonymi we wszystkie strony. Nie miałem siły walczyć z uśmiechem i zarechotałem głośno. Lou odwrócił się w stronę Agi i też zaczął się śmiać.
- To ta dziewczyna co z tobą ma za nami biegać?
- Tak, to Agata. Normalnie wygląda dużo lepiej, ale... no cóż.
Chłopak zarechotał i znowu zwrócił się do mnie.
- No to mów.
- Co mam mówić?! - zdziwiłem się. W końcu to ja powinienem tutaj zadawać pytania, a tu role się odwróciły i z dziennikarza zmieniłem się w ofiarę wywiadu.
- No słuchaj, mamy ze sobą spędzić trzy miesiące. Wydaje mi się że należałoby się lepiej poznać.
O mały włos znowu trupem nie padłem. Owszem, czytałem że oni wszyscy są bardzo w porządku. Owszem, bardzo podobało mi się to jak się zachowywali i jak reagowali na ludzi. Ale byłem święcie przekonany, że to wszystko jest strona typowo medialna, że naprawdę tacy nie są. A tu takie miłe zaskoczenie.
- Serio?
- Zdecydowanie! - stwierdził Lou szczerząc zęby.
- Ee... no dobra, no to...
I zacząłem o sobie opowiadać. Nie minęło pięć minut rozmowy, jak Louis podrapał się po głowie i stwierdził że jest głupi. Na moje pytanie, dlaczego, stwierdził że lepiej będzie opowiedzieć to raz, a wszystkim, a nie każdemu po kolei. Zamarłem. Chryste, co, oni teraz wszyscy się obudzą i będą mnie słuchać? Mnie? To słynne, wielkie One Direction ma słuchać mojego gadania? Boże drogi, tego już za dużo, serce mi nie wytrzyma jak te wszystkie oczy będą się we mnie wpatrywać i słuchać jakie bzdury ja opowiadam. Nie zdążyłem zaprotestować. Lou wstał, złapał poduszkę na której siedział i zaczął walić nią wszystkich po głowie. Agata wciąż spała w najlepsze. Pomyślałem, że zabije mnie za to że jej nie obudziłem, ale postanowiłem że ta chwila jest tylko moja, w końcu to ja prawie rozkwasiłem sobie nos przez stopę Louisa, a nie ona, więc to mi się należy, a nie jej. Zginę... - pomyślałem.
Pierwszy poduszką oberwał Harry, który spał na fotelu najbliżej nas. Nie obudził się od razu, więc Lou stanął na fotelu obok i okładał go tak długo, dopóki się nie podniósł i zaczął rozglądać nieprzytomnie. Mało nie padłem ze śmiechu, kiedy zauważyłem jak Harry, orientując się co robi Lou, zaczął robić dokładnie to samo. Rzucił się z poduszką na Zayna. Louis okładał akurat Liama i Nialla, bo spali jeden na drugim. W końcu wszyscy wstali a mnie strach sparaliżował.
Dalej nie potrafię wytłumaczyć tego wszystkiego. Nie wiem czego się tak bałem. Co mnie tak przerażało.
- Dobra, wstawać lenie...! - głośno mówił Lou – mamy nowego brata, którego musicie poznać.
Zakręciło mi się w głowie z tego wszystkiego. Złapałem się za głowę. Ja? Brat? JA?! Chryste, powietrza...!
Lou bezczelnie wytknął mnie palcem.
- Artur to ten chłopak z gazety, który ma z nami jeździć. A tamto... - wskazał paluchem na śpiącą Agatę – to jego koleżanka z pracy. Mówi że wygląda lepiej jak nie śpi.
Kabinę przerwał ryk śmiechu. Agata chrapnęła a gruby pukiel włosów opadł jej na czoło tak, że przypominała jednorożca po przejściach.
- On pracuje w gazecie? - spytał Niall, trąc oczy – Za młody jakiś. Co to za ściema? Lou, to twój nowy chłopak?
W odpowiedzi Niall dostał w łeb poduszką. Uśmiechnąłem się.
- Nie, naprawdę pracuję w gazecie. I wcale nie jestem taki młody. Jestem w jego wieku – powiedziałem wskazując brodą Louisa.
- No to rzeczywiście, dinozaur... - wymamrotał Liam, drapiąc się po nosie.
- No właśnie... - mruknął Zayn, potężnie ziewając.
I tym razem poduszka Louisa trafiła prosto w twarz mnie. Poczułem się jakoś lepiej, luźniej.
- Patrzcie, jeszcze nie zaczęliśmy, a on się już ze mnie śmieje...! - grzmiał Lou złowrogo.
- Znaczy że swój! - powiedział Harry wstając i podając mi rękę.
Ciężko było mi wyjść z szoku, że to wszystko przebiega tak normalnie. Jak spotkanie ze znajomymi przy piwie. Chyba było to po mnie widać.
- Stary, wszystko w porządku? Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha... - powiedział Lou, przysuwając się do mnie – Albo Harry'ego rano... - dodał.
Parsknąłem śmiechem tak głośno, że Agata zachrapała i obudziła się. Odgarnęła włosy z twarzy, przetarła oczy i zorientowała się, że ja i cała piątka wychylamy się zza foteli i przypatrujemy się jej z wyraźnym zainteresowaniem. Mieliśmy niezłą zabawę przyglądając się dziewczynie. Na jej twarzy najpierw pojawił się wyraz niebotycznego zdziwienia. Potem znowu przetarła oczy, patrząc na nas dziwnie. Potem rozległ się krótki pisk, Aga podskoczyła na siedzeniu i schowała się za oparcie fotela.
- Co jej jest? - zapytał Niall, patrząc na mnie pytająco.
- Ah... cóż. Powiedzmy że bardzo was lubi.
- Fanka?! - rzucił Louis, wstając i idąc w stronę Agaty.
- Co on robi? - zapytałem dziwnym głosem.
- Zobaczysz... stara śpiewka... - mruknął Harry, wpatrując się w wyświetlacz iPhone'a.
Lou podbiegł do Agaty i mocno ją przytulił. Kiedy ją puścił, widziałem że jest bliska apopleksji, zawału serca, omdlenia, śmierci klinicznej i udaru mózgu. I to tego wszystkiego w jednym momencie.
- Ja muszę... ja muszę... muszę... do łazienki! - powiedziała po polsku nieprzytomnym głosem Agata, wybiegając z kabiny.
- Co ona mówi? Po jakiemu to było? - zapytał Zayn.
- Co? A. Po polsku, że musi do łazienki.
Cała piątka ryknęła śmiechem. Opowiedziałem im moją historię, zastrzegając, że na pewno nie jest tak niesamowita jak ich i że to bez sensu żebym ich zanudzał. Liam uparł się że mam opowiedzieć wszystko. Więc opowiadałem, głupio było mi odmówić jednemu, a co dopiero całej piątce. Minęło jakieś dwadzieścia minut i w drzwiach pojawiła się Agata. Poprawiła włosy, wyglądała naprawdę bardzo ładnie. Zauważyłem dziwny błysk w zielonych oczach Harry'ego. Zapamiętałem sobie ten moment, bo moja dziennikarska dusza podpowiedziała mi że to może się kiedyś przydać. Agata była zupełnie inną osobą. Teraz bardzo sztywna i bardzo profesjonalna, złapała z fotela notes i długopis i podeszła do nas.
- Mam na imię Agata i przez najbliższe trzy miesiące będziemy razem z Arturem wam towarzyszyć. To czysto służbowy wyjazd. Więc... - spojrzała na mnie – a ty może byś usiadł porządnie? Jesteś w pracy.
Wszyscy spojrzeli na mnie. Leżałem na fotelach z nogami przewieszonymi przez boczne oparcie, a na moich kolanach opierał swoje nogi Niall. Minęło zaledwie jakieś pół godziny, a oni traktowali mnie jak swojego. To cieszyło mnie nawet bardziej niż moment w którym dowiedziałem się że zdałem prawo jazdy.
- Daj mu spokój dziewczyno, przecież widzisz że mu dobrze... - powiedział Liam, szczerząc zęby.
- No właśnie...! Widzisz, Niall mu dobrze robi – rzucił jadowicie Louis.
- Nic mu nie robię! - wrzasnął blondyn.
- Yhm, yhm... - zamruczał Zayn – jak zawsze. Ty nigdy nic nie robisz.
Niall oburzył się i miał zamiar walnąć Malika w twarz, ale nie starczyło mu ręki i zwalił się z fotela. Spod wielkich siedzeń wystawały mu tylko nogi. Spojrzałem na Agatę. Była dziwnie oschła i zimna. Ceniłem ją za jej profesjonalizm. Ale dziwiłem jej się w tej chwili. Tak czekała na ten moment. Inaczej to wszystko sobie wyobrażałem. Harry dziwnie milczał, wciąż wbijając wzrok w iPhone'a.
- Widzisz? Ogarnij się i przestań udawać – powiedziałem do Agaty po polsku, za chwilę znowu przechodząc na angielski – przepraszam chłopaki, ale tego się nie dało powiedzieć po angielsku.
- A o co chodziło? - zainteresował się Tomlinson, unosząc lewą brew.
- Nie ważne, serio – odpowiedziałem szczerząc się w szerokim uśmiechu.
Chyba trafiłem w czuły punkt. Aga wyraźnie poczuła się urażona. Usiadła na fotelu, założyła nogę na nogę i otwierając notes utkwiła pytające spojrzenie w Maliku. Znałem ten numer. Zaraz zacznie się wywiad. Poprosiłem Nialla żeby zabrał nogi z moich kolan, bo czas się brać do pracy.
- Jakiej pracy?
- No... wiecie. My tu pracujemy. Możemy zrobić parę zdjęć? - zapytałem, sięgając po aparat i machając nim w powietrzu.
- Teraz? O nie, mam kiepskie włosy...! - zaprotestował Zayn.
- Daj spokój, bywało gorzej – powiedział na to Harry, odzywając się pierwszy raz od dłuższego czasu. Agata spojrzała na niego dziwnie. Coś tu się działo. Nie wiedziałem wtedy co.
- Dobra. Zdjęcia mogą być. Ale robimy sobie je wszyscy, razem, albo coś. Dawaj aparat – powiedział stanowczo Lou, wydzierając mi pięćsetkę z ręki. Jęknąłem w duchu. Jeśli coś się z nią stanie, naczelny mnie powiesi. Po czym natychmiast zrobiłem wielkie oczy, bo Lou wycelował aparat we mnie i zrobił zdjęcie.
- Pokaż mi to, czekaj, co ty robisz... - zaprotestowałem, wyciągając rękę po urządzenie.
- Bardzo ładne stopy, Niall – powiedział Lou, przyglądając się zdjęciu.
- Co?! - wymamrotał blondyn z ustami pełnymi czipsów.
Zażądałem demonstracji. Cóż. Zdjęcie było nawet dobre, tylko dlaczego przedstawiało moją twarz między stopami Nialla? Nie spodobał mi się ten fakt. Odważyłem się o tym powiedzieć, co poskutkowało kilkunastoma następnymi zdjęciami przedstawiającymi mnie i nogi Nialla.
Agata siedziała obok, wciąż z notesem i zimnym, zawodowym spojrzeniem i przypatrywała się naszym idiotycznym zachowaniom.
Ja osobiście bardzo dawno nie czułem się tak jak teraz. Od dwóch lat zajmowałem się tylko i wyłącznie pracą. Brakowało mi wygłupiania się z przyjaciółmi, dla których nie miałem po prostu czasu. Teraz, kiedy w końcu udało mi się rozluźnić i zapomnieć o natłoku obowiązków i pracy, obok siedziała Agata i tępiła mnie spojrzeniem. Wiedziałem że jest na mnie zła, ale nie potrafiłem zrozumieć dlaczego. Przecież dobry reportaż polega na tym, żeby przedstawić wszystko jak najbardziej od środka. A bardziej w środku być, niż byłem teraz, chyba się nie da. Czułem się jak jeden z chłopaków. Byli wszyscy niesamowicie otwarci, mili i serdeczni. Niall zrobił sobie ze mnie podnóżek. Lou wciąż targał mi włosy. Liam wciskał mi czekoladę a Zayn dopytywał się cały czas, czego używam do włosów. Tylko Harry był dziwnie milczący i zdawał się odstawać od reszty. Postanowiłem o to zapytać jak będę miał okazję porozmawiać z nim sam na sam. O ile taka sytuacja będzie kiedykolwiek miała miejsce. Moje filozoficzne przemyślenia przerwała stewardessa Stacey, która pojawiła się w przejściu między kabinami, pchając przed sobą wózek z napojami. Niall zerwał się z miejsca i porwał dwie puszki coli. Wrócił i rozsiadł się zadowolony, podtykając Liamowi pod nos dłoń zaciśniętą w pięść. Spojrzałem zaciekawiony. Blondyn otworzył dłoń na której leżała mała, plastikowa łyżka. Zacząłem śmiać się jak idiota, a Liam kręcąc nosem odsunął się od dłoni Nialla. A więc to prawda, on się naprawdę boi łyżek. Lou wciąż wojował z moim aparatem. Dobrze że wziąłem tą dużą kartę pamięci, inaczej byłoby po zabawie.
Agata była już wyraźnie poirytowana.
- Możemy chwilę porozmawiać? - spytała po polsku.
- Ee... no tak, mów.
- Nie tutaj. Chodź na korytarz.
Przeprosiłem chłopaków i zrzuciłem z siebie Zayna, który znowu zasnął śliniąc mi rękaw. Wyszliśmy na mały korytarzyk Boeninga.
- Możesz mi wytłumaczyć, co ty wyprawiasz?
Spojrzałem na nią wzrokiem pełnym szczerego niezrozumienia.
- Jezu, o co ci chodzi, na litość boską? Nie widzisz jacy oni są w porządku? Zaufali nam, od razu. Spodziewali się jakichś starych zgredów, tak powiedział Horan. A okazało się że to my. Zaufali nam – powtórzyłem z naciskiem.
- Tobie zaufali.
A więc o to chodzi Agacie...
- Dziwisz mi się? To ty zachowujesz się jak wielka pisarka. Wyluzuj się dziewczyno, ogarnij. Po co udajesz? I to przed nimi? Jak chcesz zrobić dobry materiał będąc tak obojętną? Przecież wiesz że ten materiał będzie inny niż każdy który do tej pory robiliśmy.
Agata spojrzała na mnie wzrokiem pełnym złości.
- Nie. To jest jak wszystko inne. Tylko ty sobie za dużo pozwalasz Artur.
- Słucham?
- Przesadzasz.
Zdenerwowałem się. Nigdy nie podzieliła nas praca. Ale zanosiło się że ten moment właśnie nadchodził. Nie chciałem się z nią kłócić. Ale w obecnej sytuacji nie pozostało mi nic innego.
- Rozłam? - spytałem zupełnie poważnie.
W tym momencie zza zasłony w małe samoloty wyłoniła się głowa Louisa.
- Chcecie coś jeść? Bo przyszła dziewczyna i się pyta.
- Nie, dziękuję – rzuciła sucho Agata.
- Mi coś weź, obojętnie co – powiedziałem, wpychając twarz Lou z powrotem za zasłonę. Usłyszałem rechot.
- To co...? Rozłam? - zapytałem ponownie.
Rozłam oznaczał dwa osobne materiały. Każdy robił swój. Potem naczelny dostawał dwa i miał zdecydować który pojawi się w wydaniu. Do tej pory w czasie mojej współpracy z Agatą tylko raz zdarzył się rozłam. Raz na dwa lata. Ona wygrała, co puściłem mimo woli. Tym razem zapowiadało się zupełnie inaczej.Wiesz że to będzie wojna...Tak. Sama tego chcesz. Powodzenia – powiedziałem smutno i wróciłem za zasłonę. Agata weszła za mną i od razu dosiadła się do Jacka, agenta. Wycelowała w niego zabójcze spojrzenie oprawione w czarne okulary i zaczęła pytać. Ja z kolei udałem się prosto do chłopaków, gdzie czekała na mnie wielka porcja smażonego kurczaka.
- Słuchajcie... - zacząłem, przeżuwając martwą kurę – mamy problem.
- Co? - wybulgotał Liam, obżerając się hamburgerem.
- Agata... znaczy, ta moja koleżanka... zdecydowaliśmy, że będziemy pracować nad materiałem o was osobno. Nie wiem czy wam to przeszkadza...
- Jak tak chcecie, to nie ma problemu – żąchnął się Niall, wydłubując sobie coś z zębów.
- Ok...
Odwróciłem się w stronę, z której dobiegła odpowiedź. Harry siedział w zapiętym pod nos golfie, tak że wystawały mu tylko oczy. Coś wyraźnie się z nim działo.
Zjedliśmy obiad do końca, naczynia zniknęły. Kiedy Stacey zabierała naczynia z moich kolan, rzuciłem jej złośliwe spojrzenie i pokręciłem głową. Nie zapomnę jej tych dwustu funtów. Uśmiechnęła się i wyszła z kabiny. Ziewnąłem.
- Oho, ktoś tu jest śpiący... - wyszczerzył się do mnie Malik, który chwilowo się obudził.
- Nie, nie jestem – zaprzeczyłem, znowu ziewając. Cholera, teraz to mi nie uwierzą.
- Jesteś. Idź spać. Twoja koleżanka nieźle się wzięła do pracy widzę...
Odwróciłem się. Agata wciąż męczyła Jacka, po którym widać było że ma jej dość. Znałem jej metody pracy. Zawsze robiła świetny materiał, ale ludzie których przesłuchiwała, często dostawali białej gorączki przez jej pytania.
- Przypominam że pracujemy osobno. Zaraz pójdę, daj mi na chwilę aparat Lou – poprosiłem.
Dostałem do ręki canona i włączyłem podgląd zdjęć. Ustawiłem wszystko na automat, dzięki temu miałem pewność że większość z nich wyjdzie dobrze. I nie pomyliłem się. Zdjęcia były świetne. Nie tylko ze względów zawodowych. Byłem tam ja z nogami Nialla na głowie. Był tam Lou gryzący Liama w ucho i kawałek moich pleców. Była tam głowa Zayna a za nią Agata miażdżąca mnie wzrokiem. Był tam Lou siedzący mi na twarzy. Niall z twarzą pełną jabłka. Smutny Harry wpatrujący się w okno. To zdjęcie wykorzystam na pewno. Część zdjęć była tak idiotyczna, że można było umrzeć ze śmiechu patrząc na nie. Obiecałem sobie, że większość wydrukuję i powieszę u siebie na ścianie.
Niesamowite było to, że znałem ich kilka godzin. A czułem że jestem wśród przyjaciół. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko Agaty. Rozejrzałem się po kabinie, szukając jej wzrokiem. Siedziała na swoim miejscu i przepisywała notatki do komputera. No tak. Ona pracuje, a ja? Ja wydurniałem się z nowymi przyjaciółmi, żarłem kurczaka i biłem się poduszkami. Ale miałem zdjęcia. Gdybym miał wybór, żadne z nich nie trafiło by do redakcji, wszystkie zostawiłbym dla siebie. Nie miałem sumienia wykorzystywać zaufania chłopaków tylko po to żeby zarobić pieniądze. Gdybym mógł sobie na to pozwolić, zadzwoniłbym do naczelnego i powiedział że rezygnuję, że całość przejmuje Agata. Ale pensja dziennikarza nie pozwalała mi na trzymiesięczne wakacje w USA. Musiałem korzystać z tego co miałem.
Wciąż przeglądałem zdjęcia. Było ich prawie tysiąc czterysta. Nie usunąłem ani jednego. Wsadziłem kartę pamięci do torby, a na jej miejsce włożyłem nową. Zorientowałem się, że chłopaki, wykończeni szaleństwem, pospali się jak dzieci. Tylko Harry wciąż siedział w jednej pozycji, wpatrując się z horyzont za oknem. Poczułem jakiś taki niepokój, zastanawiając się co z nim się dzieje. Obróciłem się przez ramię, Agata wciąż zajęta była waleniem w klawiaturę i pisaniem. Wstałem, przysiadłem się do Harry'ego. Spojrzał na mnie i znów odwrócił się do okna.
- Stary... - zacząłem cicho – nie wiem czy powinienem, nie wiem czy w ogóle jestem tu dobrą osobą... Ale coś się dzieje?
Chłopak potrząsnął głową, odgarniając burzę loków z czoła. Odważyłem się spojrzeć w cholernie zielone oczy. Zobaczyłem tam smutek i jakieś takie rozżalenie. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia.
Milczał, przypatrując się mi.
Nie bardzo wiedziałem co mam dalej mówić, więc siedziałem tam jak ostatni matoł i wpatrywałem się w oparcie fotela przede mną. Nie było w żadnym stopniu zajmujące, ale wciąż się w nie wgapiałem. Liczyłem na to że Harry odezwie się pierwszy. Zaczynałem powoli przysypiać. Wygodne siedzenia pierwszej klasy wcale nie wpływały dobrze na trzeźwość umysłu. Każdy by zasnął.
Zamknąłem oczy, kiedy usłyszałem pociągnięcie nosem. Spojrzałem w lewo i zauważyłem że chłopak ociera oczy rękawem jasnego swetra. No nie, no tego to już było za wiele. Jeszcze tylko brakowało, żeby w pierwszym dniu naszej znajomości któryś z nich mi się rozpłakał. Spojrzałem szybko przez ramię na Agatę, której na szczęście nie było w zasięgu wzroku. Ta harpia pewnie od razu rzuciła by się na Harry'ego z notesem i długopisem, męcząc go pytaniami. Ja normalnie pewnie zrobiłbym tak samo, ale ogromna sympatia jaką poczułem do tych chłopaków całkowicie wykluczała ciągnięcie kogokolwiek za język, zwłaszcza w takiej sytuacji jak teraz.
- Harry, co jest? Nie płacz, nie warto. Mów o co chodzi. Obiecuje że to nie jest związane z moją pracą... - na dowód moich słów odłożyłem aparat obok i złożyłem ręce na kolanach.
Chłopak spojrzał na mnie, niemrawo się uśmiechnął kiwając głową. To jeden z tych uśmiechów w stylu „nie martw się, będzie dobrze”. Nie lubiłem takich uśmiechów. Czułem się zbywany i miałem wrażenie, że on oszukuje sam siebie.
- Nie nic. Zupełnie nic – powiedział, uśmiechając się znowu i pociągając nosem.
Spojrzałem dziwnie, bo nie wydawało mi się żeby to było „nic”. Ale nie drążyłem tematu. Kontynuowałem wgapianie się w oparcie fotela przede mną. Wkrótce usłyszałem chrapanie. Zasnął.

Piątek, 11:20. O'Hare International Airport, Chicago.

Wytoczyliśmy się z samolotu, powłócząc nogami i potykając się o własne buty. Nigdy więcej nie mam zamiaru lecieć takim lotem. To zdecydowanie zbyt długo. Jeszcze bez międzylądowania. Chryste... nie czułem pleców, nie czułem tyłka, nie czułem karku. Wyszliśmy z rękawa, za sobą słyszałem Agatę która strzelała pytaniami w Zayna. Mamrotał coś niezrozumiałego pod nosem.
Rozmawiając sobie w najlepsze z Niallem, minęliśmy bramki przy wejściu na halę przylotów. To co wydarzyło się sekundę później, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Potężny ryk, pisk, huk i dźwięk trąb jerychońskich prawie zwalił mnie z nóg, aż zatrzymałem się i mrugnąłem oczami. Tak. Tego się nie spodziewałem. Setki dziewczyn tłoczyło się w hali przylotów, z transparentami, plakatami, płytami i całym innym osprzętem związanym z One Direction. Ogłuszony hałasem wrzasnąłem do Nialla, żeby mnie trzymał bo oszaleję. Dostałem po oczach setkami lamp błyskowych a lampki autofocusa kamer wideo wycelowane w nas wyglądały jak punkty celowników laserowych na broni antyterrorystów. Postanowiłem wyciągnąć aparat i całe to zbiegowisko sfotografować. Strzelałem aparatem na prawo i lewo, próbując uchwycić jak najwięcej. Poczułem że ktoś łapie mnie za rękę i odciąga na bok. I dobrze się stało, bo w miejscu w którym stałem przed chwilą zmaterializowała się jakaś dziewczyna, piszcząc tak że mało nie zaczęły krwawić mi uszy. Naszła mnie ochota wyrwać jej gardło. Ale niestety, nie zdążyłem tego zrobić bo wielki facet w garniturze zagrodził jej drogę, oddzielając ją od zespołu. I ode mnie.
Odbiła się od niego jak piłka i runęła na podłogę. Byłem w swoim żywiole. Migawka aparatu pstrykała jak oszalała, kiedy pod ramieniem ochroniarza robiłem zdjęcia leżącej dziewczynie. Tłum napierał a jeden ochroniarz przestawał dawać sobie radę. Postanowiłem się na coś przydać. Przewiesiłem aparat przez ramię i zasłaniając sobą Harry'ego odepchnąłem dwie grube Amerykanki, zamierzające chyba nas stratować swoimi cielskami. Przez myśl przebiegło mi tylko pytanie, co one muszą jeść że są tak grube. Zaraz potem poczułem że pasek mojego aparatu wbija mi się w ramię. Odwróciłem się i zobaczyłem że wisi na nim jakaś dziewczyna.
Pojawiły się posiłki. Czterech facetów wielkich jak Mount Everest, wszyscy ubrani w identyczne czarne garnitury i ciemne okulary odcięli nas od lawiny fanów. Poczułem się jak pędzone bydło. Szybko wyprowadzili nas wszystkich z budynku lotniska i wpakowali do wielkiego amerykańskiego busa, który stał już przed wejściem. Rozejrzałem się wokół, szukając Agaty. Ochroniarz popędzał ją przed sobą, a każdy włos sterczał jej w inną stronę. Wyglądała na głęboko zszokowaną.
Klapnąłem na siedzenie obite podróbą skóry i dostałem po głowie wskakującym do auta Louisem
- Chryste, co to było?! - zapytałem przerażony. - To tak zawsze?
Lou spojrzał na mnie i jakby nigdy nic powiedział, że to wszystko było jeszcze nic. Przeraziłem się bardziej na myśl o tym co mnie czeka przez najbliższe miesiące. Skoro to, co przed chwilą cudem przeżyłem, było niczym, to ja wolę nie wiedzieć co będzie dalej.
Ochroniarz wepchnął Agatę do auta, zatrzasnął drzwi i samochód ruszył. Momentalnie otoczył nas szpaler fanek. Piszczały, darły się w niebogłosy, a ja zadowolony z siebie, strzelałem zdjęcia przez okno. Dobrze że go nie otworzyłem, bo by na pewno nas wydłubały z tego samochodu.
Spojrzałem na chłopaków. Wydawali się wcale tym wszystkim nie przejmować a Zayn spał. Znowu. Pomyślałem, że to najbardziej idiotyczne co mogło być.

W końcu setki fanek zniknęły a nasze auto toczyło się autostradą z jakąś porażającą prędkością. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo samochód był tak potwornie wygodny i idealnie wyciszony, że prędkości nie czuło się zupełnie. Agata kontynuowała molestowanie pytaniami chłopaków a ja, z nosem przyklejonym do szyby patrzyłem na największe miasto jakie w życiu widziałem. Chicago było przepiękne.
Piątek, 14:27, zaplecze hotelu Hilton, Chicago.
Po raczej długiej jeździe auto zatrzymało się dość gwałtownie, co spowodowało ostry ból mojego nosa, który wciąż trzymałem milimetry od szyby. Trzymając się za nos, usłyszałem jak ktoś mówi że jesteśmy na miejscu i otworzyłem drzwi. A raczej próbowałem otworzyć, bo były zamknięte. Nigdy nie czułem się dobrze w zamkniętym samochodzie. Nawet teraz, siedząc z chłopakami w tym wielkim amerykańskim krążowniku szos.
Już chciałem rozdziwić gębę i pytać o co tu chodzi, kiedy drzwi otworzył ktoś z zewnątrz a mnie oślepił porażający blask amerykańskiego słońca. Wystawiłem głowę na zewnątrz i rozejrzałem się. Jeśli tak wyglądają dobre amerykańskie hotele, to ja dziękuję, ale wolę mieszkać w szopie.
Jakieś mało reprezentatywne śmietniki, z których wysypywały się śmieci, odrapane, okratowane drzwi i wielki hałas klimatyzatorów, które jakiś kretyn upchnął w jednym miejscu. Podniosłem aparat do oczu, zrobiłem kilka zdjęć kiedy z samochodu wysypali się pozostali z Agatą na czele, której włosy wciąż kojarzyły mi się z kłębem splątanego drutu.
Musiałem wyglądać na naprawdę zszokowanego, bo podszedł do mnie Jack i spytał o co chodzi.
- Nie, no w porządku, ale... to jest ten dobry hotel? Wygląda raczej bardzo mizernie.
Jack roześmiał się tak głośno, że wszyscy spojrzeli się w naszą stronę.
- To jest tylne wejście! Zawsze wchodzimy tyłem, unikamy zamieszania. Zresztą, za chwilę pewnie zobaczysz o co mi chodzi... - uśmiechnął się tajemniczo i machnął ręką na dwóch wielkich ochroniarzy stojących przy drzwiach samochodu. Jeden z nich zniknął w budynku, drugi podszedł do nas i stał jak posąg. Przez myśl zdążyło mi przebiec tylko, ile oni muszą zarabiać że godzą się na takie rzeczy, po czym moje rozmyślania przerwał powrót pierwszego goryla w garniturze. Kiwnął głową. Poczułem jak ktoś kładzie ręce na moich plecach i pcha mnie do przodu. Rzuciłem okiem przez ramię gdzie zobaczyłem wyszczerzone zęby Nialla.
- No idź! Co stoisz? Ruchy!
Nie protestowałem, wszedłem po lichych schodkach do wewnątrz i uderzył mnie zapach smażonych frytek. I to tak intensywny, że obiecałem sobie że nie tknę już frytek do końca życia.
Dostaliśmy klucze do pokojów, każdy rozszedł się w swoją stronę. Jak się okazało, miałem wspólny pokój z Agatą. Po naszej kłótni średnio chciało mi się z nią mieszkać. Usłyszałem stukanie obcasów za sobą i wiedziałem że to ona biegnie za mną żeby się nie zgubić. Hotele, zwłaszcza te duże raczej ją przytłaczały. Nie zwracając na niej większej uwagi, szedłem przed siebie szukając pokoju. Moja orientacja w terenie też czasami zawodziła, więc podszedłem do pokojówki która walczyła z odkurzaczem i spytałem gdzie jest mój pokój. Odwróciła się, zbladła i zaczęła się jąkać. Jak na moje oko miała może ze dwadzieścia pięć lat. Pokazała mi palcem i uciekła. Zdziwiłem się cholernie, no ale cóż miałem zrobić. Poszedłem w tą stronę w którą pokazała i wszedłem do pokoju. Mało się nie przewróciłem z wrażenia.
Jeśli to jest zwykły, dwuosobowy pokój, to ja chcę w takim mieszkać przez całe życie. Wyglądał jak apartament królewski w Sobieskim w Warszawie. A w tym hotelu podobno były lepsze. Rzuciłem torby i z rozpędu wskoczyłem na łóżko. Cieszyłem się jak dziecko.
W drzwiach stanęła Agata, wytrzeszczyła oczy i otworzyła usta żeby coś powiedzieć. Spojrzała na mnie, zamknęła jadaczkę i podeszła do wielkiego stołu stojącego na środku pokoju. Położyła na nim swoje rzeczy i spojrzała na mnie wzrokiem pełnym... nie wiem czego. Nie potrafiłem rozwikłać tajemnicy tego spojrzenia.
- Co? - spytałem w końcu, bo zaczynałem się denerwować tym że nie wiem o co chodzi.
- Wiesz... - zaczęła Agata, ale nie zdążyła skończyć.
Drzwi, które za sobą zamknęła, otworzyły się z hukiem i wpadł do środka uśmiechnięty od ucha do ucha Harry, a zaraz za nim Zayn z wielką poduszką nad głową. Zatrzymali się i rozejrzeli wokół.
- Nie ten pokój panowie? - padło ze strony Agaty.
Harry momentalnie zmienił wyraz twarzy. Zrobił się poważny, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Znowu się poirytowałem. Na litość boską, o co tu chodzi?! Zayn natomiast rzucił poduszką w Agatę i wskoczył na łóżko. Podskoczyłem na materacu.
- Schudnij, gamoniu – mamrotałem, próbując opanować sprężynowanie łóżka.
- Sam sobie schudnij!
- Nie. Nie chce mi się.
Malik zaczął się śmiać i powiedział że ich pokój jest naprzeciwko, dlatego się pomylili i weszli do nas. I że mam tam przyjść zaraz. Rzuciłem okiem na Agatę, pokiwała głową i mówiąc że dokończymy rozmowę potem wyszła do łazienki.
Podniosłem tyłek z koszmarnie wygodnego łóżka, złapałem ze stolika aparat i wyszedłem. Wiedziałem że z canonem nie mogę się rozstawać, zbyt wiele okazji na dobre zdjęcia. Na środku korytarza palnąłem się w czoło i wróciłem do pokoju. Skoro jesteśmy już w hotelu, nie grożą mi napalone fanki One Direction, nikt mną nie rzuca i nie szarpie, mogę zacząć używać mojej ulubionej jedynki. Otworzyłem sztywną torbę i uradowany wyciągnąłem kochanego Eos'a 1D Mark III i podpiąłem do niego jasny, szerokokątny obiektyw. Z lampy zrezygnowałem.
Zapukałem do drzwi pokoju chłopaków. Rozległo się stłumione „enter” więc wlazłem.
Pokój przedstawiał się mniej więcej jak krajobraz poatomowy. Porozwalane wszędzie ubrania, but na szafce nocnej, but na parapecie, sterta butów na środku pokoju, poduszki na podłodze i pełno papierków i śmieci. No tak, w końcu gwiazdy rocka. Siedzący na parapecie Niall drapał się po nosie, Harry klęczał przy walizce z głową w środku, tak że wyglądało to jakby walizka właśnie pożerała mu twarz. Liama nie było, natomiast Zayn wpierdzielał jakieś czipsy. Bez zbędnych pytań strzeliłem kilkanaście ogólnych zdjęć i podtykając aparat pod nos wciąż drapiącemu się Horanowi zrobiłem mu tak bezczelne zdjęcie, że obiecałem sobie że oprawie ja i powieszę na ścianie. Oglądając je później, za każdym razem umierałem ze śmiechu.
Dostałem w łeb od blondyna, po czym Lou w podskokach podszedł do mnie i zabrał mi aparat.
- Co to? Jaki wielki!
Mało nie trafił mnie tam szlag, jak widziałem jak macha nim we wszystkie strony. Jęknąłem w duchu, wyciągając rękę po aparat, co poskutkowało tym że dostałem po łapach i Tomlinson zrobił mi zdjęcie. Pomyślałem że można to wykorzystać.
- Chcesz mi pomóc? - spytałem.
- Jak?
- Dostaniesz aparat i rób zdjęcia.
- Nie umiem...! - zaprotestował Louis, kręcąc coś w ustawieniach aparatu. Znowu skręciło mnie w środku.
- Umiesz. Robisz bardzo ładne zdjęcia stóp Horana.
- No dobra... to co, tym?
- NIE! - wyrwało mi się dość głośno.
Harry wystawił łeb z walizki, spojrzał na mnie i spytał, kogo mordują. Kazałem mu się nie wcinać i dalej kopulować twarzą z walizką, po czym obiecałem Louisowi że dostanie inny, ten którym bawił się w samolocie. Ucieszył się, co ucieszyło też mnie. Zawsze to zwiększa moje szanse na dobre zdjęcie, zwiększa dwukrotnie, a to już dobry wynik.
 
Lou wydawał się przejęty nową rolą fotografa i zażądał zacząć już zaraz. Kazałem mu iść do mnie do pokoju i wziąć sobie aparat ze stolika. Zniknął za drzwiami, podskakując.
Ja natomiast zwróciłem aparat w stronę pożeranego przez walizkę Harry'ego i zrobiłem kilkanaście zdjęć. Będzie z czego wybierać.
- Czego ty tam szukasz? - burknąłem zza aparatu, celując w Malika wsypującego sobie do ust okruszki czipsów.
- Skarpetek.
Zaśmiałem się tak że naplułem sobie na aparat. Wytarłem go rękawem akurat w momencie, w którym pokój wypełnił potężny błysk. Pociemniało mi w oczach i zastanawiałem się gdzie jestem.
Kiedy w końcu moje oczy wróciły do normalności, zobaczyłem Louisa który stał w drzwiach i wyglądał na zszokowanego. W ręku trzymał mój aparat, do którego przyczepił lampę błyskową.
- Co się stało...? - spytał zdziwiony.
- Lampa się stała! Po co ci ona?
- Bo fajnie wygląda... - burknął chłopak.
Od strony okna dało słyszeć się dziwne pomrukiwanie, pełne złości. Spoglądając w tamtą stronę, zobaczyłem Horana podnoszącego się z podłogi i trzymającego się za łokieć.
- Lou, ty kretynie, chcesz żebym się zabił?
- A co?
- Bo... bo spadłem... - powiedział kulawo Niall, przyglądając się swojej stłuczonej ręce.

Piątek, 17:32, Atrium Mall, Chicago.
Czekaliśmy na ochroniarzy, którzy mieli wprowadzić chłopaków na salę, w której mieli podpisywać płyty i spotkać się z fanami. Wielkie, największe jakie widziałem w życiu, centrum handlowe dosłownie trzęsło się od wrzasków fanów, które – mimo zamkniętych drzwi przed nami – były bardzo dobrze słyszalne. Aparat przygotowany, akumulatory naładowane, Agata uzbrojona w małą kamerę wideo, elektroniczny notes i swoje czarne okulary obok mnie i totalnie niestresujący się chłopcy. Mnie tam roznosiło we wszystkie strony, bo nie wiedziałem czego się spodziewać. Oni natomiast byli przyzwyczajeni, i zajmowali się swoimi sprawami. Drzwi otworzyły się wpuszczając do środka hałas porównywalny chyba tylko do hałasu startującego odrzutowca. Do małego pomieszczenia w którym staliśmy weszło sześciu ochroniarzy tak wielkich, że mimo moich 185 centymetrów wzrostu poczułem się tak, jakbym w ogóle go nie miał.
Dwóch stanęło przy drzwiach, jeden trzymał ciężkie skrzydło a reszta wyprowadziła nas do głównego holu Atrium Mall. Ryk, jaki rozległ się w momencie kiedy cała piątka wchodziła na przygotowany dla nich podest, przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Nie zwracając uwagi na moje krwawiące uszy, przytknąłem aparat do oczu i zacząłem to, co lubię najbardziej. Tysiące ludzi, hałas, brak planu i ja z aparatem. Fotoreportaż to najlepsze co istnieje.
Tańczyłem z aparatem między ochroniarzami, ludźmi, krzesłami, sztucznymi palmami i śmietnikami. Cieszyłem się i perfidnie szczerzyłem się do innych fotografów. Ja jako jedyny miałem przepustkę od zespołu. Cała reszta paparazzich stała za wielkimi, stalowymi barierkami które byłyby chyba w stanie utrzymać słonia. A ja bezczelnie uśmiechałem się do nich, podtykając obiektyw pod same nosy chłopaków.

Piątek, 22:43, restauracja hotelu Hilton Chicago.
- Moim zdaniem musimy pogadać z naczelnym...
- Też mi się tak wydaje. Bo mi się przestaje to podobać. - powiedziała Agata, bawiąc się kieliszkiem.
Siedzieliśmy przy późnej kolacji. Dowiedzieliśmy się że naczelny zadecydował, że trzy miesiące delegacji są zbyt kosztowne i postanowił wrócić nas do Polski po miesiącu. Dla mnie osobiście była to wiadomość, która rozwścieczyła mnie bardziej niż cokolwiek do tej pory. Zbyt związałem się z chłopakami, żeby ich teraz zostawić. No i co powie Lou, jak dowie się że już nie jest fotografem?! Poza tym, nienawidzę zostawiać materiałów otwartych albo kończyć ich wcześniej niż to planowałem. To tak jakby zacząć czytać dobrą książkę i skończyć na dwadzieścia stron przed końcem. Idiotyzm!
Z Agatą pogodziliśmy się po materiale z Atrium. Bez sensu było pracować osobno. Lepiej szło nam razem. Postanowiłem zapytać ją o coś, co już od samego początku mnie nurtowało. Nie wiedziałem jak zacząć, stwierdziłem że będę walił prosto z mostu.
- Co jest między tobą a Harry'm?
Agatę zamurowało totalnie. Spojrzała na mnie zdziwiona, robiąc wielkie oczy. Chyba w miękkie dostała.
- A co ma być?!
- No... bo sama wiesz jak on się zachowuje przy tobie a jak, kiedy jest sam albo ze mną czy z chłopakami.
Dziewczyna zamyśliła się głęboko, patrząc w plecy kelnera obsługującego inny stolik.
- Nie mam pojęcia o co chodzi... naprawdę nie wiem.
Wtedy jej uwierzyłem.
- Bo mnie to osobiście martwi. Dobra, mniejsza o to. Kto dzwoni do naczelnego?
- Ty, oczywiście że ty!
- No ok... - odparłem, marszcząc nos.
- Idziemy?
- Idziemy, ja od razu do niego zadzwonię.

Sobota, 8:34, przed wejściem hotelu Hilton, Chicago.

Ze względu na to że dzisiaj zespół siedział w jakimś radiu, do którego kategorycznie odmówiono mi i Agacie wstępu, mieliśmy pół dnia dla siebie. Przemęczyłem się, wstałem bardzo wcześnie i postanowiłem pozwiedzać okolice. Aparat w ręku, jakieś pieniądze, papierosy w kieszeni.
Zjechałem windą na sam dół, pomachałem recepcjonistce kartą meldunkową i wyszedłem na zewnątrz. I znowu się zdziwiłem. Rozległ się jakiś pisk i zobaczyłem grupę dziewczyn biegnących w moim kierunku z wyraźnie niecnymi zamiarami. Zdążyłem tylko jęknąć w myślach, wołając ratunku, cofnąłem się o jeden krok i już byłem otoczony wianuszkiem rozwrzeszczanych nastolatek. Darły się jak gdyby ktoś obdzierał je ze skóry. Mało tam nie zwariowałem. No dziewczyny nie uderzę, więc automatycznie nie przepcham się przez nie. Do hotelu też nie wrócę, bo miałem odcięty odwrót. Zdenerwowałem się tymi wrzaskami i kategorycznie zażądałem ciszy.
Nic to nie dało, wydarłem się więc jak potrafiłem najgłośniej. To poskutkowało, dziewczyny przestały kłapać jadaczkami, więc wykorzystałem moment i zapytałem czego do licha chcą ode mnie.
- No jak to? One Direction!
- I co z tego?
- No jak to co! Daj nam ich autografy! I swój! - powiedziała jedna, wyjątkowo gruba i wyjątkowo pryszczata, wciskając mi w rękę zdjęcie Zayna i marker. Oddałem jej to z powrotem.
- Nie, nie mogę... - próbowałem zaprotestować.
- Możesz, możesz! - krzyczała inna.
- Załatw nam spotkanie! - darła paszczę jeszcze inna.
Szlag mnie mało tam nie trafił ze złości. Wystękałem przez zaciśnięte z nerwów zęby że zobaczę co da się zrobić, rozepchnąłem je i wróciłem do hotelu. Skoczyło mi ciśnienie, więc moim sposobem, który daje efekty wręcz odwrotne, postanowiłem napić się kawy żeby się uspokoić. Skierowałem się do bufetu, rzucając pod nosem najgorsze polskie przekleństwa jakie tylko przyszły mi do głowy. W drzwiach baru stał świecący się kelner, czy może kamerdyner albo jakiś inny burżujski wynalazek. Ukłonił się i zapytał, w czym może pomóc. Powiedziałem że nie potrzebuje stolika, że chcę napić się kawy przy barze. Spojrzał na mnie dziwnie i powiedział że to restauracja dla gości hotelowych. To jeszcze bardziej podniosło mi ciśnienie, zawsze byłem nerwowy. Wyszarpnąłem z kieszeni kartę do pokoju, pomachałem mu nią przed nosem i dopiero wtedy zaprowadził mnie do stolika, przy którym w końcu zdecydowałem się usiąść. O tyle mi pasował, że od całej sali osłaniała mnie wielka kupa roślinności posadzona w potężnej, drewnianej donicy. Dostałem wielką filiżankę kawy i wielką gazetę która okazała się świeżym egzemplarzem Chicago Tribune. Ucieszyłem się, bo w końcu udało mi się dorwać jakieś miejscowe wydawnictwo. Jakże wielkie było moje zdziwienie, kiedy na którejś z pierwszych stron zobaczyłem wielkie zdjęcie One Direction i mój łeb zaraz obok nich. Wlepiłem wzrok w artykuł, w którymś jakiś durny pismak zasugerował że jestem nowym członkiem zespołu. Nigdy nie lubiłem czytać gazety która leży na stole, zawsze musiałem trzymać ją przed oczami. Poprawiłem się na wygodnym krześle, podniosłem ten szmatławiec i wczytałem się w artykuł.
Moje plany wycieczkowe szlag trafił, bo do kawy dostałem wielki kawał ciasta czekoladowego i było mi tak dobrze, że nie chciało mi się już nigdzie ruszać. Siedziałem, czytając wciąż to codziennie chicagowskie tomiszcze, kiedy usłyszałem głos Agaty. Automatycznie podniosłem rękę, żeby widziała gdzie jestem, ale zaraz potem przypomniało mi się że siedzę za prawdziwą dżunglą i nie ma takiej możliwości, żeby mnie zobaczyła. Nie chciałem zgubić momentu, w którym przerwałem czytanie, więc wydłubałem z kieszeni długopis i podkreśliłem fragment tekstu. Wstałem i wspinając się na palce, spojrzałem ponad gąszczem roślinności na salę, gdzie spodziewałem się szukającej mnie Agaty.
I właśnie wtedy trafił mnie szlag jasny, dostałem zawału serca i otworzyłem jadaczkę ze zdziwienia. Chyba nawet wtedy usiadłem, teraz już nie pamiętam.
Otóż, rzeczywiście, była tam Agata. Z tą różnicą, że zdecydowanie nie szukała mnie. Przy stoliku w kącie restauracji siedziała ona i... Harry. Tak, słynny Harry Styles siedział sobie przy stoliku z moją koleżanką z pracy. Na początku mnie to nie zdziwiło, w końcu pracujemy nad materiałem o One Direction, więc może robi jakiś wywiad albo coś.
Spojrzałem na zegarek, była już prawie czternasta. Złapałem się za głowę, Chryste panie, ile czasu ja tu siedzę już! Durna gazeta, pół dnia diabli wzięli. Zezłościłem się sam na siebie i postanowiłem podejść do nich do stolika. Wstając zauważyłem jednak coś, co wyraźnie mówiło „siedź tu i weź aparat do ręki. Rób zdjęcia!”.
Bo oto moja koleżanka z pracy, która jeszcze wczoraj wieczorem deklarowała mi w żywe oczy, że nie wie co się dzieje z Harry'm, siedziała w sposób jednoznacznie stwierdzający że wie co się z nim dzieje. Trzymając go najnormalniej w świecie za rękę, patrząc mu w oczy i bawiąc się jego loczkowaną grzywką, jasno dawała mi do zrozumienia że zrobiła mnie bezczelnie w konia.
„O ty małpo...” przebiegło mi przez myśl, kiedy chwytałem aparat i wystawiając obiektyw przez chaszcze, robiłem zdjęcia. Już ja jej pokażę...
Siedziałem w tych hotelowych krzakach z aparatem i z zapałem dokumentowałem każdą sekundę podejrzanej randki. Śmierdziało mi tu coś na kilometr. Nie wiedziałem jeszcze co to jest dokładnie, ale było absolutnie jasne że coś jest nie w porządku.
Agata wpatrywała się w chłopaka głodnym wzrokiem. Takie spojrzenie kojarzy mi się z głodnymi kambodżańskimi dziećmi i ich reakcja na widok bochenka chleba, czy co oni tam jedzą. Harry natomiast był zupełnie normalny, nie przejawiał żadnych wybuchów emocji.
Tupałem w tej gęstej roślinności z niecierpliwością i czekałem aż zacznie się coś dziać. Dobra, Agata była moją przyjaciółką, Harry od niedawna dobrym kumplem. Ale poczułem się w stu procentach w pracy, w końcu byłem dziennikarzem. Czułem się jakby ta dwójka siedząca w pięknej restauracji była dla mnie zupełnie obca, nie różnili się w zupełności od ludzi, którym normalnie robię zdjęcia ukryty w innych krzakach czy czymkolwiek.
Opamiętałem się dopiero, kiedy gdzieś zza moich pleców usłyszałem kasłanie. Odwróciłem się i z roztargnieniem spojrzałem na kelnera który stał przy stoliku z rachunkiem i patrzył na mnie spojrzeniem, które wyraźnie mówiło że moje zachowanie jest wybitnie nie na miejscu i zaraz mnie wyrzuci. Przyłożyłem palec do ust i podszedłem do kelnera. Szeptem wyjaśniłem mu co robię i gdzie pracuję, pokazałem mu nawet przepustkę która obowiązywała wszędzie gdzie kręcili się chłopcy z One Direction a z którą się nie rozstawałem. Widać było mu to za mało. Już otwierał gębę żeby coś powiedzieć, kiedy wcisnąłem mu w rękę pięćdziesięcio dolarowy banknot. Uśmiechnął się i poszedł precz. Zdążyłem tylko pomyśleć, że łapówkarstwo zaraz wejdzie mi w nałóg. Wróciłem do moich krzaków i z przerażeniem stwierdziłem, że ani Agaty, ani Hazzy już tam nie ma. Złapałem się za głowę i łapiąc bluzę z krzesła wybiegłem z restauracji. Rozejrzałem się po wielkim hotelowym holu w poszukiwaniu mojej tajemniczej pary. Swoją drogą, zastanawiająca jest ta amerykańska megalomania. Wszystko muszą mieć największe. Postanowiłem później zastanowić się nad tym faktem.
Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie oni mogli zniknąć. Chicagowski Hilton był tak wielki, że z powodzeniem mogłem ich szukać, a nie znalazłbym ich pewnie do śmierci. Zły na siebie podszedłem do windy i pstryknąłem guzik przyzywający kabinę. Stałem tak, dłubiąc coś w aparacie, kiedy usłyszałem za sobą pisk. Odwróciłem się z aparatem gotowym do strzału i zobaczyłem jakąś dziewczynę wypychaną z holu przez ochroniarza. Kilka metrów dalej stała Agata i Harry. Nie wiem czy mnie zauważyli czy nie, jednak nie dali po sobie niczego poznać i zniknęli w korytarzu prowadzącym – jak się potem okazało – do hotelowego ogrodu w którym mieściła się kolejna kawiarnia. Poczułem się jak myśliwy na polowaniu.
- Teraz was mam... - mruknąłem do siebie. Angielski zaczął zastępować polski, nawet z Agatą coraz częściej odchodziliśmy od ojczystego języka. Przebywanie wśród ludzi którzy mówią tylko po angielsku niejako wymusza przestawienie się. Byliśmy w zdecydowanej mniejszości, więc musieliśmy się dostosować do panujących warunków. Moje filozoficzne przemyślenia przerwało pytanie, które zadziałało na mnie jak kubeł zimnej wody.
- Kogo masz?
Odwróciłem się bardzo zdziwiony i zobaczyłem wyszczerzoną gębuchę Liama. Matko święta, jak tu siedzę, że nie wiedziałem kto to jest, tak się skupiłem na polowaniu na Agatę i Harry'ego. Chwilę mi zajęło zanim zrozumiałem że to on.
- Ich, tamtych tam... - powiedziałem niezbyt inteligentnie – ty, powiedz mi, o co chodzi z Harry'm?
- Co?
- No bo on coś z Agatą.
- Serio?!
- No patrz... - włączyłem podgląd zdjęć i pokazałem mu te, które zrobiłem siedząc w krzakach w restauracji.
- Hmmmmm... - zamyślił się chłopak – nie wiem o co tu chodzi. Jak coś będziesz wiedział, to daj znać, ja idę popływać.
Pomachał mi ręcznikiem i poszedł precz a ja jak torpeda ruszyłem za Agatą i Harry'm.
Pomyślałem sobie że jak tak dalej będzie, to nigdy ich nie złapię, bo wciąż ktoś mi przeszkadza. Coś tknęło mnie że może warto by poleźć za Liamem na ten basen, takich zdjęć jeszcze nigdzie nie widziałem, ale coś mi podpowiadało żeby jednak drążyć temat tej dwójki, która znowu zniknęła mi z oczu. A ja znowu się zdenerwowałem.
Idąc dość szybkim krokiem przez potężny i pięknie zdobiony korytarz napatoczyłem się na pokojówkę. Wyglądała mi na jakąś Meksykankę lub Brazylijkę. Spytałem ją czy nie widziała tutaj gdzieś pary i dużej ilości włosów. Odpowiedziała mi po angielsku, ale z takim zabawnym akcentem i szykiem zdania, że mało brakowało a udusiłbym się tam ze śmiechu. Po naszemu brzmiało to mniej więcej tak: Pan, szli tam, pan, duże włosy, piękna kobieta, chuda, piękna, duże włosy. I na koniec swoim tłustym latynoskim paluchem pokazała mi kierunek. Podziękowałem, wciąż dusząc się ze śmiechu i prawie pobiegłem we wskazanym przez nią kierunku. Dopadłem jakichś drzwi, przez które musiałem przejść żeby w ogóle móc iść prosto. Otworzyłem je i mało mnie nie zatkało. W niewielkiej ogrodowej kawiarni nie było nikogo oprócz Harry'ego i Agaty, mojej zwierzyny łownej. Pomijam już fakt, że sama kawiarnia była tak urokliwa, że gdyby nie mój upór wyjaśnienia całej zagadki, pewnie machnąłbym na wszystko ręką i kontemplował piękno tego miejsca. Niestety, fakt że to miejsce było tak niewielkie, przyczynił się do tego że zauważyli mnie od razu a Agata wbiła we mnie pytające spojrzenie. Nie miałem wyjścia, musiałem zacząć ściemniać.
- Co ty tu robisz?
- Zwiedzam. Nie mam co robić, to zwiedzam.
- Z aparatem? I to akurat tu gdzie my jesteśmy?
- Zbieg okoliczności.
Agata świdrowała mnie spojrzeniem, natomiast Harry wyraźnie spoważniał i zaczął bawić się guzikiem swetra. Do diabła, co tu jest grane?! Mój dziennikarski instynkt jednak wciąż działał i jednocześnie rozmawiając z Agatą, rozglądałem się delikatnie po kawiarni żeby znaleźć sobie miejsce, w którym mógłbym się schować i wciąż ich obserwować. W oko wpadła mi wielka kępa jakichś kosmicznych chwastów za którą była żeliwna ławka. Tam byłoby dobrze, tylko jak ja się mam tam dostać nie zwracając na siebie uwagi?
- Akurat, zbieg okoliczności. Łazisz za nami?
- Właśnie... - mruknął pod nosem Harry.
- Nie! W żadnym wypadku, nie mam co robić? - zaprotestowałem, kłamiąc jak z nut. Głupio mi się zrobiło, w końcu okłamuję znajomych. Szybko jednak minęły mi wyrzuty sumienia, bo przypomniałem sobie że za to wszystko mi płacą.
- To co tu robisz? - Agata nie odpuszczała. Ta małpa nigdy nie dawała za wygraną.
Musiałem szybko działać, bo grunt palił mi się pod nogami.
- Szukam basenu.
- Bez niczego? Będziesz kąpał się w aparacie? - rzuciła dziewczyna kąśliwie. Harry znów wymownie milczał.
- Nie będę się kąpał, oślico. Liam miał być na basenie. Mieliśmy robić zdjęcia.
Chyba tego nie łyknęła. A ja wciąż zastanawiałem się jak schować się za tymi chwastami i czatować tam z aparatem.
Nie wiem jak długo wpatrywałem się w te krzaki, ale w końcu dotarło do mnie że Agata z Harry'm gdzieś idą. No to koniec, przepadło. Teraz jestem spalony i nie mogę za nimi tak bezczelnie chodzić. Wkurzony sam na siebie poszedłem na basen, z braku zajęcia zrobić zdjęcia Liamowi. Może coś się nada.
Sobota, 16:32, mój pokój w chicagowskim Hiltonie.
Łupnąłem drzwiami zły do granic możliwości. Rzuciłem okiem na pokój i zobaczyłem siedzącą na łóżku Agatę z laptopem na kolanach. Kiedy dziewczyna spojrzała na mnie, jej oczy zrobiły się wielkie jak monety pięciozłotowe.
- Jezu kochany, co ci się stało?
Nie odpowiedziałem tylko wszedłem do łazienki i złapałem ręcznik. Woda ciekła ze mnie strumieniami. Mokre miałem wszystko co tylko mogłem mieć mokre. Jakimś cudem aparat był suchy. Od tamtego momentu serio zacząłem wierzyć w cuda. Chodząc w kółko po łazience i parskając wodą kapiącą mi z włosów prosto na twarz, słyszałem jak woda przelewa mi się w butach.
- Mokry jestem. - rzuciłem filozoficznie.
- To widzę! Co, pada? Gdzie byłeś? - powiedziała Agata wyciągając szyję i patrząc w okno.
- Sama padasz! To te głupki, do basenu mnie wrzucili...
- Jakie głupki?
- Louis z Liamem! No ja ich zabiję... - mamrotałem, próbując zdjąć mokre spodnie które przykleiły się do mnie jakbym wysmarował się super glue.
- I ja tego nie widziałam?!
- Dobrze że nie widziałaś.
- Nie dobrze! To musiało być mega...!
Nie odpowiedziałem, tylko rzuciłem w nią mokrymi spodniami, które z plaśnięciem wylądowały na jej głowie. Machnęła w powietrzu rękoma, spadła z łóżka i zaczęła krzyczeć że jestem głupi. Dostałem takiego ataku śmiechu, że mało się nie udusiłem. Zza wielkiego łóżka widać było tylko jej nogi i słychać było soczystą wiązankę przekleństw we wszystkich znanych jej językach, a trochę tego było. Nie czekając aż wyplącze się z moich mokrych spodni, włączyłem suszarkę i z przyjemnością suszyłem sobie włosy.
- Czy ty jesteś tak głupi naprawdę czy ci za to płacą!? Mokre włosy teraz mam, będę miała szopę... - lamentowała Agata, włażąc mi do łazienki.
- Co mnie to obchodzi? Trzeba było się nie śmiać ze mnie, teraz wiesz jak to się kończy.
- Japa, bo cie trzasnę, dawaj tą suszarkę. I spodnie ubierz, bo się dziwnie czuję przy... - urwała, bo w pokoju rozległ się tak potężny rechot, że zatrzęsły się ściany. Spojrzałem w głąb pomieszczenia, na środku którego stał Niall i pokładał się ze śmiechu.
- Czego? - rzuciłem.
- No... chciałem... Słodki Jezu, jak wy wyglądacie – sapał w przerwach między wybuchami śmiechu.
Rzeczywiście, musieliśmy wyglądać w rzeczywistości bardzo dziwnie. Ja w samych – za przeproszeniem – gaciach, i to jeszcze w króliki w czapkach świętego Mikołaja i mokrej bluzce z włosami ociekającymi wodą, Agata dmuchająca sobie w twarz suszarką i morderstwem w oczach... Widok musiał być naprawdę ciekawy.
Postanowiłem że będę karał wszystkich, którzy się ze mnie śmieją. Na moich ustach pojawił się mściwy i do bólu złośliwy uśmiech, kiedy ruszyłem w stronę Horana. Chyba przeczuwał, że zaraz stanie mu się wybitna krzywda, bo przestał się śmiać, a zamiast radości na jego twarzy pojawiło się przerażenie.
- Chodź tu do mnie, jak ja cie dawno nie widziałem... - powiedziałem, rozpościerając ramiona – chodź do Arturka, przytulę cie...
- Nie! Jesteś mokry!
Protesty blondyna zdziałały tyle co nic i w końcu on też był cały mokry. Staliśmy tam we trójkę jak taki tercet uciekinierów z psychiatryka i śmialiśmy się do wypęku. I jak na złość w tym momencie do pokoju wpadł zadowolony Lou, który chyba musiał czaić się za drzwiami. Lou i jego aparat. Pstryknął kilka zdjęć, spojrzał na wyświetlacz i dławiąc się ze śmiechu, w radosnych podskokach opuścił nasz pokój.
- Idę się przebrać – rzucił Niall – a ty przyjdź potem do nas, Harry chce coś od ciebie – zwrócił się do mnie.
- Dobra, czekaj, ogarnę się.
Wysuszyłem łeb do końca, ubrałem suche ciuchy i poszedłem do pokoju chłopaków. Zapukałem, usłyszałem znajome „enter” więc wszedłem.
- Zanim posadzisz dupę to poczekaj, idziemy gdzieś, tu się nie da gadać – dostałem słowami Harry'ego w twarz.
- No ok. Gdzie?
- Gdziekolwiek.
Zjechaliśmy windą na sam dół. Sądziłem że Harry skieruje się do restauracji albo gdziekolwiek w hotelu. Natomiast on podszedł prosto do drzwi wejściowych. Odźwierny wypuścił nas na zewnątrz.
Sobota, 18:39, Starbucks Caffe, Chicago.
- Powiedz mi o co chodzi.
Wpatrywałem się w porażająco zielone oczy Styles'a jakbym oczekiwał, że znajdę tam przepis na nieśmiertelność. I po raz kolejny nie widziałem tam nic. Przyłapałem się nawet na tym że te oczy zaczynały mi się podobać. Szybko wyrzuciłem tą myśl z głowy.
Harry milczał nad kubkiem kawy.
- Ej. Chciałeś ze mną porozmawiać. A nie powiedziałeś jeszcze nic.
- Bo nie wiem od czego zacząć.
- Może od początku? - podsunąłem.
Poprawił grzywkę i przyjrzał mi się uważnie.
- Pamiętasz jak próbowałeś ze mną rozmawiać w samolocie?
- Wtedy co zaplątałeś się w sweter?
- Tak, wtedy – Harry lekko się uśmiechnął – to właśnie wtedy...
Urwał, chowając twarz w wielkim kubku. Znowu wielkie, w tej Ameryce wszystko było wielkie.
Milczałem, czekając na dalszy ciąg. Siorbnąłem gorącej, czekoladowej latte.
- Chodzi o Agatę, prawda? - spytałem w końcu, bo to milczenie mnie irytowało.
- Tak...
- No mów Haroldzie, mów.
- Nie mów tak do mnie!
- Wybacz – mruknąłem, wycierając chusteczką kawę która wylała mi się na stolik.
- W każdym razie... nie wiesz czy ona coś czuje do mnie?
Mało się nie udławiłem tą czekoladową kawą.
- No jak to? A to w restauracji? To nie był wystarczający dowód?!
- No właśnie... bo sprawa jest trochę inna.
Zaciekawiłem się i poczułem jakieś mrowienie w brzuchu. Jak za każdym razem, kiedy miało się wydarzyć coś ciekawego. Za oknem przejechała wielka ciężarówka i narobiła takiego hałasu, że zatrzęsły się lampy na suficie.
- Jaka? O co chodzi?
- Bo ona jest strasznie zaborcza. Umówiłem się z nią wtedy bo mówiła że to tylko wywiad. Że nic prywatnego, że sprawy służbowe. Lubię was i chciałem wam pomóc, ale...
- Ale co? - wtrąciłem, bo zżerała mnie ciekawość.
- Ale ja do niej nic nie czuję.
Zamyśliłem się. To dziwne jest, nigdy nie rozumiałem związków. Ani niczego z tym związanego.
- A co, jest inna?
- Nie.
- No to w czym problem?
- Bo ja się skupiam na kimś innym... - bąknął Styles cicho.
- No pytałem czy jest inna, to powiedziałeś że nie. Zdecyduj się!
Pierwszy raz w zielonych oczach Harry'ego zobaczyłem coś, co potrafiłem rozszyfrować. Przeraziłem się. Chryste panie! Nie wierzę. To było nie do pomyślenia. Szlag mnie jasny prawie trafił.
- Aha...
Harry wciąż patrzył na mnie smutnym wzrokiem. Pierwszy raz w życiu poczułem że coś ściska mnie za gardło. I nie jest to ani wściekła gwiazda, której próbowałem zrobić zdjęcia, ani pasek aparatu który zaplątał się o jakąś gałąź. To przez to zielone. Przez tą zieleń, która była totalnie rozbrajająca. Poczułem się strasznie dziwnie.
- Nie wiem co powiedzieć.
Zielone oczy wciąż wpatrywały się we mnie z tak niesamowitą szczerością, że mnie zatkało. Totalnie nie wiedziałem co powiedzieć, byłem jakby obok tego wszystkiego, totalna abstrakcja, brak jakichkolwiek pomysłów na reakcje. A żeby mnie chyba całkowicie rozbroić pierwszy raz zobaczyłem naprawdę szczery uśmiech na twarzy Harry'ego. Chryste panie, że ja tam nie padłem na zawał serca to był chyba jakiś cud boski. Przeszła przeze mnie fala gorąca. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Co ja mu miałem powiedzieć?
- Nie musisz nic mówić. Rozumiem że to może wydać ci się dziwne...
- Dziwne? Ja tu zaraz zejdę na serce...!
- Serio?
To pytanie mnie zdenerwowało. Nie, na niby. Żartuję sobie. Jest prima aprilis. Albo upadłem na głowę. No oczywiście że serio, ty lokowany zielonooki potworze!
- Harry, ale wiesz... bo to jest takie... inne? - odpowiedziałem pytająco, unikając jego spojrzenia.
Za drzwiami coś się działo, jakaś szamotanina, krzyk. Spojrzałem przez szklane drzwi kawiarni. Kilkadziesiąt dziewczyn z plakatami i transparentami szturmowało drzwi kafejki. Dostępu do niej bronił tylko chudy kelner i jakaś dziewczyna, która wsadziła w klamki swoją parasolkę i zapierała się o drzwi plecami. Przypomniało mi się że nie ma z nami ochrony.
- Fuck... - rozległo się ciche, ale bardzo wyraźne przekleństwo.
Rozumiałem Harry'ego, bo te dziewczyny były nieprzewidywalne. Doznałem olśnienia.
- Czas na zabawę, Harry. Wstawaj.
Spojrzał na mnie zdziwiony, ale wstał i poszedł za mną. Podeszliśmy do kasy, za którą stała bardzo ładna dziewczyna. Kawę zamawiał Harry, więc jej wcześniej nie widziałem. Było w niej coś znajomego. Nie wiedziałem co.
Nagle rozpromieniła się na mój widok, co mnie zdziwiło jeszcze bardziej, bo myślałem że to raczej Harry tak działa na kobiety.
- Pan Artur?! - zapytała po polsku.
Chryste panie. Na drugim końcu świata spotkałem rodaczkę. Ale w końcu to było Chicago. To było więcej Polaków niż rodowitych Amerykanów. Zdziwiłem się że też wcześniej nie spotkałem nikogo z Polski. Skąd ona mnie znała? Nie ważne.
- Tak, to ja, posłuchaj... jest tu tylne wyjście?
- Jest, oczywiście że jest.
- Możemy nim wyjść?
Spojrzała na mnie niepewnie, potem na Harry'ego i więcej widocznie nie trzeba jej było.
- Tak, oczywiście, proszę tędy.
- Nie, zrobimy to inaczej. Tam jest dojazd? Żeby zmieścił się samochód?
- Jest...
Cały czas rozmawialiśmy po polsku. Jakże miło było znowu usłyszeć rodzimy język.
- Zrobimy tak. Harry, idź z... jak się pani nazywa?
- Monika.
- Idź z Moniką, ona ciebie wypuści tyłem. Ja pójdę powalczyć z tymi szalonymi dziewczynami, wezmę taksówkę i tam z tyłu wsiądziesz. Zrozumiano?
Harry nie wydawał się do końca przekonany do mojego pomysłu. Ale jeśli wyszedłby ze mną głównym wejściem, te dziewczyny rozszarpały by go na strzępy. Nie było innego wyjścia.
- Dobra. Poradzisz sobie?
- Człowieku, byłem w Iraku i Afganistanie. Te wariatki to jest nic w porównaniu z Talibami.
- No ok.
- Monika, mam u ciebie dług wdzięczności, naprawdę, przyjdę tutaj za jakiś czas i porozmawiamy – powiedziałem do dziewczyny po polsku. Uśmiechnęła się szeroko i wyprowadziła Harry'ego tylnym wejściem.
Spojrzałem przez szklane drzwi na tłum dziewczyn, który podejrzanie się zwiększył. Pomyślałem sobie, że może ten Irak i Afganistan nie był taki straszny, bo w porównaniu do obecnej sytuacji, wtedy nie czułem strachu, tylko podekscytowanie.
Poprosiłem biednego, opadającego już z sił kelnera żeby mnie wypuścił. Przecisnąłem się przez szparę w drzwiach i momentalnie znalazłem się w samym środku piekła. Hałas jaki emitowały te dziewczyny przerastał chyba wszystkie maszyny wynalezione przez człowieka. Pomyślałem że zaraz zwariuję. Ale najgorzej jest się zatrzymać. Pchałem się więc naprzód i udało mi się wydrzeć z tłumu szalonych nastolatek. Szczęście mi dopisywało, bo akurat przede mną ktoś wysiadał z taksówki. Wsiadłem do niej szybko. Potem wszystko poszło już zgodnie z planem.

Sobota, 22:48, mój pokój w Chicago Hilton.
Leżałem na łóżku gapiąc się w sufit i zastanawiając się nad całym dzisiejszym dniem. Dniem, który już na zawsze miał zapisać się w mojej pamięci. Nie codziennie zdarza się takie coś jak mi dzisiaj. Wciąż nie bardzo wierzyłem w to wszystko, może to był jakiś żart, może to Agata postanowiła mnie zrobić w konia? Ugadali się razem i teraz wszyscy robią sobie ze mnie jaja.
Stałem akurat przy barku, szukając jakiegoś znanego mi alkoholu. Nie piłem dużo, ale w takiej sytuacji jak ta, bezwzględnie mi się należało. Znalazłem Johny Walker'a, czerwony, ale może być. Wlałem sobie dość pokaźną szklankę. I w tym momencie weszła do pokoju Agata, z dziwnymi wypiekami na twarzy. Zastanawiałem się gdzie ją poniosło. W końcu wróciłem do hotelu jakieś półtorej godziny temu. Jej nigdzie nie widziałem.
Spojrzała na mnie nieprzytomnie i trochę jakby z wyrzutem.
- Czemu nie śpisz? I co ci jest? Pijesz?
Popatrzyłem w wielkie lustro na ścianie. Coś ze mną było nie tak? No rzeczywiście, papieros w ręku, szklanka whisky i do tego puchowy, biały szlafrok z wielką literą „H” na piersi. Nie, to szlafrok hotelowy, nie myślcie sobie.
- Nie śpię, bo pije właśnie... - powiedziałem tak idiotycznie, że bardziej się nie dało.
- No widzę... A co, jakaś impreza? Zapomniałam o czyichś urodzinach?
- Nie. Właśnie, jak się ogarniesz, chciałbym z tobą porozmawiać.
- Oho... no dobrze, mów.
- Napijesz się?
- Widzę że poważnie będziemy rozmawiać... - powiedziała Agata z lekkim niepokojem.
Zdjęła płaszczyk, powiesiła go na oparciu krzesła. Torbę rzuciła na stół. Przewróciła się ale w środku nie było ani notesu, ani kamery, nawet aparatu. Gdzie ona była? Zakupów też żadnych nie przyniosła. Coś mi tu nie pasuje.
Podstawiła mi pod nos szklankę, wlałem jej odrobinę Walker'a. Ona piła tylko na imprezach.
- No to słucham.
Usiadłem po turecku na środku łóżka, przysuwając sobie popielniczkę i strzepując popiół. Agata również przysiadła się do mnie i wyciągnęła mentolowe Camele. Odpaliła jednego i pociągnęła za szklanki duży łyk bursztynowego płynu. Spojrzałem na nią dziwnym wzrokiem.
- Możesz mi to wytłumaczyć? - powiedziałem, kładąc przed nią wydrukowane na hotelowej drukarce fotografie. Każde z kilkunastu cyfrowych zdjęć przedstawiało Agatę z Harry'm w restauracji. Na dwóch z nich było wyraźnie widać ich złączone dłonie, zachwyt dziewczyny i dziwną obojętność chłopaka.
Agata spojrzała zdziwiona na zdjęcia. Popiół z papierosa spadł na prześcieradło. Szybko go strzepnęła i podniosła na mnie wzrok.
- Skąd to masz?
Uśmiechnąłem się.
- To jest moja praca. Ale tym razem to był czysty przypadek. Nawinęliście mi się tam idealnie, prosto na ostrzał. Zero ostrożności. To aż dziwne.
- To jest świetne! - wykrzyknęła z entuzjazmem, podsuwając mi jedno zdjęcie.
- Żartujesz sobie ze mnie?
- Dlaczego?
- Ja pytam poważnie Agata. Co ty wyprawiasz...? W samolocie darłaś się na mnie że się z nimi spoufalam. A co to ma być? Chcesz mi wcisnąć, że to nie jest spoufalanie się? - położyłem palec na zdjęciu – A to? Co to jest?
- Artur...
Wyglądała na strapioną. Wypiła whisky do końca i skrzywiła się. Zgasiła papierosa, zaraz odpalając kolejnego. Paliła jednego za drugim tylko wtedy, kiedy nie wiedziała co powiedzieć. Zdarzało się to rzadko i nigdy w pracy.
Zaciągnęła się dymem.
- To była moja szansa. Wiesz że ja ich lubię. A Harry... W końcu go poznałam, spełniło się moje marzenie. Dlaczego miałabym nie spróbować? Byłam taka szczęśliwa rozmawiając z nim tam, w restauracji.
- I to przez to traktowałaś go jak powietrze przy ludziach?
- Podobno na początku trzeba się dystansować...
- Świetnie się tu dystansujesz – mruknąłem jadowicie, wskazując na jedną z fotografii leżących między nami.
- Rozmawiałeś z nim, prawda?
- Tak.
Też wyciągnąłem papierosa z paczki i zapaliłem. Mieliśmy ten komfort, że mogliśmy palić w pokoju. Nie wiem jakim cudem obsługa radziła sobie z zapachem tytoniowego dymu. W każdym razie codziennie rano, nie ważne ile byśmy wypalili papierosów, po wizycie pokojówki nie było nic czuć. Absolutnie nic. Tylko cytrynową świeżość i lawendowy zapach nowej pościeli.
- Powiedział ci coś? Coś o mnie?
- Tak... - zacząłem powoli. - I nie wiem czy nie będzie dla ciebie lepiej, jak sobie odpuścisz.
- Już odpuściłam.
- Naprawdę? - byłem szczerze zdumiony tym faktem.
- Tak. Po spotkaniu w tym kawiarnianym ogródku, jak poszedłeś na basen. Porozmawiałam sobie z nim szczerze i wyjaśniliśmy sobie wszystko. I wszystko wiem... - dodała, puszczając mi oczko.
- Co wiesz?!
- Powiedział mi.
Fajnie. Czyli ja wszystkiego dowiedziałem się na końcu. W sumie lepiej późno niż wcale.
- I co ty na to?
- Ja? - zdziwiła się Agata – A co ja mam tu do gadania?
- Dla mnie to dziwne.
- Myślałam że jesteś tolerancyjny...
- Nie, nie to, nie o tym mówię. Dziwne jest to że trafiło akurat na mnie. Przecież my się prawie wcale nie znamy, dopiero zaczynamy naszą znajomość. Przecież i tak więcej czasu niż z nim spędzam chociażby z Horanem czy Louisem. Nie zdziwiłoby mnie gdyby Lou coś świrował. Ale Harry? W życiu bym się niczego takiego po nim nie spodziewał. No tak jak mówię... Lou... Wiemy o sobie prawie wszystko już, sama wiesz jak i ile my rozmawiamy. Liam tam samo. Niall zachowuje się jak mój młodszy brat. A Harry... on jest dla mnie wielką zagadką. Tak wielką jak wielki jest Chiński Mur.
Kątem oka dostrzegłem że Agata delikatnie się wyprostowała kiedy wspomniałem o Niallu. A może mi się wydawało? Duża szklanka prawdziwej whisky potrafiła namieszać w oczach. Puściłem to mimo uszu.
- Artur... chodźmy spać. Jutro czeka nas potężna dawka roboty, przecież jutro ten koncert...
- Nie cieszysz się?
- Cieszę się, bardzo się cieszę. Ale nie zapominaj. My tu pracujemy. Będzie zapierdziel.
Przyznałem jej racje. Poszedłem umyć zęby, a kiedy wróciłem, Agata już smacznie spała.
Położyłem się i jeszcze długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym wszystkim co powiedział mi Harry. O tym co działo się później, w taksówce. O tym jak niby to przypadkiem położył rękę na mojej dłoni. O tym jak zabrałem swoją dłoń, unikając dotyku. O tym jak bezczelnie zmieniałem temat, tylko żeby rozmowa nie schodziła na ten tor, który nadaliśmy jej w kawiarni. O tym jak zostawiłem go na środku korytarza i bez słowa poszedłem do siebie do pokoju. Nie wiedziałem co mam mu powiedzieć, jak mam reagować na niego teraz, kiedy sytuacja stała się przejrzysta jak szkło. W końcu, zmęczony tysiącem myśli i nierozwiązanych problemów, zasnąłem.

Agata.
Niedziela, 1:32. Pokój w chicagowskim Hiltonie.

Otworzyłam oczy i pokierowałam zamglone spojrzenie na zalany ciemnościami sufit. Wzdrygnęłam się, patrząc za skąpane czarnościami widoki za okna. Nie wiem, która mogła być godzina, gdy tak podniosłam ramiona i w rozkopanej kołdrze zaczęłam oglądać hotelowy pokój. Przeczesałam dłonią włosy i zerknęłam niepewnie w lewą stronę, gdzie powinien być stoliczek nocny. Nachyliłam się lekko w lewo i zaczęłam machać dłonią w poszukiwaniu blaciku i telefonu leżącego na nim. Tak się nachyliłam, że ciężar ciała okazał się być kpiarski i zjechałam z łóżka na podłogę. Przychrzaniłam nosem o zimne panele, a po pokoju rozniósł się głuchy łomot. Coś w łóżku obok mojego zaczęło się kręcić. Szeleszcząca kołdra i ziewanie oznaczało, ze moje spektakularne lądowanie pyskiem na podłodze obudziło Artura. Całkiem przypadkiem zaczęłam sobie pojękiwać, postękiwać, pohukiwać i donośnie syczeć. Nogi miałam zahaczone na łóżku, dlatego przygnieciona policzkiem do drewnianej podłogi, znosiłam katusze w postaci pulsującego kinola. Kołdra nad moją głową, pod którą rozpłaszczony leżał Artur, cały czas szeleściła, czyli Artur cały czas się dobudzał. Albo nie wiem, co robi. Wolę nie wiedzieć. Do oczu nadeszły mi łzy, gdy dotknęłam kciukiem nasady nosa, sycząc.
- Aga? – burknęło przygłuszone coś spod poduszki, takie Artkowe coś.
Nawet nie zdążyłam zauważyć, gdy po policzkach zaczęły spływać mi łzy wyciśnięte przez karygodnie bolący nochal. Przez blask księżyca wdzierający się do naszego pokoju hotelowego zauważyłam, jak Artek wystawia rozczochrany łeb spod kołdry i łupie na mnie przymrużonymi oczami. Chlipnęłam, trzymając się obiema rękami za twarz i delikatnie uciskając paluchem na skórę. Bolało, jak skurczybyk, a jak się lewy płatek nosa przyciskało, to coś klikało. Jak w myszce od komputera. Uciszyłam płacz, żeby posłuchać klikania. W tym czasie Artek kichnął, co zupełnie mnie zdezorientowało. Zamachał ręką tam, gdzie wcześniej ja, zapewne w poszukiwaniu lampki nocnej, co by to zapalić i zalać nasz pokój jasnościami. Ziewnął w międzyczasie, dalej wachlując powietrze swoją wielką, męską łapą. Ale lampki jak nie było, tak nie ma. I machał pacan, w powietrzu, licząc, że może lampka się sama zapali. Się nie zapaliła. Dlatego mój przyjaciel wychylił się z łóżka bardziej i macha szybciej, w dalszym kierunku, nad moją głową. Ja zdążyłam zorientować się, że coś mi z nosa cieknie. I nie były to cale gluty, czy co to tam z nosa ma zwyczaj cieknąć. To kurczę, była totalnie krew. Jęknęłam boleśnie, znów mi do oczu napłynęły słone krople. I Artur w tym samym momencie zrobił popisowe salto. Machnął ręką z nadzieją odnalezienia abażura drogiej, hotelowej lampy. Coś mu poszło nie tak i zjechał z łóżka, przygniatając mnie do podłogi. Uderzyłam twarzą o panele, gniotąc swój nos mocniej.
Ten pacan wgniatał mnie w tę podłogę centralnie, a ja już kompletnie zaczęłam wyć i płakać. Zdezorientowany chłopak nachylił się z uchem przy mojej twarzy i jak idiota nasłuchuje, co ja robię.
- Ty panele liżesz? – mruknął przy moich uchu. Zaniemogłam. Zawyłam płaczem, naprężając plecy, dając mu znak, żeby ze mnie zlazł. Ale Artur nie przejmował się, że „ liżę panele płacząc” tylko dalej mnie wciskał w podłogę. Wychrypiałam, żeby ze mnie zszedł, bo nie mogę oddychać, boli mnie nos i mnie zabija. Mruknął, żebym przestała lizać panele, bo to niezdrowe. Burknęłam, że zaraz mi zabraknie tlenu w cyckach. Odparł, że przecież panele nie mają witamin. I to mi wcale na cerę nie pomoże. Poruszył się lekko, a mój nos rąbnął przerażająco przeszywającym bólem. Wrzasnęłam, a Artur mi zawtórował i po chwili leżeliśmy na podłodze między jednym wyrkiem, a drugim, wrzeszcząc jak napalone fanki One Direction.
- Czułam, jak po policzkach spływa mi coś ciepłego i domyślałam się, że to coś jest czerwone. Pewnie darlibyśmy te kopary w dalszym ciągu, gwałcąc się na tej podłodze jak dwa niewyżyte skunksy, gdyby drzwi od naszego apartamentu się nie otworzyły. Ale drzwi żyją własnym życiem, albo generalnie są podatne na przyciskanie klamek. W związku z czym, całkiem poważnie się otworzyły. A potem ktoś rąbnął łapą w załącznik światła i po naszej sypialni przepłynęła fala rażącego światła. Spomiędzy włosów swoich i włosów Artura, które wchodziły mi w oczy, widziałam zapalające się lampy. Artur jęknął, a mój nos znów o sobie przypomniał. Zadarliśmy głowy i wtedy zapragnęłam przesunąć się znacznie w lewo, tak całkiem w lewo, żeby wjechać pod wyrko. W naszym apartamencie, całkiem ludzko, stali sobie zaspani członkowie zespołu One Direction. Począwszy od zaspanego Zayna, gwałtownie trącego oczy. Stał nieprzytomny w granatowych bokserkach i próbował wyostrzyć wzrok, żeby ogarnąć, co to za dwa mopy kopulują na podłodze. W międzyczasie Artur zorientował się, że z nosa cieknie mi krew, która wsiąknęła mu w bokserki i zaczął mruczeć pod nosem o wybielaczu. Dalej, obok Zayna stał zdziwiony Harry, wlepiający w nas zszokowany do szpiku kości wzrok. W szarym szlafroku, w rozkroku, z opuszczonymi rękami patrzył, jak Artur odziany w same bokserki przygniata mnie do podłogi, a ja z nogami na jego biodrze wpatruję się w swoje dłonie umazane krwią. Potem Artur wrzasnął, że mój nos ma okres. Liam niespokojnie zerknął w stronę Harrey'go, który unosił brwi. Spojrzałam na swoje zakrwawione dłonie, zakręciło mi się w głowie i spuściłam ją na podłogę. Artur konwersował z samym sobą o zaletach wybielacza z zapachem.
- Co wy…tego? – mruknął Lou, podchodząc bliżej i obserwując uważnie, jak walę Artura po twarzy i spycham go z siebie. Nieporadnie zlazł z mojego ciała, patrząc na mój nos. Zakryłam go palcami, zamykając oczy. Po chwili zmartwiona obserwowałam, jak wszyscy faceci nachylają się nade mną i analizują. Artur, trący oczy Zayn, Harry z mopem na głowie, Liam z odciśniętym suwakiem na policzku, Niall z troską w niebieskich oczętach, Lou z zagryzionymi wargami.
- Co? – jęknęłam spod swoich dłoni. Próbowałam się podnieść, ale wszyscy złapali mnie za wszystkie kończyny, jakie mam i wrzasnęli, że mam leżeć. Zmarszczyłam czoło i leżałam, a oni dalej stali i patrzyli. Wtedy ponownie chciałam się podnieść, ale zrobili to samo, oskarżycielsko wrzeszcząc, żebym nie wstawała. I dalej patrzyli, jak na eksponat w muzeum.
- Długo mam tak leżeć?
- Aż się skrzepnie! – zahuczał Artur, a Niall spojrzał na niego, jak na bałwana.
- Właściwie, to co wy wyprawiacie? – Padło pytanie z ust Liama, który usiadł na moim łóżku po turecku i oparł łokcie o kolana. Spojrzał na mnie spod kurtyny swoich przydługawych oczu, gdy Harry i Zayn odsuwali się ode mnie.
- Artur przerzucił włosy na bok, a potem złapał mnie pod pachami, podciągnął i ułożył na swoim łóżku. Zawyłam z bólu, a z nosa pociekło mi więcej krwi. Harry oddelegował się po ręczniki do łazienki. Leżałam jak ta sierota, patrząc na Artura, który obserwował bacznie swoje gacie w mojej krwi. Oberwałam po nogach puszystymi, białymi ręcznikami, którymi cisnął Harry. W jeden wytarłam swoje dłonie, zostawiając na białym materiale czerwone smugi.
- Czy to był seks? – poważne pytanie Malika wraz z jego dziecinną twarzą doprowadziło Liama do śmiechu. Ja w tym czasie pozwalałam ująć swoją twarz w dłonie Horana, który zaczął uważnie oglądać mój nos.
Dotknął nasady i nie mogłam powstrzymać się, żeby nie pisnąć. Materac ugiął się pod tyłkiem Stylesa, który usiadł obok Horana.
- Ona spać po nocach nie może. I budzi mnie. – mruknął Artur i przeczesał włosy do tyłu. Zniknął potem za mahoniowymi drzwiami, zostawiając mnie sama z bandą tych napalonych mopów. Podczas gdy Horan dokładnie, z ostrożnością i delikatnością macał mój nos, Liam ziewał na potęgę, a Malik układał mu się na kolanach w pozycji embrionalnej, całkowicie nie zainteresowany otaczającym go światem. Niewiele po tym, jak znalazł dogodną pozycję, po pokoju roznosiło się jego mlaskanie i ciche chrapanie. Znów zakręciły mi się w oczach łzy, a potem na palce Horana pociekło więcej krwi. Harry podał mu ręcznik, a ja zachlipałam.
- Słychać was było aż u nas w pokoju. Jakieś takie walenie. – Stwierdził Tomlinson, a potem oparł się o ścianę, układając wygodnie na podłodze. Ziewnęło mu się mimowolnie, gdy patrzył na moje gołe stopy.
Sytuacja z moim sikającym krwią nosem została opanowana. Kilka dostaw ręczników, które dzielnie dostarczał Harry, wspaniale wsiąknęło moją krew. Po chwili mogłam w spokoju leżeć między nogami Horana a Stylesa. Malik zaczynał coraz mocniej chrapać, a Liam ułożył głowę na jego nogach. Leżeli w tak nienaturalnej pozycji, że na sam widok bolał mnie kręgosłup. Dopiero teraz zapragnęłam sprawdzić godzinę. Na zegarku telefonu Artura widniała trzecia nad ranem. Złapałabym się za głowę z niedowierzaniem, ale po ataku Artka wszystko mnie bolało. Przysypiałam już, a obraz zamazywał mi się pięknie, gdy coś trzasnęło. I z łazienki wylazł Artek w innych bokserkach.
Usiadł obok Lou, pod lawendową ścianą. Oparł o nią głowę i przymknął oczy. Zapanowała błoga cisza przerywana co chwilę sapaniem śpiącego Malika. Oczy co chwilę mi się przymykały. Pocharkiwanie Zayna jednak skutecznie mnie rozbudzało i prześwitywały mi zamazane obrazy. Widziałam kontur ramion Hazzy, który w zgięciu przysypiał. Widziałam również Nialla, który trzymał głowę na mojej poduszce, tuż przy moim biodrze. Artkowy bezwładny łeb opadł nieoczekiwanie na kościste ramię Tomlinsona. Malik znów chrapnął, ale nie zwróciłam na to uwagi. Oczy lepiły mi się coraz bardziej. Wkrótce widziałam tylko ciemność, a przy uchu słyszałam spokojny oddech Harrego.
Coś wcisnęło mi się w brzuch. Chciałam to zignorować, ale kompletnie nie umiałam, bo coś zaczęło na mnie napierać mocniej. Nie otwierając oczu pociągnęłam dłonią w stronę swojego brzucha, by zorientować się, co tak pięknie ugniata mi pępek. Palcami wymacałam najpierw kępę loków, a potem czyjś nos. A potem coś ugryzło mnie w palec nos i otworzyłam szeroko oczy, wlepiając je w sufit. Zadarłam łeb do góry i spojrzałam na swój brzuch, gdzie leżał Harry i Horan, trzymający mój palec w swoich ustach. Otworzyłam oczy, kiedy zaczął go ssać, a Harry parsknął śmiechem. Za oknem wstawał nowy dzień, było już bardzo jasno. Ziewnęłam, opadając głową na materac i czując, jak blondyn wypuszcza mój paluch z warg. Niewzruszeni chłopcy dalej ugniatali mi brzuch, a Niall ziewnął i przeciągnął się.
Przetarłam palcami oczy i przekręciłam twarz, dotykając policzkiem prześcieradła. Na łóżku, które jeszcze niedawno było moje, w dalszym ciągu leżeli poplątani Zayn i Liam. Brunet ugniatał szatyna głową w nogi, głowa opadała mu na materac, eksponował wszystkie swoje zęby, otwierając szeroko usta. Liamowej twarzy nie byłam w stanie dostrzec, zgięty w pół opadał na brzuch Malika i chował policzki w jego koszulce. Artura i Lou poległych pod ścianą nie widziałam, nie miałam siły przekrzywiać szyi. Ziewnęłam przeciągle i głośno. Podskoczyłam nieznacznie, gdy po sypialni rozległ się wrzask Tomlinsona.
- Chłopaki! – ryknął, a Harry poderwał głowę z mojego brzucha. Zayn niespokojnie mlasnął, chowając twarz w poduszce. Niall nawet nie zareagował, bo właśnie zatapiał się w moim spojrzeniu. Speszona, zadarłam głowę do tyłu, na podnoszącego się nieporadnie Louisa. – Przecież my koncert dziś mamy! – dorzucił, a Niall postawił oczy w słup. Podniósł policzek znad mojego pępka i zlęknionymi oczami powędrował na Harrego, przeczesującego swoje bujne włosy. Nie zawracałam sobie nimi głowy. W skupieniu obserwowałam sufit, próbując się dobudzić. Nawet nie zauważyłam, kiedy ta hołota wyleciała z mojego pokoju po całej nocy u nas. Lou wyleciał jak z procy, Liam się czołgał, a Niall z Harrym wynieśli śpiącego Malika. Dalej leżałam plackiem na łóżku, patrząc ukosem na Artka, który nawet się nie obudził. Teraz przekrzywiony lekko na lewo, zjeżdżał z każą chwilą trochę niżej, aż w końcu pacnął na podłogę. I spał dalej.

Wtorek, 19:34. Ostatni koncert trasy w USA, Nowy Jork.
Uśmiechnęłam się szeroko do Artura, który stał przy wielkim, czarnym głośniku i robił zdjęcie rozczochranemu Harry'emu. Wskoczyłam na jeden z ogromnych, zimnych, metalowych głośników, zwieszając z niego nogi. Artek w pląsach oddalił się gdzieś, co jakiś czas atakując ludzi lampami aparatu. Spuściłam głowę na swoje kolana i machałam kończynami, jak mała dziewczynka. Siedziałam dokładnie za wielką, ogromną czerwoną kurtyną. A za tą ścianą materiały rozpościerał się widok milionów ludzi. Właśnie tam, za tą czerwoną peleryną wrzeszczały tysiące młodych dziewczyn, tak strasznie szalejących za całą piątką chłopaków. Zachichotałam, gdy przed nosem przebiegła mi charakteryzatorka goniąca Louisa. Chłopak machał głową i wrzeszczał, że nie pozwoli dotknąć swojej twarzy korektorem na krosty. Charakteryzatorka jęknęła, poddała się i zawróciła. A wtedy szatyn odetchnął i puścił mi oczko. Coś na scenie gruchnęło, ale bałam się podejść bliżej i sprawdzić co. Artur kazał siedzieć mi na tym jednym głośniku, więc przykleiłam się do niego tyłkiem i obserwuję. Ponieważ jest to ostatni koncert, przy którym będziemy, ustaliliśmy wszyscy, że nie będziemy go opisywać. Zarówno ja jak i Artur mamy po prostu uczestniczyć w tym koncercie i nie robić żadnego materiału. Zgodziłam się na to bez namysłu. Zerknęłam niepewnie na tysiące kabli poplątane pod moimi nogami, gdzieś w oddali ktoś testował mikrofony. Przestraszyłam się, gdy poczułam czyjąś dloń na ramieniu. Odwróciłam szyję i zauważyłam uśmiechniętego Zayna. Za jego plecami stał rozpromieniony Niall, a za Niallem radosny Hazza. Posunęłam się odrobinę, pozwalając, by Zayn wdrapał się obok mnie. Uśmiechali się do mnie szeroko, ale nic nie mówili. Tak, jakby chcieli nacieszyć się tą chwilą. Zupełnie to rozumiałam. Przecież to ostatnie chwile, które spędzamy razem. Ten ostatni, wielki koncert. A potem do rąk wręczą nam bilety powrotne do Polski. Ścisnęło mnie za gardło, a smutek owionął moje serce. Przez chwilę czułam potężną gulę w gardle, ale ciepły, niebieski wzrok Nialla bardzo mi pomógł. Uśmiechnęłam się szeroko, przytulając do niego.
- Spotkamy się kiedyś jeszcze, prawda? – odezwał się Lou, kucając przede mną i Niallem, na plątaninie czarnych kabli. Podciągnął trochę beżowe spodnie, żeby nie odsłonić bokserek. Skinęłam potwierdzająco głową, gdy Horan przyciągał mnie do siebie bliżej. Zayn zaczął nerwowo poprawiać kołnierz swojej koszuli, a Harry nagle zauważył, że jego granatowa muszka źle się trzyma.
- Przygotujcie się! Za piętnaście minut wchodzicie! – Usłyszeliśmy za plecami od człowieka ze słuchawkami na uszach. Wzdrygnęłam się. Niall musiał zauważyć w moich oczach lęk i ścisnął moje palce pocieszająco. Harry odplątał swoją muszkę i z przerażeniem owionął nią spojrzeniem. Pokiwał głową, wprawiając swoje loki w ruch. Nie wiedział, jak na nowo przymocować muszkę do kołnierza. Lou machnął głową pobłażliwie i zaczął mu pomagać. Czułam perfumy Nialla i ciche nucenie piosenki przez Zayna. Zawsze tak samo. Zdążyłam się przyzwyczaić do nerwowego tupania butem przez Lou. Zdążyłam przywyknąć do stresowego nucenia różnych piosenek przez Malika. Zazwyczaj nucił rytm Moments. Niall notorycznie wbijał wzrok w to, co przed nim, wyłączając się automatycznie. Harry nigdy nie był rozkojarzony. Zawsze przed koncertem majstrował przy swoim ubiorze. I albo nie mógł zapiąć rozporka, albo uwierała go muszka. Łagodne oczy Liama spotkały się z moimi, gdy dołączył do nas, narzucając na siebie szarą marynarkę. Jako jedyny był w miarę opanowany. Widać było w jego oczach obawę przed tym, czy wszystko pójdzie zgodnie z myslą. Nie panikował jednak. Strzepał paproszki z ramienia marynarki i mrugnął do mnie oczami, uśmiechając się lekko.
- Nie możemy stracić kontaktu. Musimy dużo pisać. I będziemy się spotykać, prawda? – mówił Lou, zawiązując granatową muchę pod szyją Hazzy. Sprawdził, czy dobrze się trzyma, po czym zerknął na mnie, oczekując potwierdzenia.
- Ależ oczywiście! Nigdy o was nie zapomnę! – zreflektowałam się machinalnie, posyłając każdemu z osobna swoje szczere spojrzenie. Po twarzy każdego śmignął cień uśmieszku.
- Wchodzicie za pięć minut! – wrzasnął organizator, a Niall spojrzał mi zlękniony w oczy. Poklepałam go pokrzepiająco po kolanie i zeskoczyłam z głośnika. Nadepnęłam na nieszczęsne kable, ale nie przejmowałam się tym. W oczach zakręciły mi się łzy wzruszenia, gdy każdy z chłopaków przylgnął do mnie. Niall objął mnie w pasie, do moich pleców przylgnął zmartwiony Harry, a Liam wcisnął się z lewej strony. Zayn natychmiast doczepił się do mojego biodra, a Lou bez wstydu przylgnął ustami do mojego policzka. W oddali organizator poinformował mnie, że za dwie minut wchodzą na scenę. W ostatnich sekundach naszego uścisku pojawił się Artur, który zaczął robić naszemu zbiorowemu uściskowi zdjęcie. Wtedy płakałam już wielkimi łzami. Odlepili się ode mnie w tym samym czasie. Spojrzałam na nich, ledwo cokolwiek widząc przez napływające słone krople. Ścisnęłam z całych sił paluchy Nialla i patrzyłam, jak wybiegają zza kurtyny, na scenę. Chlipałam donośnie, trzymając Artka za palce i stojąc z boku, wychylając się nieznacznie zza materiałowej, czerwonej peleryny. Ten koncert zaczęli moją ulubioną piosenką. Z uśmiechem na twarzy obserwowałam jak poruszają się w skupieniu po scenie, śpiewając powolne słowa piosenki. „ More than this” brzmiało dziś wyjątkowo. Zwłaszcza wtedy, gdy czułam zapach sceny, widziałam tłumy pod nią, czułam ciepłe palce przyjaciela zaciśnięte na swoich. W świetle reflektorów widziałam pyłki kurzu pływające w przestrzeni nad sceną. Widziałam, jak Harry obejmuje Zayna. Obserwowałam w skupieniu Liama machającego do publiczności. Nie mogłam uspokoić płaczu, gdy odwracający się do mnie Niall puszczał mi perskie oko, pełne wzruszenia. Zamknęłam oczy, wtulając się w Artka. I takich ich zapamiętam. Szalonych, ale wzruszonych w chwilach słabości. Ostatni raz zerknęłam na całą piątkę rozrabiaków i uśmiechnęłam się do siebie w duszy.

Epilog.


Od ostatniego wpisu minęło już blisko pół roku. Ale tamten dzień, nasz pierwszy koncert z One Direction od kulis był momentem, od którego nic już nie było takie samo. Wszystko przewróciło się do góry nogami, dosłownie.


Wracam do pisania tutaj tylko ze względu na to, jak bardzo wizyta w Stanach odcisnęła się na moim życiu i chcę żebyście poznali tą historię. Poznałem chłopaków z One Direction. Tak, wciąż utrzymujemy kontakt. Z każdym z nim. Osobiście najbliżej jestem z Niallem i Harry'm. Dlaczego? Dowiecie się czytając ten ostatni wpis.

Nasz pierwszy koncert. Niesamowite przeżycie. Robiłem fotoreportaże z wielu koncertów. Ale nigdy z takiego, na którym było blisko sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Nie widzę sensu opisywać tego co się tam działo. Możecie wejść na YouTube i obejrzeć koncerty chłopaków. To co się tam dzieje jest nie do opisania, zwłaszcza jeśli nie ogląda się tego tylko bezpośrednio w tym całym zamieszaniu uczestniczy. Tutaj, w tym ostatnim tekście chciałbym skupić się na Liamie, Niallu, Harrym, Zaynie i Louisie. Na mnie i na Agacie. Na naszej siódemce.

Po miesiącu trasy wszystkie gazety, portale, radia i telewizje huczały od plotek o nowym związku. Po feralnej nocy ze złamanym nosem Agaty, Niall bardzo się do niej zbliżył. Do tego stopnia że po miesiącu byli razem, zakochani w sobie do szaleństwa. Tak bardzo, że czasami robiło nam się wszystkim niedobrze od zatrważającej ilości uczuć i formy ich okazywania przez tą dwójkę. Mimo wszystko cieszyliśmy się z ich szczęścia. Przez całą trasę ich związek rozkwitał w każdą stronę a ja i reszta chłopaków szczerze im kibicowaliśmy. Po drugim miesiącu już nie ukrywali się przed obiektywami paparazzich a ja miałem to szczęście że jako pierwszy opublikowałem ich wspólne zdjęcia. Posypała się za to taka kasa, że szkoda mówić. Widać jaki jest popyt na szmatławe zdjęcia, szczerze mówiąc. Potem była porządna sesja w Central Parku w Nowym Jorku, ale to inna sprawa.

Ogólnie, cała trasa była niesamowita. Wróciliśmy z niej z Agatą obładowani materiałami, wywiadami, tysiącami zdjęć, autografami. W końcu coś się należało redakcji. Cały reportaż z wyjazdu okazał się strzałem w dziesiątkę, dzięki niemu mogliśmy wreszcie zrezygnować z pracy w obecnej wtedy redakcji i przebierać w dziesięć razy lepszych propozycjach.

Skończyło się na tym że Agata skorzystała z oferty brytyjskiej redakcji i wyjechała do Anglii pisać dla nich. Była też bliżej Nialla, który mimo ogromnej ilości wyjazdów zawsze znajdował dla niej czas. To cudowne, kilka razy poleciałem do Anglii odwiedzić ją i chłopaków, za każdym razem wyjeżdżałem stamtąd ze łzami w oczach.

Pamiętacie akcję z Harrym, któremu podobno się podobałem? Cóż... sprawa jest o tyle dziwna, że od tamtego momentu minęło pół roku a my wciąż jesteśmy razem. Zbliżył nas do siebie jeden moment, moment który prawie przyczynił się do rozpadu One Direction. Poniżej kawałek z mojego dziennika...



12 października.
„...idiotyczny tekst, nie wiem kto kazał mi to pisać. Siedzę nad tym trzeci tydzień, próbuję cokolwiek z tym zrobić, a to jest taka szmira, że zaraz oszaleję, już nigdy nie zgodzę się na korekty artykułów prawnych, przecież to cholery można dostać! Gdyby nie to że pracuję nad tym w domu, z ulubionym winem i papierosami obok, szlag by mnie trafił, serio. A tak przynajmniej mogę przeklinać sobie ile mi się podoba, śpiewać pod nosem i męczyć się z tekstami kolejnych ustaw i uchwał. Dla mnie to w sumie to samo. Jedyne co mnie martwi, że mija już trzeci dzień kiedy nie mam żadnych wiadomości z UK. Ani Agata, ani chłopaki się nie odezwali, żadnego telefonu, żadnej wiadomości, żadnego smsa, nawet głupiego wpisu na twitterze. Ale pewnie mają kupę roboty, tylko ja gniję w tym postkomunistycznym kraju i oddaję się słusznej sprawie. Muszę coś z tym zrobić, bo zwariuję...”



14 października.
„...Głupie lotnisko. Nienawidzę go. Nienawidzę ludzi. Nienawidzę samochodów. Nienawidzę ludzi w samochodach. Może by tak umrzeć?...”



15 października.
„...Harry śpi mi na kolanach. Tak ładnie pachną mu włosy. Nialla nikt nie widział od wczoraj. Boję się o niego...”



15 października.
„Zadzwonił Horan, nic mu nie jest. Harry się obudził i wciąż płacze.”



Już wyjaśniam o co chodzi. Agata, jadąc do redakcji która znajdowała się w centrum Londynu miała wypadek samochodowy. Jakaś wielka ciężarówka, przekroczenie prędkości, huk, jakiś pożar. Nie wiadomo do tej pory co się stało. Śmigłowiec medyczny. Ja i chłopaki w szpitalu, wielka tragedia i hektolitry łez. Nigdy nie zapomnę momentu, w którym dowiedzieliśmy się co i jak. Zayn stał za drzwiami paląc papierosa. Ja siedziałem na zimnej, kamiennej podłodze obok niego też paląc. Lou stał nade mną a w środku siedział Liam z Harrym i pilnowali Nialla, który był straszliwie nerwowy i mało nie pobił lekarza. Widziałem przez szybę, że wpatruje się w jakiś plakat, stojąc z plecami opartymi o szarą ścianę londyńskiego szpitala. Drzwi w końcu korytarza otworzyły się i wyszedł z nich starszy facet w białym kitlu i jakąś podkładką w ręku.
- Chodź, idziemy, może już się wybudziła – mruknąłem do Louisa.
Zayn przygasił papierosa i powlókł się za nami.
Akurat w momencie, kiedy przechodziliśmy przez automatyczne drzwi, widziałem jak lekarz mówi coś Niallowi. A reszta odbyła się jak w filmie. Horan osunął się po ścianie i ukrył twarz w dłoniach. Liam podskoczył do niego i klęcząc koło Nialla, coś mówił. Harry natomiast spojrzał w naszą stronę, kiedy lecieliśmy do nich z hałasem godnym czołgu. Wstał i podszedł do mnie, przytulając mnie tak jak nigdy. Już wtedy wiedziałem co się stało.





18 października.
„...pogrzeb był piękny. Kameralny. Ale ta policja....”

Już wyjaśniam. Policja była z tego względu, że chłopaki uparli się że przyjadą do Polski na pogrzeb. Ktoś musiał pilnować tego, żeby nikt nie zakłócił spokoju.





19 października.
„Chłopaki wrócili do Londynu. Niall wciąż jest w szoku. Pakuję się...”




20 października.
„Harry odebrał mnie z lotniska. Zamykam rozdział Polska. Teraz tu jest mój nowy dom”



21 października.
„Horan nie chce już śpiewać. Koniec świata.”





Teraz jest piętnasty stycznia. Usycha mi choinka.

Zima szaleje za oknem, przykryła już cały Londyn śniegową kołdrą. Na szczęście Niall zdecydował się dalej śpiewać. Zespół wciąż istnieje. Ale stałym elementem każdego koncertu chłopaków jest minuta ciszy. I to naprawdę działa. Ludzie wiedzą co się stało. Sam zrobiłem z tego materiał, Niall tylko mi pozwolił o tym pisać, zastrzegając mi do tego wyłączne prawo. Inne gazety i media bazując na moim artykule, automatycznie serwowały sobie pozew sądowy. Tylko jedna, mała młodzieżowa gazetka zdecydowała się złamać prawo wyłączności. Skończyło się tym że prawnik zamknął to wydawnictwo, więc na dobre im to nie wyszło.
Przytłaczająca cisza panująca przez minutę na koncercie zawsze wywołuje u mnie łzy. A prawie każdy koncert oglądam zza kulis. Takie są plusy bycia chłopakiem Harry'ego Styles'a.
Teraz, kiedy piszę te słowa wciąż pamiętam głos Agaty, jej śmiech, wszędzie mam nasze wspólne zdjęcia. Plus kilkadziesiąt tych, które powstały w czasie trasy po Stanach.
Zespół wciąż bije rekordy popularności. Chłopaki nadal są sobą. A ja? Ja jestem szczęśliwy, ale rana która została w moim sercu po śmierci Agaty nigdy się nie zabliźni, i wątpię w to czy nawet Harry kiedykolwiek ją załata. Piszę dla Times'a, dobrze zarabiam, mam piękne mieszkanie i dobry samochód. I czarną labradorkę, nazywa się Aisha. Ale w momentach kiedy traci się najbliższą osobę, te rzeczy nie są nic warte. Dlatego tak bardzo boję się każdego wyjazdu chłopaków. Nie zawsze mogę tam być i nie zawsze mogę ich pilnować. Boję się tylko, że kiedyś coś się może zmienić...

Idę przejść się z psem na spacer. Aisha już czeka. Mam nadzieję że ta historia, którą spisałem, dostarczyła wam tego czego oczekujecie po dziennikarzach – rozrywki. Ale mam też nadzieję, że jej zakończenie skłoni was do refleksji.
Całą tą opowieść dedykuję Agacie. Kochanie, nie zapomnę. A Nialla pilnuję, bądź spokojna.
- Aisha, idziemy na spacer, chodź...








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz