Słowa przyjaciółki i przy okazji
najlepszej współpracownicy wyrwały mnie z otępienia, jakie
wywoływała kolejna godzina wpatrywania się w teczki z dokumentami
i migające ekrany komputerów. Sprawa „wampira z Northampton”
zrywała nam sen z powiek.
- Nie... - powiedziałem,
przeciągając się na fotelu – więcej. Tyle ludzi ile on
zaciukał? Na pewno dożywocie.
- Nie. Dożywocie nie, nie wierzę
że nie weźmie Johansona. Publika się zrzuci na gażę, on się z
tego wywinie, mówię ci, jak tu siedzę, że dwadzieścia lat
dostanie i cześć.
Przyjrzałem się przyjaciółce,
dłubiącej ołówkiem w zębach. Była świetnym psychologiem i
miała nosa do znajdowania poszlak. Ale jeśli chodzi o prawo, była
stanowczo zbyt łagodna i wielokrotnie jej przeczucia się nie
sprawdzały.
- Rosie, gadasz głupoty. Dwanaście
ofiar śmiertelnych, na każdej gwałt i maltretowanie zwłok.
Widziałaś te ciała. Widziałaś jak one wyglądały. Nie zdziwię
się jeśli nawet Johanson go z tego nie wyciągnie.
Ronald Johanson był jednym z
najlepszych prawników w kraju. Przegrał tylko dwie sprawy w swojej
karierze. Na kilkaset przeprowadzonych. Martwił nas za każdym razem
jak bronił naszego oskarżonego, bo wiadomo było że go z tego
wyciągnie. Jeśli w aktach pojawiało się nazwisko Johanson,
odpuszczaliśmy. Sprawa była z góry przegrana. I dzięki niemu na
wolności kręci się kilkudziesięciu morderców. „Wampir z
Northampton” był naszą najświeższą sprawą. Nie chcieliśmy
jej przegrać.
- Ale on mnie przeraża.... Ten
Johanson. On sam wygląda jak jakiś zakapior. Widziałeś jak on na
mnie patrzył ostatnio w sądzie? Jak na kawał mięsa na obiad.
Coś w tym było. Rzeczywiście,
Johanson urodą nie grzeszył. Nie mniej jednak, prawnikiem był
świetnym i miałem przed nim ogromny respekt.
- Na pewno nie tak jak Brown na te
wszystkie kobiety.
Jason Brown, bardziej znany jako
„Wampir z Northampton” był według naszego mniemania chorym
psychicznie seryjnym mordercą. W ciągu trzech miesięcy policja w
całym kraju znalazła dwanaście ciał młodych kobiet. Wszystkie z
takimi samymi obrażeniami. Wszystkie zgwałcono. Każda z nich
zginęła przez skręcenie karku. Brown był wyjątkowo brutalny.
Osobiście widziałem osiem z dwunastu ciał, bo dopiero po czwartej
ofierze przydzielono mnie do śledztwa. Rosie dołączyła po szóstej
ofierze. Widok zwłok już dawno przestał robić na mnie wrażenie.
Natomiast ofiary Browna zawsze wzbudzały we mnie obrzydzenie. Każda
z nich, oprócz skręconego karku posiadała liczne rany kute i
cięte. Jego znakiem rozpoznawczym był rozcięty brzuch i odsłonięte
wnętrzności.
Ja starałem się zrobić wszystko,
żeby posadzić dupka na krześle elektrycznym. Rosie natomiast
starała się zrobić jego rys psychologiczny. Szło nam to jak po
grudzie. Ze względu na rzekomo zły stan zdrowia Browna, od dwóch
tygodni, czyli od ostatniej ofiary, nie mogliśmy go przesłuchać,
mimo usilnych starań i interwencji w Scotland Yardzie i prokuraturze
generalnej. Zamknęli go w szpitalu i nie chcieli nas do niego
dopuścić. Jedyne co mnie pocieszało to to, że szpital był pod
stałą obserwacją małej grupy antyterrorystycznej a pod drzwiami
zawsze siedziało dwóch uzbrojonych policjantów.
Cały czas bacznie przyglądałem się
Rosie. Dziwnym trafem wpisywała się idealnie w kanon ofiar Browna.
Czasami nawet bałem się żeby ten bydlak jej nie dorwał. Odpiąłem
broń od paska i położyłem ją na biurku, było mi piekielnie
niewygodnie. Spojrzałem na rękojeść wystającą ze skórzanej
kabury. Broń to przyjaciel policjanta. Mój czarny Glock 22 z
tytanowym korpusem nie raz ratował mi już życie. Bez broni
praktycznie nie ruszałem się w domu. Praca śledczego niesie ze
sobą to niebezpieczeństwo, że praktycznie na każdym kroku może
dopaść cie jakiś psychol lub wściekły członek rodziny kogoś,
kogo posadziłeś za kratami. W samochodzie ponadto woziłem jeszcze
swoją ulubienicę, srebrne Magnum 44, które przyjechało do mnie ze
Stanów. Rewolwery mają w sobie jakąś tajemniczą moc
przyciągania. A dodatkowo potężną moc. To przydawało się
zwłaszcza podczas akcji.
Czasami zastanawiałem się czy
Smith&Wesson 40P, który miała Rosie, był dla niej
wystarczający. Była to dobra i niezawodna broń, lecz jak dla mnie
była dla niej zbyt słaba. Mały zasięg. Wiadomo, na akcje czy
obławy jeździli z nami snajperzy lub strzelcy wyborowi z bronią
automatyczną. Ale nie zawsze byli przy nas, czasami trzeba było
działać samemu. Rosie na strzelnicy miała rewelacyjne wyniki.
Czasami, po pracy, schodziliśmy do piwnicy i strzelaliśmy.
Kilkukrotnie poszło jej lepiej niż mi, dzięki czemu byłem o nią
spokojny. Pamiętam jak raz wsadziłem jej do ręki nowość w naszej
jednostce, Hackler&Koch G36. Ciężki karabin automatyczny z
łamanym łożem. Ugięła się pod jego ciężarem, ale strzelała z
niego jak zawodowy żołnierz. To jeszcze bardziej mnie uspokoiło.
Teraz jestem zdania, że ona potrafiłaby strzelać nawet z czołgu
lub baterii przeciwlotniczej, jeśli byłaby taka potrzeba.
- Połóż to inaczej, bo mnie
zastrzelisz... - mruknęła Rosie, upijając łyk kawy. Uśmiechnąłem
się niemrawo i przerzuciłem jakiś papier który zasłaniał mi
zeznania świadków.
Rozległ się dźwięk mojej komórki,
na który oboje z Rosie podskoczyliśmy. W tym biurze rzadko kiedy
dzwonił telefon, przeważnie ktoś wpadał z krzykiem. Dostałem
ataku serca, Rosie zrzuciła z biurka plastikowy kubek po kawie,
który stał tutaj już chyba z tydzień. Dorwałem się do komórki.
Dziesięciominutowa rozmowa.
- Wstawaj Ros. Jedziemy. Kolejne
zwłoki.
Służbowy Vauxhall wystrzelił z
Londynu jak korek od szampana. Ściskałem kurczowo kierownicę. Nie
denerwowałem się, o nie. Ale każde nowe zwłoki oznaczały nową
sprawę, nowa sprawa oznaczała nowe emocje. A to coś co tygrysy
lubią najbardziej.
- Coś wiadomo? - zapytała Rosie,
wpatrując się w widok za szybą.
- Nie, jeszcze nic. Ale od razu dali
to nam. Coś mi tu śmierdzi.
- Doncaster.
- Chryste, i to nam dali? - oburzyła
się dziewczyna, spoglądając na mnie z ogniem w oczach. - nie
mieli kogoś bliżej?
- Właśnie nic nie wiem.
Samochód jechał i jechał. Nie
włączyłem syren tylko dlatego, że nie chciałem wzbudzać
poruszenia wjeżdżając do Doncaster. Znałem tylko adres.
Zatrzymałem się przed jakimś sklepem, z którego wychodziła
starsza kobieta.
Przymurowało mnie do fotela. Skąd ona
wie że jesteśmy z policji? Kątem oka zauważyłem jak Rosie trzyma
na kolanach swojego Smith&Wessona. Jezu Chryste.
- Nie, szukamy znajomych –
odpowiedziałem, uśmiechając się najszczerzej jak potrafiłem.
Kobieta podała nam trasę,
teoretycznie najkrótszą, bo nawigacja satelitarna w tym aucie
wyraźnie twierdziła, że Doncaster nie istnieje. Nie wiem kto to
programował, ale powinno się go rozstrzelać.
Na miejsce dotarliśmy bardzo szybko. I
wtedy zrozumiałem że mogłem sobie wyć syrenami i błyskać
światłami ile mi się podobało. Wjeżdżając na Thorne Road
poczułem się tak, jakbym wjeżdżał do jakiejś wielkiej
dyskoteki. Ulica była zablokowana radiowozami, karetkami i – co
mnie najbardziej zdziwiło – strażą pożarną. Jakiś „krawężnik”
pomachał mi ręką, dając znak żebym się zatrzymał. Opuściłem
szybę.
- Droga jest zamknięta, proszę
odjechać.
Pomyślałem sobie że to jakiś
bezgraniczny bęcwał Potem przypomniało mi się że mam
nieoznakowany radiowóz. Podetknąłem mu pod nos legitymację.
- Proszę bardzo, może pan
przejechać.
Podniósł policyjną taśmę a ja
wjechałem na teren policyjny. Kręciły się tam dziesiątki ludzi.
Parkując, rozglądałem się za znajomymi twarzami. Nikogo nie
wypatrzyłem.
Rosie wysiadła z samochodu i od razu
wlazła w wielką kałużę.
- Co do cholery? - zaklęła pod
nosem.
Faktycznie, cała ulica była zalana
wodą i dało się odczuć paskudny swąd spalenizny.
- Wróżę kłopoty... - mruknąłem.
Podszedł do nas jakiś chłopak w
randze posterunkowego. Pewnie jakiś miejscowy. Przedstawił się,
zasalutował i stuknął obcasami.
- Kto kieruje akcją? - spytała
Rosie.
- Komisarz Margaret Wilson, proszę pani.
- Marge?! - zdziwiłem się głośno,
chyba nawet za głośno.
- Tak, proszę pana.
Młodemu chyba nie spodobało się to,
że mówię do niego na ty. Przykro mi, byłem dużo starszy rangą,
Rosie podobnie, mimo że różniło nas może z pięć, sześć lat.
Rzucił mi złośliwe spojrzenie i naprężony jak szprycha
odmaszerował w stronę dużego, policyjnego busa. Oparłem się o
maskę mojego Vauxhalla i zapaliłem papierosa.
Chwilę potem zauważyłem zmierzającą
w naszą stronę Margaret Wilson. Wysoka brunetka z włosami wiecznie
związanymi w kucyk. Przeważnie ubrana raczej na sportowo, w tej
chwili szybkim krokiem maszerowała w kombinezonie technika.
- Cześć! Dobrze was widzieć, to
jest jakaś paranoja. Zanim zaczniecie pytać co i jak, przebierzcie
się w kombinezony, tam lepiej nie wchodzić w zwykłym ubraniu.
Macie swoje?
Przyświadczyłem, że owszem.
Kombinezony to było coś, co miałem zawsze w bagażniku. Cały
sprzęt też.
- Możecie się przebrać u mnie w
busie, spotkamy się na dole.
Marge odwróciła się i po chwili
zniknęła w budynku. Podszedłem do tyłu auta i otworzyłem
bagażnik. Dwie aluminiowe walizki i dwa kombinezony. Dałem jeden
zestaw Rosie.
- Idź do busa, ja wrzucę to tutaj.
Spotkamy się przy wejściu.
Rosie zniknęła we wnętrzu auta.
Rozpiąłem kombinezon i wcisnąłem go przez buty. Normalnie je
zdejmowałem, ale potoki wody płynące po ulicy skutecznie to
uniemożliwiały. Pomęczyłem się z zapięciami. Spojrzałem na
swoje adidasy. To chyba nie jest najlepszy pomysł. Zajrzałem do
bagażnika i wyjąłem ciężkie trapery, które były przydatne
prawie zawsze. Jak nie w pracy, to w domu, kiedy zakopałem się w
błocie na podjeździe. Usiadłem na bagażniku i zmieniłem buty.
Trzasnęły drzwi busa i zobaczyłem
Rosie szarpiącą się z zamkiem w swoim kombinezonie. Machnęła mi
ręką. Zatrzasnąłem bagażnik, złapałem swoją walizkę i
ruszyłem w stronę partnerki.
Stanęliśmy przed drzwiami
prowadzącymi do budynku, w którym czekały na nas nowe zwłoki.
Górna framuga drzwi pokryta była sadzą a smród spalenizny coraz
bardziej się nasilał. Spojrzałem na Rosie, która kręciła nosem.
- No trzeba, trzeba...
Weszliśmy do środka. Wnętrze
ociekało wodą, strażacy zabezpieczali stropy. Jeśli oni myślą,
że ja będę zbierał zwłoki z walącym się sufitem nad głową,
to chyba im się coś pomyliło. Z drzwi po prawej stronie wyłoniła
się Margaret, upaćkana na twarzy sadzą.
- Chodźcie tutaj, ale ostrożnie na
schodach.
Schody za drzwiami? To wróżyło tylko
piwnicę. I rzeczywiście, za osmolonymi drzwiami pojawiły się
brudne, licho wyglądające schody. Wszedłem pierwszy, a nadpalone
stopnie zatrzeszczały mi pod nogami. Poczułem znajomy zapach
palonego mięsa. Będzie ciekawie...
Zeszliśmy na dół. Smród palonego
ciała mieszał się z zapachem stęchlizny i potężnej wilgoci. Ta
piwnica chyba nie była zbyt często używana, skoro ktoś ją tak
zapuścił. Moim oczom ukazał się korytarzyk, oświetlony
policyjnymi lampami, które wszystkiemu nadawały trupio blady kolor.
Jedynym plusem tego oświetlenia była jego potężna moc.
Marge prowadziła nas w głąb
pomieszczeń, które, jak na moje oko, były zbyt duże jak na tak
mały dom. Mijaliśmy nadpalone półki, całkowicie zwęglone meble
zrzucone na stos, resztki dywanów i wciąż dymiące kawałki
jakiegoś starego pianina.
- Załóżcie maski, dobrze wam
radzę... - rzuciła Marge.
Wolałem posłuchać, Rosie również.
Otworzyłem walizkę i wyciągnąłem bawełnianą maseczkę.
Wyciągnąłem też lustrzankę Nikona z zestawem lamp makro. Bez
aparatu w tej pracy nie da się funkcjonować. Przewiesiłem aparat
przez ramię, założyłem maskę i wszedłem przez niskie drzwi do
pomieszczenia, od którego chyba zaczął się pożar. Ściany i
sufit pokrywała gruba warstwa sadzy. Z mebli które niewątpliwie
kiedyś tu były, zostały sterczące z kupek popiołu kikuty. Na
środku tego całego bałaganu leżały zwłoki. Na pierwszy rzut oka
nie różniły się niczym od innych, które znajdowaliśmy w
pogorzeliskach. Nie dało się stwierdzić, czy ciało należało do
kobiety czy do mężczyzny.
- Co myślisz? - spytała mnie
Marge, kiedy przyklęknąłem przy zwłokach, świecąc sobie
latarką.
- Cóż. Widzę dwie możliwości.
Albo to jakiś pijak, który kombinował coś z ogniem i mu nie
wyszło, albo morderstwo i próba zatuszowania zabójstwa.
Skuteczna, szczerze mówiąc...
- Spójrz w okolice brzucha. Co
teraz?
Przesunąłem promień światła na
okolice pasa ofiary. I wtedy przekonałem się że to na sto procent
było morderstwo. Bo co jak co, ale żaden pijak nie jest w stanie
przeciąć się na pół.
- O Jezu... - usłyszałem
stęknięcie Rosie za sobą.
- No to już wiemy jedno, ten ktoś
sam z siebie nie umarł. Ktoś mu pomógł, i to dość brutalnie.
Przyjrzałem się twarzy ofiary, a
raczej temu, co z twarzy zostało. Zwłoki były tak mocno spalone,
że zatarły się nawet rysy. Zrobiłem zdjęcia pomieszczenia,
zwłok, wszystkiemu co było w zasięgu.
Wyjąłem z walizki skalpel i małe
szczypce. Odciąłem fragment spalonej tkanki i szczypcami włożyłem
go do próbówki.
- No nic. Tutaj więcej nic nie
zrobimy. Ktoś coś widział? - spytałem, wstając i czując jak
coś strzela mi w kręgosłupie. Efekty siedzenia za biurkiem.
- Nikt. Sąsiedzi wezwali straż
dopiero kiedy zauważyli płomienie. Wcześniej dom był pusty, na
sprzedaż. Właściciele mieszkają w Szkocji, gdzieś nad morzem.
Oboje złożyli zeznania u nich, mają alibi, byli w jakiejś
galerii, widziały ich dziesiątki ludzi.
- Czyli to mamy z głowy. Najpierw
wezwali straż?
- Możemy pogadać na zewnątrz...?
Kręci mi się w głowie. - poprosiła Rosie.
Wyszliśmy z budynku. Techniczni
czekali na zewnątrz. Marge kazała zabezpieczyć zwłoki i przewieźć
do laboratorium w Londynie. Zapewniła nas że jej ekipa sobie
poradzi. Uwierzyłem jej, była bardzo dobrą śledczą.
Rosie zniknęła w busie żeby się
przebrać. Ja usiadłem na masce mojego samochodu, zdjąłem górę
kombinezonu. Marge stała przede mną.
- Najpierw przyjechali strażacy.
Myśleli że to zwykły pożar więc zrobili po swojemu, zalali
wszystko wodą i zadowoleni. Nam to nie pomoże. Wszystko, co mogło
się przydać, spłynęło do kanałów albo się po prostu
rozpuściło. W tej piwnicy jest odpływ, dlatego jak
przyjechaliście już nie było wody. Jak ja tu dotarłam, ta cała
czarna maź sięgała do kolan. Zresztą, sam widziałeś jak tam
wszystko się paćkało.
- Widziałem, widziałem. Policja
znalazła zwłoki czy te wodoleje?
- Strażacy – poprawiła mnie
Marge – Strażacy znaleźli. Wtedy zadzwonili po tutejszych
krawężników. A oni wezwali nas. A my was. To trochę długa
lista...
- Coś mi kazało was o tym
poinformować. Wiem że teraz próbujecie usadzić Browna. Dlatego
nie każę wam się spieszyć. Ale jak już posadzicie tego
zwyrodnialca, zajmijcie się naszym John Doe, ok?
- Zobaczymy co się da zrobić.
Z busa wyłoniła się Rosie. Już
chyba jej się poprawiło, bo na jej twarzy malowało się zacięcie
i jej typowy profesjonalizm. Kombinezon wrzuciła do wielkiego kubła
na śmieci, stojącego zaraz obok busa. Podeszła do samochodu i
wsadziła swoją walizkę do bagażnika.
- Chryste, ale śmierdzę...
Nie ona jedna śmierdziała. Wszyscy
śmierdzieliśmy tak samo. Ale tylko ona się tym przejmowała.
- Najpierw dorwiemy Browna! -
zaprotestowała gwałtownie dziewczyna – A potem możemy robić
wszystko inne. Chcę tego dupka na krześle!
Roześmiałem się ponuro, bo
uwielbiałem jak Rosie się denerwuje. Robiła wtedy taką dziwną
minę a na jej czole pojawiały się zmarszczki. Uzgodniliśmy z
Marge szczegóły, spisaliśmy protokół przekazania ciała,
dopilnowaliśmy żeby załadowali zwłoki do policyjnej sanitarki i
wsiedliśmy do samochodu.
- Coś mi w tym wszystkim nie
pasuje... - zaczęła Rosie. - Zobacz. Niby normalne morderstwo,
tak? Ale to cięcie na brzuchu? Takiego okrucieństwa jeszcze nie
widziałam. No i ten pożar... Komuś bardzo zależało żebyśmy
nie wiedzieli kto to jest. Sprawdzałeś ostatnio listy?
Listy zaginionych i poszukiwanych to
była studnia bez dna. Co chwilę ktoś znikał jak kamień w wodę.
Przeszukiwanie list to było najgorsze co mogło się przytrafić
śledczemu.
- Nie, nie sprawdzałem. Sprawdzę
jak wrócimy, dobra? - odpowiedziałem jej, wyciągając szyję i
rozglądając się za odpowiednim wyjazdem. Zerknąłem we wsteczne
lusterko, samochód transportujący zwłoki trzymał się blisko.
Bardzo dobrze. Grunt to nie zgubić transportu.
Drapałem się po nosie i wpatrywałem
w migoczący ekran laptopa. Kochane urządzenie. Szukałem osób
zaginionych w ostatnich dwóch dniach. Może coś się trafi.
Niestety. Z Doncaster nikogo nie było. Szanse na znalezienia
tożsamości ciała znalezionego w piwnicy była minimalna.
Sprawę Browna na chwilę odłożyłem
na bok, coś intrygowało mnie w tej nowej, niewyjaśnionej jeszcze
zagadce.
Włączyłem telewizję. Przeskoczyłem
po kilku kanałach, szukając jakichś wiadomości. Może akurat coś
będzie, może akurat będą trąbić o jakimś zaginięciu.
Pojawiła się zmęczona twarz spikera
kanału informacyjnego. Poszedłem do kuchni zrobić sobie kawę, bo
zapowiadała się długa noc, jednym uchem nasłuchując wiadomości.
- W Manchesterze wystawa psów
zakończyła się wizytą weterynarza. Wystawę zamknięto z powodu
niewystarczających środków higieny...
Świetnie. Co mnie obchodzi brak
higienicznych psów?!
- Słynna papużka Kelly nauczyła
się jeździć na deskorolce, zapraszamy na wideomateriał...
Jeszcze lepiej. Niehigieniczne psy.
Papugi na deskorolce.
- Premier zapowiedział podwyżkę
podatków w przyszłym roku o półtorej procent w skali...
Złodziejstwo.
- A teraz wiadomość z ostatniej
chwili. Członkowie słynnego ostatnimi czasy zespołu One Direction
apelują do swoich fanów w Anglii i na całym świecie. Jeśli
ktokolwiek posiada jakieś informacje o Louisie Tomlinsonie i
miejscu jego pobytu, proszony jest o kontakt pod numerem telefonu...
Dalej już nie słuchałem. Kubek z
kawą rozpuszczalną wyleciał mi z rąk, kiedy rzuciłem się do
komputera. Dopadłem laptopa, wstukałem „Louis Tomlinson”.
Pierwsze co przyszło mi do głowy, dalej nie wiem jakim cudem, to
sprawdzić gdzie mieszkał lub skąd pochodził. Mało brakowało a
padłbym trupem z podniecenia, kiedy na ekranie wyświetliło mi się
„DONCASTER”. Ten napis był dla mnie spełnieniem zawodowych
marzeń w tym momencie...
Złapałem telefon.
- Rosie, zasuwaj do laboratorium.
Jesteś mi potrzebna, o nic nie pytaj, wsiadaj w auto i jedź.
Wszystko powiem ci na miejscu...!
Nie czekałem na odpowiedź,
rozłączyłem się.
Złapałem kurtkę, klucze i popędziłem
na dół do samochodu. Ciemny Vauxhall czekał cierpliwie na
parkingu. Zapaliłem silnik, opuściłem szybę i na dachu
zamocowałem niebieskie światło. Uwielbiałem jeździć z
włączonymi „kogutami”, to takie wciąż żywe marzenie z
dzieciństwa. Za każdym razem jak pędziłem ulicami na sygnale i
widziałem, jak wszyscy oglądają się i zjeżdżają mi z drogi,
cieszyłem się jak dziecko. Syrena zawyła i z piskiem opon ruszyłem
do laboratorium.
Oczywiście musiałem przejść przez
bramkę ochrony, która mimo że pojawiałem się tam częściej niż
oni sami, zażądała ode mnie legitymacji i upoważnienia. Dostali
to wszystko, bo bez tego nie ruszałem się z domu i z hurgotem
wpadłem do laboratorium. Blade światło, każda ściana wyłożona
białymi kafelkami i kilka metalowych stołów chirurgicznych. To
było moje miejsce pracy. Spojrzałem na ścianę z lodówkami do
przechowywania zwłok. W której oni to upchnęli?
Przebiegłem wzrokiem po tabliczkach z
nazwiskami. Dwa razy John Doe. Który jest ten mój? I do licha, skąd
się wziął ten drugi? Otworzyłem pierwszą lodówkę. Uderzył
mnie zapach spalenizny. Bingo, trafienie za pierwszym razem.
Podstawiłem stół pod lodówkę i
„przełożyłem” zwłoki zapakowane w czarny worek. Podjechałem
stołem pod wielką, ruchomą lampę akurat w momencie, kiedy z
tajemniczym błyskiem w oczach do laboratorium wpadła Rosie.
- Zakład że wiem kto to jest? -
powiedziałem na przywitanie, zakładając rękawiczki.
- Czekaj, bo jeszcze nie wiem, ale
zaraz będę wiedział.
Rozpiąłem worek. Cuchnące powietrze
wydostało się na zewnątrz i momentalnie całe laboratorium
przesiąkło spalenizną. Rosie pstryknęła włącznikiem od
wyciągów i zapach zniknął momentalnie.
- Włącz komputery i wejdź mi w
lokalizator.
Rosie zajęła się komputerami, ja
natomiast złapałem skalpel i zająłem się górną częścią
przepołowionych zwłok. Sapiąc w bawełnianej maseczce rozchyliłem
zapieczone na kamień usta ofiary. A raczej próbowałem rozchylić.
Musiałem użyć skalpela do rozcięcia spalonej na węgiel tkanki.
Ukazały się białe, zbyt białe jak na naturalne, zęby. Punkt dla
mnie. Żadnego biedaka nie stać na tak idealnie utrzymane szkliwo.
- Chodź tu, pomóż mi bo mi rąk
brakuje – poprosiłem Rosie, wciąż dłubiąc przy ustach ofiary.
- Złap tutaj, muszę zrobić rentgen zębów...
I w tym momencie kawałek ciała, który
niewątpliwie powinien być ustami, po prostu oddzielił się od
reszty. Nie przejąłem się tym, często się to zdarzało.
Wrzuciłem oderwany kawałek do pojemnika z nierdzewnej stali i
przyciągnąłem przenośny rentgen. Obraz z aparatu natychmiast
pojawił się na ekranie.
- Żadnej dziury... patrz, sztuczne
licówki... - mamrotała Ros, smarując palcem po ekranie. - A to?
Co to jest?
Przyjrzałem się uważniej.
- Bzdura, niewypełniony kanał.
Widocznie ktoś zapomniał i tylko założył plombę, tu widać...
Staliśmy tak kontemplując zdjęcie
rentgenowskie kiedy przypomniałem sobie o lokalizatorze. Nazywałem
tak globalną bazę dentystyczną. W końcu tak najłatwiej było
zidentyfikować zwłoki.
Wrzuć to w wyszukiwanie, ja
zobaczę czym tego biedaka pocięli. Może coś znajdę.
Szczerze mówiąc, bardzo w to
wątpiłem. Tak nadpalone zwłoki nie dawały szans na identyfikację
jakichkolwiek znaków czy śladów.
- Piłą, a czym innym? Przeciąć
kręgosłup wcale nie jest tak łatwo... - mruczała Rosie znad
klawiatury w którą klepała zawzięcie.
- Samurajski miecz... gilotyna...
ewentualnie siekiera...
- Widziałeś gdzieś tam samurajski
miecz?! Albo gilotynę?!
- Ok. Gilotyny nie. Ale miecz
morderca mógł wynieść. O ile...
Lokalizator zabrzęczał oznajmiając
koniec wyszukiwania. Rzuciłem się do ekranu potrącając nogą
szafkę z narzędziami chirurgicznymi. Skalpele i inne przyrządy
zadzwoniły w szklanych pojemnikach.
- Prawie dziewięćdziesiąt sześć
procent zgodności... - powiedziała smutno Rosie.
- Mamy go. Chryste. Przecież to
będzie koniec świata.
- Co robimy? Jest czwarta rano.
- Nie wiem. Idziemy się napić
kawy?
Wyszliśmy na korytarz, w przejściu
zdejmując rękawiczki i wrzucając je do pojemnika na odpady
medyczne. Pstryknąłem ekspresem, zaszumiało a w powietrzy rozniósł
się zapach świeżej kawy. Rosie usiadła na plastikowym krześle,
które zatrzeszczało ze starości. Cóż, wyposażenie i stan
budynku nie były pierwszej młodości. Wcisnąłem jej w ręce
filiżankę kawy i ziewnąłem potężnie.
- Wiesz, że taka zgodność to
jasny dowód. Mamy tożsamość.
- Ale może coś... coś się
pomieszało? - spytała Rosie, podnosząc na mnie wzrok. Nie
potrafiłem rozszyfrować tego spojrzenia.
- Co? Rosie, sama wiesz jak dokładne
są te wyniki. Nie ma szans żeby nastąpiła pomyłka.
- No tak... Ale możemy jeszcze coś
sprawdzić?
- Chcesz badać szkielet?
Oczyszczanie kości trochę potrwa. No chyba że chcesz to zrobić
kwasem, ale istnieje ryzyko uszkodzenia struktur kostnych. I szlag
trafi wszystko.
- Masz rację. Nie wiem czemu tak
się zachowuje, przepraszam.
Dziewczyna wyglądała na przygnębioną.
Podrapała się po przedramieniu.
- Maxxie, proszę cie, skończysz to
sam? Chciałabym wrócić do domu. Przepraszam, ale... nie dam rady
już dzisiaj nic zrobić. Dasz radę?
- Jasne, zostało mi tylko wypisać
raporty i sprawozdania. Załatwię to w godzinę. Resztę załatwią
gryzipiórki.
Gryzipiórkami określaliśmy
wszelkiego rodzaju stażystów, praktykantów i niższy personel.
Najczęściej to oni odwalali czarną robotę.
Rosie wstała, zdejmując kitel.
Powiesiła go na wieszaku, wzięła kurtkę i ruszyła w stronę
wyjścia. Patrzyłem na podeszwy jej butów tak długo aż zniknęły
za drzwiami, a wtedy powlokłem się na powrót do laboratorium.
Papierki. To jest to czego w tej pracy nienawidziłem najbardziej.
- Narzędzie zbrodni wciąż nie
jest znane. Stan zwłok nie pozwala na określenie go. Morderca
wiedział co robi, podpalając zwłoki. I wiedział jak to zrobić.
Podejrzewam że to ostra piła do metalu lub zwykła siekiera. Na tą
ostatnią wskazywałoby ukośne przecięcie kręgosłupa.
- Rąbał na ślepo...
Siedzieliśmy z Rosie w gabinecie
prokuratora w towarzystwie naszego szefa i adwokata rodziny
Tomlinsonów. Nikt nie został jeszcze powiadomiony z wyjątkiem
wcześniej wspomnianego adwokata. A raczej szalenie atrakcyjnej pani
adwokat, która mimo pewnej czterdziestki na karku, wyglądała co
najwyżej na trzydzieści. Takich spotkań i ja, i Rosie przeszliśmy
już kilkadziesiąt. Przeważnie była z nami rodzina, bo większość
przypadków nie budzi tylu wątpliwości co ten konkretny.
Pani adwokat wyraźnie była
zniesmaczona zdjęciami, które leżały przed nami na szklanym
blacie stołu. Przedstawiały zwłoki w stanie znalezienia ich w
piwnicy, potem dość makabryczne zbliżenia nadpalonych tkanek a na
końcu oczyszczony szkielet. Oczyszczenie kości dało nam
stuprocentową pewność co do tożsamości ofiary. Złamanie na
kości piszczelowej idealnie zgadzało się z historią lekarską
Tomlinsona.
- Przepraszam, ale ja nie jestem w
temacie – odezwała się cicho Rosie, wciąż dziwnie smutna –
ale jak macie zamiar powiedzieć rodzinie co się stało? Jego
przyjaciołom? Światu?
Pani adwokat wyraźnie nie chciała
odpowiadać na to pytanie. Widać to było po jej spojrzeniu i
postawie. Kobieta w końcu zebrała się w sobie.
- Najpierw powiadomimy rodzinę,
zresztą telefon wykonam zaraz po spotkaniu. Rodzina zdecyduje, co
dalej. Przyjaciele z zespołu i cały zarząd firmy nagraniowej
dowie się później. Opinia publiczna w końcu zrozumie co się
stało, ale uważam że sami nie powinniśmy niczego podawać do
mediów.
- Pani widziała co dzieje się w
sieci? - mruknąłem niezbyt uprzejmie, bawiąc się odznaką.
- Proszę? - adwokat spojrzała na
mnie.
- Czy widziała pani jak sieć
trzęsie się od plotek i przypuszczeń. Ludzie spekulują co stało
się z denatem. Sama doskonale pani wie, jak zgubna jest ludzka
ciekawość. W końcu wszystko wyjdzie na światło dzienne, a wtedy
ani na pani, ani na nas, ani na rodzinie, ludzie nie zostawią
suchej nitki.
- Co proponujesz? - zwrócił się
do mnie szef, patrząc uważnie.
- Ja nie mam tu nic do gadania,
badam zwłoki, nie jestem rzecznikiem prasowym. Ale mimo wszystko
wystosował bym notkę prasową. Możemy zrobić konferencję.
Powinniśmy. - uzupełniłem, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Szef spojrzał w okno. Natomiast pani
adwokat nie wyglądała na zadowoloną naszymi pomysłami.
- Przykro mi, ale nie macie prawa do
takich wystąpień bez zgody mojej i rodziny. To podlega pod
paragraf, jeśli rodzina...
- Droga pani – przerwał jej szef,
lekko zdenerwowany – doskonale znamy prawo, sami je stanowimy i
egzekwujemy. Nie musi pani nam mówić co nam wolno, a czego nie
wolno.
Ja wolałem się nie wtrącać. Rosie
wciąż milczała, wpatrując się w czubki swoich butów.
- Panie prokuratorze? Zna pan nasze
stanowisko. I stanowisko tej pani – szef wskazał gestem na
adwokat – jakie decyzje?
Prokurator był sztywnym i do bólu
profesjonalnym człowiekiem. Widać było że wie co robi.
- Pani jest psychologiem policyjnym,
zgadza się? - zwrócił się do Rosie.
- Tak, panie prokuratorze.
- Droga pani Smith – tym razem
spojrzał na panią adwokat – proszę natychmiast wezwać tutaj
rodzinę, z naszych informacji wynika że są w Londynie. Mamy opiekę psychologa, są to więc odpowiednie warunki
żeby rodzina zapoznała się z sytuacją. Zapewne dotarcie tutaj
zajmie im trochę czasu, zatem zapraszam na przerwę.
Wstaliśmy i wyszliśmy na korytarz.
- Nie lubię tej baby... - mruknęła
Rosie, wskazując na adwokata.
Kobieta drżącymi rękoma szukała
czegoś w telefonie. Znalazła, przyłożyła aparat do ucha i
odwróciła się do nas plecami, podchodząc do okna. Nie słyszałem
co mówiła.
- Zdenerwowana jest. Spójrz na nią.
- A ty byś nie była?
- Owszem. Ale ktoś, kto jest
adwokatem powinien trzymać nerwy na wodzy. I tak jej nie lubię.
Rosie była dziwna. Od momentu kiedy
ustaliliśmy tożsamość ofiary, była zupełnie inna, bardziej
nerwowa i przygaszona niż zwykle. Miałem nadzieję że to nie ma
nic wspólnego z Brownem, którego sprawa karna toczyła się w
sądzie. Na nasze szczęście Johanson nie przyjął tej sprawy i
byliśmy prawie w stu procentach pewni, że dostanie krzesło.
Wnieśliśmy o najwyższy wymiar kary.
Kilka tygodni sprawa została zamknięta
z wyrokiem kary śmierci.
- Rodzina jest w drodze. Jeszcze nic
nie wiedzą, więc proszę panią o pomoc.
Adwokat Smith stała obok nas, nie
zauważyliśmy kiedy podeszła. Jej miękkie półbuty i dywan na
podłodze skutecznie wygłuszały kroki.
- Służę wszystkim co mogę
zaoferować – burknęła Rosie spod nosa.
- Dziękuję.
Pani adwokat odeszła i zniknęła w
drzwiach prowadzących do toalety.
- Teraz pójdzie poprawić makijaż
i włosy. Będzie starała się wyglądać jak najbardziej poważnie.
Nie będzie chciała pokazać przy klientach, że dała dupy.
Widziałeś jak łatwo szef ją uciszył? Gówno, nie adwokat...
Spojrzałem na Ros do granic możliwości
zdziwiony. Rzadko wyrażała się tak o innych ludziach. Usłyszałem
jakiś hałas przy windach. Spoglądając w tamtą stronę zobaczyłem
szefa, prokuratora i dwoje ludzi. To musieli być rodzice ofiary.
Kobieta była zdenerwowana i zdezorientowana. Mężczyzna o mocnych
rysach twarzy i brązowych włosach nie dawał po sobie poznać
zdenerwowania. Akurat kiedy mijali drzwi toalety, wyszła z nich
adwokat Smith. Rzeczywiście, Rosie miała racje. Włosy miała
upięte inaczej, w gładki kok z tyłu głowy a czerwień jej szminki
zastąpił bladoróżowy błyszczyk.
- A nie mówiłam? - powiedziała
Ros, wstając.
Poprawiłem kołnierz koszuli i
wszedłem do gabinetu prokuratora za rodziną. Małżeństwo usiadło
przy szklanym stole razem z prokuratorem, szefem i adwokat Smith. My
z Rosie staliśmy za krzesłem szefa, patrząc w okno naprzeciw.
Teraz będzie ten moment, kiedy trzeba powiedzieć rodzinie co się
stało. Będziemy zmuszeni patrzeć na wstrząs, łzy i walenie się
ich życia. Nie codziennie traci się członka rodziny. Zwłaszcza
dziecko. Dwadzieścia jeden lat to przecież żaden dorosły.
Poczułem nić współczucia do rodziców chłopaka który zginął w
tak makabrycznych okolicznościach. Natychmiast wyparłem to uczucie
z podświadomości. Jestem na służbie, jestem śledczym.
Angażowanie się emocjonalne w sprawy zawodowe nie wchodziło w grę
absolutnie.
Pierwszy odezwał się prokurator.
- Drodzy państwo, zanim przejdę do
rzeczy, chciałbym przedstawić szefa wydziału kryminalnego
londyńskiej policji, pana Jonathana Rossa oraz dwóch jego
śledczych, pana Maxa Righta i panią Rosie Ryan. Pan Right jest
uznanym kryminologiem i patologiem, natomiast pani Ryan jest
wybitnym psychologiem policyjnym i wzorowym śledczym.
Na te słowa i ja, i Rosie skinęliśmy
głowami. Widać było niepokój, jaki wymalował się na twarzach
państwa Tomlinson po tym, jak usłyszeli kim jesteśmy. Teraz kolej
Ros.
Państwo Tomlinson, tak jak
wspomniał prokurator, nazywam się Rosie Ryan, jestem psychologiem.
Domyślają się państwo, dlaczego zostali tutaj wezwani?
Pani Tomlinson wpatrywała się w Rosie
otępiałym wzrokiem pełnym strachu i niezrozumienia. Jej mąż
natomiast zacisnął dłonie na poręczach fotela.
- Rozumiem. Drodzy państwo, chcę
teraz żebyście spokojnie i bez zbędnych emocji wysłuchali tego,
co mamy wam do powiedzenia. Jeśli chcielibyście w trakcie przerwać
lub czegoś się napić, proszę po prostu to zrobić, w porządku?
Z oczu kobiety popłynęła łza.
Najpierw jedna, potem druga. Standardowa sytuacja. Zaczynali rozumieć
co się dzieje, zaczynała docierać do nich brutalna i bolesna
prawda.
- Państwa syn zaginął sześć dni
temu, nie dając znaku o planowanym wyjeździe bądź wyjściu,
zgadza się? - kontynuowała Ros.
Tomlinsonowie pokiwali głowami
twierdząco. Rosie podała kobiecie chusteczki.
- Czy mają państwo jakieś
podejrzenia, co mogło stać się z państwa synem?
Przeczące kręcenie głowami. Kolejny
standard. Rodzina zamordowanych przeważnie stara się ukryć przed
sobą prawdę.
- Niestety, mam dla państwa złą
wiadomość. Państwa syn, Louis, został zamordowany cztery dni
temu.
Urwała po tych dwóch zdaniach.
Specjalnie dawała czas rodzinie, aby ta przetrawiła podaną im
informację. Przy okazji dawało jej to czas na zaobserwowanie
reakcji rodziców i odpowiednie zaplanowanie dalszej rozmowy. Ojciec
zacisnął ręce na oparciach tak mocno, że zbielały mu knykcie.
Nie umknęło to Rosie, w tej chwili tak skupionej na pracy jak to
tylko możliwe. Kobieta natomiast wybuchnęła histerycznym płaczem,
zaciskając dłoń na dłoni Ros. Kolejna standardowa sytuacja.
Milczenie trwało około pięciu minut, w czasie których Rosie
poczyniła swoje obserwacje i mogła kontynuować.
- Państwo Tomlinson, teraz musi
porozmawiać z wami mój kolega, Maxxie. Możecie mówić mu po
imieniu, na pewno nie będzie miał państwu tego za złe.
Poinformuje was o szczegółach. Gdyby coś było niejasne, proszę
pytać.
Kolejny standardowy zabieg.
Wprowadzenie elementu bezpośredniej relacji przez unikanie
formalnych zwrotów, poczucie swobody i niejakiego koleżeństwa
dodawało rodzinom ofiar odwagi i skłaniało do rozmowy. Dłonie
pana Tomlinsona rozluźniły się lekko, jego żona natomiast powoli
przestawała płakać, zmieniając wyraz twarzy na surowy i zimny.
Większość się tak zachowywała.
Czas było zacząć działać. Ale tym
razem nie zasypałem rodziny szczegółami bogatymi w niezrozumiałe
dla nich słownictwo. Dziwna atmosfera panująca wokół tej sprawy
zadziałała również na mnie.
- Tak jak mówiła Ros, nazywam się
Maxxie i jestem kryminologiem. Proszę powiedzieć, czy państwa syn
ostatnio zdradzał jakieś dziwne zachowania? Był zdenerwowany?
Przestraszony?
Ros, stojąca obok, wyciągnęła notes
i zaczęła notować. To wszystko co teraz powie rodzina mogło mieć
znaczący wpływ na przebieg sprawy.
- Nie... - zaczęła kobieta. -
wrócili z trasy, byli w Ameryce... Lou tak chciał tam pojechać
znowu... Nie wrócił z lotniska. Myśleliśmy że został u
któregoś z chłopców na noc lub pojechał do Ell... Eleanor, jego
dziewczyny. Ale kiedy nie wrócił na kolejny dzień, zaczęliśmy
się martwić. Dzwoniliśmy po chłopakach, dzwoniliśmy do
Eleanor... Wszyscy mówili że z lotniska ochroniarz odwiózł go do
domu.
- Znali państwo tego ochroniarza? -
spytałem, słysząc skrobanie długopisu Ros.
- Tak, sami go zatrudniliśmy, to
był nasz stary przyjaciel.
- Jak się nazywał?
- Hugh Morris, przesympatyczny facet
– wtrącił pan Tomlinson.
Kiwnąłem Ros głową żeby
natychmiast sprawdziła faceta. Odeszła kilka kroków i zaczęła
stukać w klawiaturę małego laptopa, z którym się nie rozstawała.
- Czy pan Morris był z chłopcami w
trasie?
- Nie – odpowiedział twardo
ojciec – nie było go. Prosto od nas z domu pojechał po Louisa na
lotnisko. Kilka godzin potem zadzwonił i mówił że wszystko jest
w porządku, ale Lou chciał gdzieś jeszcze pojechać i że
zostanie z nim. Potem przestał odbierać telefon. Do tej pory nie
mamy od niego żadnych wiadomości, telefon nie odpowiada a w domu
nikt go nie widział.
- Przepraszam państwa na moment.
Pani Smith, zechce pani poinformować o szczegółach prawnych? -
musiałem jakoś zająć rodzinę żeby móc swobodnie porozmawiać
z Ros. Wyszliśmy na korytarz, podczas gdy adwokat Smith rozmawiała
z rodziną.
- I co? Sprawdziłaś go?
- Tak. Są dwie możliwości. Albo
to on zamordował chłopaka i zniknął jak kamień w wodę, albo
mamy gdzieś drugie ciało.
- Nikt go nie widział?
- Nikt.
Zastanowiłem się.
- Auto?
- Czarny Range Rover, diesel.
Zarejestrowany na jego nazwisko, widnieje w ewidencji firmy
ochroniarskiej – czytała Ros z ekranu komputera.
- GPS?
- Nie ma.
Wiele firm rejestrujących swoje auta,
zwłaszcza te luksusowe, umieszczało w nich nadajnik GPS,
pozwalający namierzyć pojazd w dowolnej chwili.
- Cholera ciężka. Widział ktoś
ten samochód?
- Chłopaki z drogówki już to
sprawdzają.
- Dobra, niech szukają. Słuchaj,
sprawa jest nieciekawa. Jeśli to nie on zamordował Louisa, sam
jest już martwy. Nie wydaje mi się żeby to było przypadkowe,
zbyt wiele rzeczy jest tu nieustalonych i niejasnych. Wracamy,
skończmy to spotkanie i musimy pogadać zresztą.
Reszta w tym przypadku oznaczała
detektywa, dwóch innych śledczych i w razie potrzeby konferencję
telefoniczną z posterunkami w całym kraju.
Po spotkaniu rodzinę do domu odwiózł
funkcjonariusz, sprawdzając czy małżeństwo wchodzi do domu. Smith
ustaliła z nimi, że na razie nie poinformują nikogo o zdarzeniu,
łącznie z menadżerem zespołu ani jego członkami. Prokurator z
miejsca przydzielił nam śledztwo, dając pełną decyzyjność.
W trakcie drogi na komisariat, Rosie
wydawała się nieobecna. W końcu odezwała się cicho.
- Wiesz... to nie jest przypadek.
Będzie tego więcej.
- Czego?
- Morderstw. Coś mi tu wyraźnie
nie pasuje. Nie wiem co to jest, ale mam przeczucie że na tym
jednym się nie skończy.
Dojechaliśmy na miejsce. W drzwiach
podeszła do nas Christina, rzeczniczka i główne źródło
informacji o tym, co wiadomo a co nie.
- Znaleźliśmy samochód pasujący
do opisu auta tego ochroniarza. Nie ma tablic, więc nie możemy
sprawdzić, szukamy po numerach seryjnych, ale prawie na pewno to
ten. Czarny Range, diesel. Do tego w środku znaleźliśmy jakieś
papiery z nazwiskiem Morris, więc prawie zupełnie nie ma
wątpliwości. Właściciela ani śladu. Broni nie znaleziono,
zresztą Morris nie miał zarejestrowanego pozwolenia ani nie był
hobbystą.
- Jakieś rzeczy osobiste? - spytała
Ros, tupiąc obcasami po schodzach.
- Prawie nic, nie licząc wełnianej
czapki i pary sportowych butów, Nike, rozmiar dziewięć.
- Dobra Chrisi, wszystkie papiery do
mnie na biurko, wołaj mi bandę.
Weszliśmy do naszego gabinetu,
czekając aż przyjdzie reszta. Otworzyłem szafkę, wziąłem
butelkę wody i nalałem do dwóch kwadratowych szklanek.
Ktoś zapukał do drzwi, w których po
chwili pojawiła się nasza ekipa.
- Siadajcie proszę, sprawa jest
poważna.
Dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Usiedli na materiałowej sofie stojącej przy niskim stoliku.
- Co mamy? - spytał jeden z
mężczyzn, Joe, nasz detektyw i informator.
- Prawdopodobnie podwójne
morderstwo, o dużym stopniu ryzyka. Joe, nie wiem jak to zrobisz,
ale masz mi znaleźć Hugh Morrisa, ochroniarz, zarejestrowany i
podobno bardzo dobry. Wszystko co masz, natychmiast dajesz nam,
jasne?
- Pewnie stary – odrzekł Joe i
wyszedł z pokoju.
Zwróciłem się do dwóch
funkcjonariuszek.
- Sue, Janett. Wy musicie zacząć
już teraz. Chcę żebyście złapały mi wszystkich członków tego
zespołu One Direction. Wszyscy mają się tu stawić w przeciągu
godziny. Nie ważne co robią, gdzie są. Macie mi ich znaleźć i
przywieźć tutaj, do tego pokoju. Jeśli będą protesty albo
wtrąci się ochrona, macie tutaj nakazy zatrzymania.
Podałem im nakazy, jeszcze ciepłe,
podpisane przez prokuratora.
- Brać grupę? - spytała Sue,
wstając z kanapy.
- Nie, raczej nie trzeba.
- Dobra Maxx, jedziemy. Chodź, J. -
rzuciła krótko Sue i obie wyszły z pokoju.
Został nasz najlepszy człowiek, Sam.
Był trzydziesto-dwu letnim, sprawnym i wysportowanym mężczyzną,
sprawdzającym się w każdych warunkach. Jako jedyny od początku
nie miał nic przeciwko służbie u „dzieciaków”. Tak bowiem
określano tutaj mnie i Rosie.
Usiadłem na fotelu i spojrzałem na
Sama. Rosie kombinowała coś z komputerem.
- Posłuchaj Sam. Sprawa przedstawia
się dość dziwnie. Nie mamy żadnych faktów, oprócz tego –
powiedziałem, podając mężczyźnie teczkę z fotografiami z
miejsca zbrodni. - Okrucieństwo ponad wszelką skalę, pożar,
usiłowanie zatarcia śladów. Dla mnie to jest podstawa do
przedsięwzięcia wszystkich możliwych środków ostrożności.
Zwłaszcza że prawdopodobnie jest gdzieś drugie ciało, właśnie
tego ochroniarza o którym mówiłem wcześniej. Nie wiem jak
rozwiązać obstawę dla całej reszty zespołu, bo mam przeczucie
że to konieczne. Nie chcę wchodzić im na głowę, ale jeśli
będzie trzeba, tak właśnie zrobimy. Po to ich tu ściągam. Przy
okazji złożą zeznania. I potem pomyślimy co dalej. Co o tym
myślisz, Ros?
Rosie oderwała się od klawiatury
komputera.
- Co? Ah, tak tak, masz rację.
Sam uśmiechnął się lekko widząc
roztargnienie mojej przyjaciółki. Ciemne, brązowe włosy zwisały
prostymi pasmami nad ekranem.
- Moim zdaniem masz racje. Damy im
funkcjonariusza pod bronią na głowę, niech ich pilnują. Będziemy
ich wszędzie wozić, wszędzie za nimi łazić. Jeśli mówisz, że
to może ciągnąć się dalej, trzeba być ostrożnym. Co z
mediami?
- Tutaj jeszcze nie wiemy. –
odpowiedziałem – Ale na razie milczymy. Ani prasa, ani telewizja
ani żadne radia nie wiedzą nic.
- Menadżer wie?
- Cholera! - krzyknęła Ros – Już
go tu ściągam.
Złapała za telefon.
- Sam, proszę cie teraz żebyś
wybrał czterech ludzi, którzy nie są tłukami i po tym jak
skończymy przesłuchiwać zespół, przydzielił ich do chłopaków,
ok? Powiedz że mają pełny zakres działania, ale tylko w
koniecznych wypadkach. Potem daj mi nazwiska tych ludzi, chcę
wiedzieć kto pilnuje moich podopiecznych – powiedziałem,
uśmiechając się i wstając z krzesła.
- Załatwione, powodzenia Maxxie.
Cześć Ros!
Sam zniknął za drzwiami.
- Menadżer już jedzie. Nic nie
wie, o nic nie pytał. Jak usłyszał że policja, spłoszył się i
potulnie obiecał, że zaraz przyjedzie. Lubię to, jak ludzie boją
się policji... - mruknęła Rosie, uśmiechając się do siebie.
Za oknem robiło się już ciemno,
kiedy w moim pokoju pojawiła się Janett z ostatnim z członków
zespołu. Siedzieli zdezorientowani. Byli tak naprawdę niewiele
młodsi ode mnie i od Rosie. Luźno i kolorowo ubrani, rozczochrane
włosy. Dokładnie tak samo wyglądałem kilka lat temu. Widziałem
ich w telewizji, słyszałem w radiu ich piosenki. Nie pasowali
tutaj. Nie powinno ich tutaj być.
- Cześć chłopaki – powiedziałem
na powitanie, podając każdemu z nich rękę. Wyczułem przez
dotyk, że są prawie martwi z przerażenia.
Nie dziwiłem się im, sam
zachowywałbym się pewnie identycznie na ich miejscu.
- Spokojnie, nie denerwujcie się.
To jest Ros – wskazałem na Rosie siedzącą obok.
Dostała jakichś dziwnych rumieńców
na twarzy. Pomachała wesoło ręką.
- Wiecie czemu tu jesteście?
- Nie, proszę pana – odpowiedział
niski blondyn w niebieskiej bluzie.
- Ty jesteś Niall, tak? - chłopak
pokiwał głową – Cześć Niall, nie jestem żaden pan tylko
Maxxie. Ile masz lat?
- Niall Horan. Osiemnaście.
- Serio? Widzisz, ja mam dwadzieścia
pięć. Niewielka różnica. Ros, ile ty masz lat?
- Kobiet się o wiek nie pyta! -
zaprotestowała Rosie, rzucając mi mordercze spojrzenie.
Chłopcy uśmiechnęli się blado.
Musieliśmy zyskać ich zaufanie, bez tego cała reszta dochodzenia
była spisana na straty.
- No nie ważne, pewnie stara nie
jesteś. W każdym razie... Ty jesteś Harry, tak? - spytałem
wielką kępę brązowych loków, patrzącą na mnie zielonymi
oczami.
- Tak, Harry Styles.
- Liam? - zwróciłem się do
bruneta o brązowych oczach.
- Tak, Liam James Payne.
- Czyli ty to Zayn. - powiedziałem
do ostatniego z chłopaków o kruczych włosach – Zayn Malik.
- Tak, to ja. - odpowiedział z
lekko wschodnim akcentem.
- Brakuje Louisa. Wiecie co się z
nim dzieje? - zapytał Harry nieśmiało.
Podrapałem się po nosie, drugą ręką
szukając w kieszeni papierosów. Wyciągnąłem paczkę i
skierowałem ją w stronę Zayna.
- Wiem że palisz, częstuj się.
Tam obok masz popielniczkę.
Malik wyciągnął rękę i wziął
sobie papierosa. Rzuciłem mu zapalniczkę, swojego odpalając od
dużej, ozdobnej zapalniczki stojącej na stole.
- Wiemy. Niestety wiemy, inaczej was
tutaj dzisiaj nie trzeba byłoby ściągać.
- Nic mu nie jest? - spytał Niall,
patrząc przerażonym wzrokiem.
- Oto właśnie chodzi. Zayn, wypuść
dym. Chodzi o to że wasz przyjaciel nie żyje. Został zamordowany.
Spodziewałem się szczerze mówiąc
takiej właśnie reakcji. Horan otworzył usta, nabierając
powietrza. Harry'emu zaszkliły się oczy, pociągnął nosem. Zayn
wpatrywał się w chmurę papierosowego dymu przed swoimi oczami,
natomiast Liam, który wydawał mi się najdojrzalszym z nich
wszystkich, przyglądał się wzorom na moim dywanie. Milczenie
trwało kilka minut. Nie przerywałem go, musieli w końcu znieść
wiadomość o śmierci przyjaciela.
- Ale... jak to? - spytał Harry.
- Oglądacie na pewno jakieś
kryminały, ale muszę wam powiedzieć że to co widzicie tam, nie
ważne jak bardzo realistyczne, różni się od prawdziwego życia.
Mam mówić ostrożnie, czy prosto z mostu?
Chciałem dać im wybór. Taka banda
sympatycznych dzieciaków siedziała tu u mnie w gabinecie, że nie
chciałem zrobić im większej krzywdy, niż ta która ich spotkała.
Ros siedziała obok, wpatrując się w
nich uważnie. Dobrze że tu była, nie wiem czy sam dałbym sobie z
nimi radę.
- Mów jak uważasz... - odezwał
się Liam, zachrypniętym głosem.
Zebrałem się w sobie, strzepując
popiół z papierosa do popielniczki.
- Został zamordowany wyjątkowo
brutalnie, zdjęć wam oszczędzę, zapamiętajcie go takiego
jakiego znaliście. Nie jest wykluczone, że jego ochroniarz też
nie żyje, sprawdzamy to. Znaleźliśmy go w Doncaster, stamtąd
pochodził, prawda?
Specjalnie unikałem używania słów
„zwłoki”, „ciało”, wolałem ich nie przerazić bardziej niż
byli.
Pokiwali głowami.
- Wiecie gdzie tam mieszkał?
- Tak.
- Thorne Road? - wtrąciła Ros.
- Nie, zupełnie w innym miejscu –
wykrztusił Malik.
- Znaleźliśmy Louisa w piwnicy
domu na Thorne Road. Wszystko było totalnie spalone. Cud, że ten
dom nie zawalił nam się na głowy.
Urwałem, gasząc papierosa. Spojrzałem
na nich uważnie, przyglądając się każdemu z nich. Biła od nich
autentyczność, szczerość i taka jeszcze dziecięca otwartość.
Mimo że byli międzynarodowymi gwiazdami, nie zatracili swojej
prawdziwości. To co widziałem w telewizji było dokładnie tym
samym, co oglądałem teraz, w moim gabinecie.
- Chcecie się czegoś napić? Mam
wodę, jakiś sok i colę. Ros, możesz?
Rosie podniosła się z krzesła i
zaczęła grzebać w małej lodówce schowanej za szafką. Postawiła
butelki i karton soku na stole, dostawiając cztery szklanki.
- Śmiało, częstujcie się.
Chciałem skłonić ich do rozluźnienia
się mimo sytuacji, w jakiej ich osobiście postawiłem. Ruch dobrze
im zrobi, zajmą czymś ręce, chociaż chwilowo skupią się na
czymś innym niż na śmierci przyjaciela. Dobrze że nie
spodziewałem się że obejdzie się bez szkód, po chwilę potem na
moim dywanie wylądowała szklanka Nialla. Blondyn zmieszał się i
podniósł naczynie, sok zdążył wsiąknąć już w dywan.
- Nie przejmuj się, tutaj to często
się zdarza – powiedziała Ros z szerokim uśmiechem.
Liam stał oparty o moje biurko,
przykładając szklankę z wodą do ust i wpatrując się w drzwi.
Niall kręcił się po gabinecie, przyglądając się zdjęciom i
certyfikatom wiszącym na ścianie. Zayn siedział na kanapie,
obejmując ramieniem Harry'ego, który wciąż pociągał nosem.
- Panowie, czas przejść do
konkretów. – kontynuowałem – Kiedy widzieliście Louisa
ostatni raz i z kim był wtedy?
Liam odchrząknął, kręcąc szklanką
i wpatrując się w jej wirującą zawartość.
- Na lotnisku, przyjechał po niego
Hugh. My pojechaliśmy do domu, Lou miał jechać do rodziców.
- Zauważyliście coś dziwnego? Coś
co zwróciło waszą uwagę? Może ktoś za wami chodził? Może
Hugh dziwnie się zachowywał?
- Nie, nic takiego nie pamiętam...
- wymamrotał Harry, poprawiając sobie kręconą grzywkę.
Przez myśl przeszło mi, że oddałbym
prawo jazdy za takie włosy. Uśmiechnąłem się lekko do siebie.
Postanowiłem pytać dalej.
- Kompletnie nic? - ubiegła moje
pytanie Ros, przyglądając się Horanowi, który stał przed moim
pozwoleniem na broń, oprawionym w ramkę.
- Nie... - mruknął Niall, wciąż
czytając stary świstek papieru.
Stwierdziłem że chyba nic więcej mi
nie powiedzą, są w zbyt kiepskim stanie. Nie chciałem ich do
siebie zniechęcić, więc postanowiłem lekko odpuścić.
- No dobra chłopaki. Fajnie mi się
z wami gada, serio, ale czas na konkrety. Znowu. W ramach środków
ostrożności dostaniecie naszą ochronę. Wasi ochroniarze sobie
odpoczną. Spokojnie, nie będzie za wami łaził gliniarz w
mundurze. Wszystko dyskretnie. Zaraz spotkacie się z moim
przyjacielem, Samem, on powie wam resztę. Na mojej wizytówce macie
mój prywatny numer. Gdyby cokolwiek działo się dziwnego, możecie
dzwonić o każdej porze dnia i nocy, kiedy tylko będziecie
chcieli, zawsze odbiorę. Możecie też wszystko zgłaszać
policjantom, których wam przydzielimy. Ale do mnie też dzwońcie,
jeśli chcielibyście gdzieś pojechać, mogę was zawieźć. Jak
będzie taka potrzeba, przyjadę do was gdyby coś się działo.
Zrozumiano?
- Dlaczego? - spytał Harry, znowu
pociągając nosem.
- Chcemy żebyście byli bezpieczni.
Nie będę owijał w bawełnę, przypuszczam że to co przytrafiło
się Louisowi, nie było przypadkiem. I w ramach ostrożności,
musimy o was dbać. Możecie robić to co chcecie, ale nie
wyjeżdżajcie z kraju, ok? Nie zamkniemy was, macie swoje życie o
które musicie dbać. Ale każdy wyjazd poza miasto zgłaszajcie mi
lub Rosie, dobra?
Cała czwórka obiecała stosować się
do zaleceń, i Ros zaprowadziła ich do Sama, gdzie mieli poznać
nowych ochroniarzy. Długo jeszcze wpatrywałem się w zamknięte za
nimi drzwi, zastanawiając się jak bezduszny musi być Bóg, skoro
tak młodych chłopaków karze taką sytuacją. Dlaczego oni muszą
znosić to wszystko, co zgotował dla nich los. I jakim skurwysynem
musi być ten, kto zamordował Louisa. Obiecałem sobie że zrobię
wszystko, żeby go dorwać. Najpierw obiję mu twarz, a potem zamknę
w pierdlu. Obraz zemsty za Louisa malował mi się jasno i wyraźnie.
Zrobię to dla Lou. I dopilnuję żeby chłopakom nic się nigdy nie
stało.
- Jest Morris – powiedziała Ros,
wpadając do pokoju.
- Gdzie?!
- W kostnicy...
Zawiesiłem się. Nie takiej odpowiedzi
oczekiwałem.
Ciało Morrisa znaleziono w bagnistym
lesie niedaleko Doncaster. Zwłoki również były spalone, lecz
pogoda i wysoka wilgotność terenu zadbały o to, żeby ciało dało
się zidentyfikować bez konieczności analizy dentystycznej czy
badania szkieletu. Ponadto przy sobie miał portfel z dokumentami i
gotówką. Mordercy nie zależało na ukryciu jego tożsamości ani
na gotówce. Dawało to jasne wskazówki, że główną zbrodnią
było morderstwo Tomlinsona, Morris zaś był ofiarą niejako
dodatkową, skutkiem ubocznym głównego zabójstwa. Rzucało to
dodatkowy cień na sprawę, ponieważ utwierdzało mnie w
przekonaniu, że czwórka, która dwa dni temu siedziała u mnie w
gabinecie, nie była w stu procentach bezpieczna.
- Masz raporty naszych?
Rosie wyciągnęła z teczki plik
papierów i położyła mi go przed nosem.
- Tak. Już czytałam, wszystko w
porządku, nikt nie zauważył nic dziwnego, chłopaki też w
porządku. Zajmują się nimi psychologowie.
- Sprawdziłaś ich?
- Tak, dwóch skończyło Cambridge,
jeden Oxford a jeden wrócił z dyplomem Harvardu. Dobrzy
specjaliści.
Spojrzałem na nią podejrzliwie.
Patrzyłem tak długo, aż zaczęła się śmiać i stuknęła mnie
kartonową teczką w potylicę.
- Dobra, no już dobra, sama ich
wybrałam i podetknęłam rodzinie. Ale ty nic nie wiesz.
Oczywiście że nic nie wiem. Jak
zwykle. Ona wie, ja nie mogę.
Dolałem sobie kawy i spojrzałem na
papiery leżące stosami na biurku.
- Wiesz, nic mi tu do niczego nie
pasuje. Przejrzałem stare sprawy, szukałem jakiegoś elementu
wspólnego, zajrzałem do szkiców psychologicznych, szukałem
wspólnych miejsc zbrodni, podobnego sposobu popełnienia
zabójstwa... Nic nie znalazłem. Owszem, no, było kilka spalonych
ciał, ale żadne nie w takim stopniu co ciało Louisa. I wszyscy
siedzą, więc to jest ktoś nowy. Ktoś, komu zależy na tym żeby
go nie znaleźć, by w spokoju mógł wytłuc cały zespół. Jestem
tego pewny – dodałem na koniec, widząc spojrzenie Ros.
- Maxxie, zobacz, jest spokój. Nic
się nie dzieje. Myślisz że to nie koniec? Może to naprawdę był
przypadek... Co się tak uparłeś?
- Nie. – przerwałem jej – To
nie jest przypadek. Nikt przypadkiem nie przecina człowieka na pół,
nikt przypadkiem nie stawia w ogniu całego domu, nikt przypadkiem
nie odkręca tablic rejestracyjnych w samochodzie ofiary i nikt
przypadkiem nie morduje i podpala jego ochroniarza. Ślepa jesteś,
czy jaka?
Rosie wlała sobie potężną porcję
świeżej kawy do swojego ulubionego kubka z pandą. Wrzuciła dwie
kostki cukru i szybko zamieszała.
- Nie jestem ślepa. Tylko uważam,
że to nie jest to o czym ty myślisz.
Poczułem że skręcają mi się
wnętrzności. Ona znowu się myli. Miałem nosa do takich rzeczy i
wiedziałem, że morderca nie poprzestanie dopóki nie zlikwiduje One
Direction całkowicie.
- Kto to mógł być?
- Kto?
- Ten morderca.
- Jak dla mnie... albo jakiś
psychol, który dostał szału akurat w momencie w którym był w
pobliżu Tomlinsona i Morrisa. Albo ktoś z rodziny.
- Z rodziny?
- A jak wytłumaczysz Doncaster?
- Przecież wszyscy wiedzą o
Doncaster! Wystarczy włączyć Wikipedię, jak wół jest napisane
że Louis pochodził z Doncaster!
- A, no chyba że tak.
Podniosłem kubek z kawą i upiłem
spory łyk akurat wtedy, kiedy zadzwonił mój telefon. Cała
zawartość kubka wylądowała na biurku i ekranie komputera. Wciąż
za każdym razem, kiedy to diabelstwo dzwoniło, dostawałem
palpitacji serca. Pomyślałem że muszę zmienić dzwonek i
odebrałem. Zastygłem bez ruchu, słuchając uważnie. Ros
przyglądała mi się z zainteresowaniem.
Rozmowa się skończyła. Bez słowa
wyciągnąłem papierosy i zapaliłem. Wpatrując się w drzwi, w
mojej głowie kłębiły się tysiące myśli i emocji.
- Co się stało? - spytała Rosie,
bacznie mnie obserwując z wyraźnym niepokojem.
Nie odpowiedziałem, wciąż wpatrując
się w drzwi.
- Kto to dzwonił? Halo, ziemia do
bazy! - zdenerwowała się Ros, pstrykając mi palcami przed nosem.
Zreflektowałem się i powoli odwróciłem głowę w jej stronę.
- Jesteśmy w czarnej dupie... -
zacząłem.
Rosie zniecierpliwiła się i posłała
mi ponaglające spojrzenie.
- Czemu, na miły Bóg!? Co się
znowu wydarzyło, co, pies ci zdechł czy chomik? Bo masz taką
dziwną minę...
Gwałtownie podniosło mi się
ciśnienie i nie wiem dlaczego zdenerwowałem się właśnie na Ros.
- Sama jesteś zdechły chomik!
Zostaw tą kawę, jedziemy, pospiesz się.
- Gdzie?! - zaprotestowała
dziewczyna.
- Ruszaj się! - krzyknąłem,
wybiegając z pokoju z kurtką przewieszoną przez ramię.
„Chrzanić mój samochód!” -
pomyślałem sobie, zbiegając po schodach. Wyszarpnąłem z kieszeni
telefon, gwałtownie zatrzymując się przy recepcji.
- Dawaj mi całą grupę pod dom
Styles'a, ale to migiem! - wrzeszczałem do słuchawki.
- Co, całą grupę?
- Tak, całą grupę, wojsko,
lotnictwo, marynarkę, samą królową! Cokolwiek!
Rozłączyłem rozmowę i spojrzałem
na Christinę, przyglądającą mi się zza kontuaru z wyraźnym
niepokojem ale i zaciekawieniem. Nie miałem czasu jej tłumaczyć
wszystkiego.
- Christie, błagam cie, powiedz że
Evo jest na parkingu, błagam...
- No jest, a co się stało?
- Daj kluczyki, szybko, potem wpiszę
ci się do zeszytu, ale dawaj, bo będzie za późno...
W służbowym radio, stojącym w głębi
dyspozytorni, rozległ się komunikat.
„Uwaga wszystkie jednostki, ranny
funkcjonariusz Stevens, potrzebne wsparcie, uwaga wszystkie
jednostki, ranny funkcjonariusz, potrzebne wsparcie”. To było
wszystko czego trzeba mi było. Stevens to ten jełop, którego Sam
przydzielił Harry'emu jako ochronę. Facet miał nawet dobre wyniki,
ale jeśli chodzi o inteligencję, przerastał go nawet ślimak
winniczek. Christie chyba też wyczuła, że co się dzieje, bo
wcisnęła mi kluczyki do ręki, życząc powodzenia.
Wypadłem na parking, rozglądając się
za samochodem. Słyszałem Rosie, która biegła za mną, szarpiąc
się z rękawem kurtki. Rzuciłem w nią kluczykami do mojego
Vauxhalla.
- W schowku jest Magnum, wyciągnij
je, zaraz po ciebie przyjadę.
Pstryknąłem pilotem, uważnie
nasłuchując. Dźwięk rozbrajanego alarmu rozległ się z prawej
strony. Ruszyłem w tamtą stronę, szukając najszybszego auta jakie
wtedy mieliśmy, Mitsubishi Lancera Evo XIII. Wypatrzyłem Evo,
wsiadłem do niego i podjechałem po Rosie, która czekała na mnie
przy wyjeździe z parkingu. Włączyłem syreny i światła, wyjąc i
świecąc wjechałem w sam środek południowych londyńskich korków.
Trąbiąc we wszystkie strony i wcale nie zwalniając, przebijałem
się przez zatłoczone ulice.
- Z drogi, ty tłusty idioto, zjedź
na bok, szybciej! - awanturowałem się za kierownicą.
Ros przyglądała mi się jednym okiem,
drugim pilnując drogi i mnie, żebym kogoś nie przejechał.
- Powiesz mi co się stało?
- Pożar u Harry'ego w domu,
Stevens, ten kretyn, Chryste, niech ja go dorwę, łeb mu ukręcę...
- Co?!
- Pali się u Styles'a w domu!
Niewyraźnie mówię...? Won z drogi, idiotko! - krzyknąłem do
kobiety, która akurat wchodziła na pasy.
Dojeżdżając na miejsce, widziałem
już kłęby dymu, kilka jednostek straży pożarnej i samochód
którym poruszała się jednostka antyterrorystyczna. Przy karetce
kłębił się tłum ludzi. Mało brakowało, a rozjechałbym ich tam
wszystkich. Zatrzymałem się z piskiem opon i wybiegłem z
samochodu, kierując się w stronę ambulansu.
Rosie biegła za mną.
- Z drogi, odejść, policja! -
warczałem na wszystkich wokół. Wsadziłem głowę do wnętrza
karetki.
Na noszach, opatrywany przez
sanitariuszy, leżał ten idiota, Stevens. Miał zakrwawioną twarz i
poszarpane ubranie, poza tym nie wyglądał na poważnie rannego.
Obiecałem sobie że jak tylko to wszystko się skończy, zabiję go
własnoręcznie. Jeśli Harry'emu coś się stanie, zrobię to
wyjątkowo boleśnie. Dopadłem strażaka, który kierował potężny
strumień środka gaśniczego na budynek.
- Ktoś jest w środku? - wydarłem
się facetowi do ucha, przekrzykując hałas strażackich pomp i
szumu wody.
- Nie wiemy, tego wynieśliśmy,
jest w karetce! - odkrzyknął strażak – W środku jest ratownik,
sprawdza dom, ale lepiej tam nie wchodzić, coś może strzelić...!
No tak. Tam giną ludzie, ale lepiej
nie wchodzić bo może się coś stać. Taka była nasza straż
pożarna, tchórzliwe oszołomy. Zdenerwowałem się. Obróciłem się
na pięcie i podbiegłem do Lancera, obok którego stała Ros i
czekała na dalszy rozwój sytuacji.
- Jest Harry?
- Nie ma, wyciągnęli tylko
Stevensa, ja go zabiję... - mamrotałem otwierając bagażnik.
Wyciągnąłem z niego kamizelkę kuloodporną.
- Idę tam, powiedz czarnym żeby
obstawili cały teren, jak nie wyjdę, mają wejść, nie wcześniej.
Może ten skurwysyn gdzieś tam jest...
- Zwariowałeś? Sam nie pójdziesz!
Powietrze przeszył potężny huk.
Spojrzałem na dom. Z okien na piętrze buchnęły kłęby dymu a
płomienie zwiększyły się dwukrotnie. Czas uciekał.
- Pójdę. Zostań tu i przekaż
czarnym! - krzyknąłem, wydzierając jej z ręki moje Magnum i
odwracając się w stronę budynku.
Mianem czarnych określaliśmy
antyterrorystów.
Nie oglądałem się za siebie i nie
zwracałem uwagi na krzyki strażaków. Jeśli Harry jest w środku,
jest szansa na to że wciąż żyje. Jeśli nie, może leży gdzieś
pod gruzami morderca. Znajdę Harry'ego, a jeśli los mi pomoże, to
dorwę też zabójcę.
Płomienie lizały ściany a gryzący
dym wypełniał każde pomieszczenie, powodując potężne łzawienie.
Woda, wciąż lana przez strażaków, kapała mi na głowę lub
zalewała mnie, kiedy musiałem przejść pod strumieniem wpadającym
przez okno. Smród palonych mebli i ubrań był nie do wytrzymania.
Dym gryzł w oczy, szczypały i piekły. Przypomniało mi się żeby
w żadnych wypadku ich nie pocierać i dużo mrugać.
Wchodząc po trzeszczących stopniach
na wysoki parter, odbezpieczyłem broń.
- Policja, jest tu ktoś? -
krzyknąłem ostrzegawczo, licząc na to że ktoś się odezwie.
Odpowiedziała mi tylko cisza.
- Harry, jesteś tu? - krzyknąłem
najgłośniej jak potrafiłem, ale huk płomieni i trzask pękającego
drewna skutecznie mnie zagłuszał.
Sprawdzałem pomieszczenie po
pomieszczeniu. Było niesamowicie gorąco i duszno, dym ograniczał
mi pole widzenia. Huk płomieni był ogłuszający. Czułem się jak
głuchy ślepiec. Nie widziałem prawie nic.
- Harry! - darłem się ile sił w
płucach.
Do moich ust dostał się dym, ale
krztusząc się i z trudem łapiąc oddech szedłem naprzód. Nagle
ktoś przebiegł korytarzem, przecinając mi drogę.
- Stój! - wrzasnąłem ochrypłym
głosem i rzuciłem się za postacią.
Morderca, jak nic to morderca który
utknął w tej płonącej pułapce. Dorwę go i zastrzelę na miejscu
jak lisa na jesień. Nie będę pytał czy przyznaje się do winy.
Zastrzelę go z zimną krwią. Złość kipiała we mnie wspomagana
przez tańczące wokół płomienie.
Wbiegłem do pokoju, w którym zniknął
morderca. Trzymając srebrne, rozgrzane Magnum, które parzyło mnie
w ręce, przebiegłem wzrokiem po pomieszczeniu. Pomyślałem że
albo zabójca jest duchem i zniknął, ale po prostu coś mi się
przywidziało. Zrobiłem krok naprzód, kiedy nadepnąłem na coś
miękkiego i jak długi runąłem do przodu, rozbijając sobie czoło
o jakiś wystający element. Poczułem jak po policzku spływa mi
krew. Jeszcze tego brakowało, żebym stracił przytomność.
Obróciłem się na plecy, wciąż
trzymając przed sobą broń. Coś, o co się potknąłem okazało
się leżącą na brzuchu ludzką postacią. Ostrożnie wstałem,
czując jak kręci mi się w głowie. Nie wiem ile czasu spędziłem
już w tym piekle, ale zaczynało brakować mi powietrza a straszliwa
temperatura przyprawiała mnie o zawrót głowy i rozmywała mi obraz
przed oczami. Celując w postać, zbliżyłem się do niej na mniej
więcej pół metra, tak aby móc przewrócić ją na plecy za pomocą
nogi. Podłożyłem jej pod korpus stopę i resztkami sił
przewróciłem ją. Gdyby nie fakt, że dusiłem się i zaczynałem
mocno słabnąć, pewnie skakałbym z radości.
Na ziemi leżał Harry, na pewno był
nieprzytomny, ale może jeszcze żywy. Twarz miał czarną od sadzy a
ręce i nogi w nieładzie rozrzucone na boki. Widocznie wbiegając
tutaj stracił przytomność.
Trzymając broń w lewej ręce i
chwiejąc się na nogach, złapałem chłopaka pod ramię i ruszyłem
z nim do wyjścia. Coś za mną huknęło, i miejsce w którym przed
chwilą znajdował się pokój, zamieniło się w wielkie gruzowisko,
kiedy runął sufit. Chciałem tylko zdążyć wynieść stąd
Harry'ego, ja mogłem tu zginąć, im nic nie może się stać.
Widziałem już drzwi wejściowe, wciąż otwarte.
Uderzeniem świeżego powietrza
zrozumiałem, że udało mi się. Wyszedłem na zewnątrz, żyję,
jestem nawet w miarę przytomny. Nadal kręciło mi się w głowie i
prawie nic nie widziałem. Padłem twarzą na mokry trawnik i nie
miałem siły się ruszyć. Oddychałem ciężko, łapczywie
połykając świeże powietrze.
Widziałem jakieś nogi, biegnące w
moją stronę, a potem ktoś przewrócił mnie na plecy. Zamrugałem
oczami i poczułem drażniący zapach soli trzeźwiących.
Natychmiast wróciła mi ostrość widzenia i gwałtownie usiadłem.
- Spokojnie! - powiedziała
stanowczo Ros, łapiąc mnie za kamizelkę i ciągnąć po mokrej
trawie do tyłu. - Siedź, spokojnie siedź i oddychaj.
Poczułem się wtedy nawet lekko
zdenerwowany, że kobieta każe mi siedzieć spokojnie, kiedy gdzieś
tutaj w okolicy może łazić ten sukinsyn, odpowiedzialny za to
piekło. Nagle coś mi się przypomniało i szybko odwróciłem się
do Rosie.
- Harry. Co z nim? Gdzie on jest?
Żyje?! - zasypałem ją lawiną pytań.
- Spokojnie... - powiedziała znowu
dziewczyna.
- Ros, co z Harry'm?!
Dziewczyna spojrzała na mnie z
uśmiechem, próbując mnie uspokoić.
- Nie wiem, Max, zabrali go do
karetki, nic nie wiem, od razu przybiegłam do ciebie...
O nie, tego było już za wiele.
Myślałem już całkiem trzeźwo, widziałem dobrze, nie czułem
tylko siły w nogach na tyle, żeby samodzielnie wstać. Jakieś
otępienie kończyn?
- Pomóż mi wstać, Ros... -
zażądałem stanowczo.
Obok zmaterializowały się jakieś
niebieskie spodnie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem lekarza, który
nachylał się nade mną z maską tlenową. Nie spodobało mi się to
wybitnie.
- Precz mi z tym, łapiduchu, gdzie
jest ten dzieciak?
- Jaki dzieciak? - zdziwił się
lekarz.
Co za skończony bęcwał! Wyciągnąłem
z piekła człowieka a on tego nawet nie zauważył.
Rozległ się potężny trzask i dach
domu zniknął w jego wnętrzu. Budynek wciąż płonął potężnym
ogniem a chmury czarnego dymu unosiły się już wysoko nad okolicą.
Zdążyłem zastanowić się z czego oni budują te domu, że to aż
tak się pali.
- Dzieciak, Harry, wyciągnąłem go
przecież ze środka!
Z tych nerwów dostałem przypływu
sił. Udało mi się wstać, ale zachwiało mną i musiałem złapać
się Rosie.
- Ros, zdejmij to ze mnie bo się
uduszę...
Dziewczyna pomogła mi rozpiąć ciężką
kamizelkę z kewlaru. Od razu lepiej mi się oddychało. Rozejrzałem
się niezbyt przytomnie i ruszyłem w stronę ambulansów. Rosie szła
obok, podtrzymując mnie ramieniem. Gdyby nie ona, pewnie już kilka
razy leżałbym twarzą w chodniku. Ktoś po drodze wcisnął mi
butelkę wody. Przepłukałem usta, pozbywając się smaku spalenizny
i dymu. Zrobiło mi się lepiej.
Dopadłem ambulansu. Znowu trafiłem do
tego, w którym leżał Stevens. Miał już oczyszczoną twarz i
zabandażowane czoło. Przypomniało mi się że mi też coś stało
się z głową i potarłem dłonią skroń. Przyjrzałem się
czerwonym śladom na ręku.
„Nie jest źle, nie umieram” -
pomyślałem i wspiąłem się po stopniach karetki do jej wnętrza.
Na widok zabandażowanego Stevensa poczułem dziwną odrazę.
- Co się stało? - spytałem z
podejrzaną uprzejmością.
- Nie... nie wiem... - wysapał
Stevens z tak wielką teatralnością, że szlag mnie jasny trafił.
Złapałem go za rozdartą marynarkę i
potrząsnąłem tak mocno, jak tylko potrafiłem.
- Posłuchaj mnie szmato. Jeśli
cokolwiek stało się Harry'emu, dopilnuję żebyś resztę życia
spędził za kratami, rozumiesz? Nie daruję ci tego, choćby miała
to być ostatnia rzecz jaką zrobię w życiu.
Odepchnąłem go na nosze i wyskoczyłem
z karetki. Ten idiota sprawił, że poczułem się w stu procentach
dobrze i normalnie. Skierowałem się do drugiej karetki, której
drzwi były zamknięte. Załomotałem pięścią w szybę. Zero
reakcji. Stwierdziłem że nie będę się prosił i otworzyłem z
impetem drzwi, które łupnęły w boczną ścianę samochodu. Dwaj
sanitariusze spojrzeli na mnie zdziwieni.
Na noszach leżał Harry, podłączony
do respiratora i monitora serca. Był cały brudny a na twarzy miał
spore poparzenie.
„Jesteś martwy, Stevens” - pomyślałem i
wszedłem do wnętrza pojazdu.
- Co mu jest? - spytałem
sanitariuszy, gapiąc się w monitor wyświetlający rytm serca.
Był bardzo wolny, ale stabilny.
Poczułem się trochę spokojniej.
- Gdzie ty jesteś, po co ty tu
wlazłeś? - usłyszałem głos Rosie. Zignorowałem to.
- Co mu jest? - powtórzyłem
pytanie dużo głośniej i dużo bardziej stanowczo.
- Uraz kręgu szyjnego, jest
nieprzytomny ale stabilny. Plus powierzchowne poparzenia, ale z tym
sobie jakoś poradzimy.
- Przeżyje?
- Przeżyje. Ale nie wiemy co z
kręgosłupem, zaraz zabieramy go do szpitala. Muszę poprosić pana
o opuszczenie karetki, im szybciej dotrze do szpitala tym większe
ma szanse.
Nie protestowałem, zależało mi na
jego zdrowiu.
Wysiadłem, zamykając drzwi. Walnąłem
otwartą dłonią w drzwi, dając kierowcy znak do odjazdu. Syrena
zawyła i karetka odjechała. Patrzyłem za nią tak długo, aż
zniknęła mi z oczu.
Odwróciłem się do Rosie.
- Jak ty wyglądasz... Spójrz na
siebie. Gorzej chyba jeszcze nie było... - powiedziała z
niesmakiem dziewczyna, lekko się uśmiechając.
Spojrzałem na swoje odbicie w kałuży.
Rzeczywiście, raczej obraz nędzy i rozpaczy. Wypalona dziura w
spodniach, rozdarta koszula i zwisające strzępy rękawów. Do tego
zakrwawiona twarz i dziwnie czarne przedramię. O poparzeniach na
dłoniach od rękojeści Magnum nie wspomnę.
- O, patrz, przypaliłem się. Za
długo byłem w piekarniku.
Rosie roześmiała się, rzucając mi
się na szyję. Poczułem jej łzy na karku.
- Jak jeszcze raz tak odwalisz,
obiecuje ci że cie zabije... - ryczała mi do ucha.
Przytuliłem ją mocno, ale szybko
puściłem czując pieczenie na przedramieniu. Przyjrzałem się
mojej ręce. Przypalona skóra swędziała i piekła, a przy tym
śmierdziała jak sto pięćdziesiąt.
Rosie uparła się żeby obejrzał mnie
lekarz.
Jak na złość trafiłem do karetki, z
której akurat wychodził, chwiejąc się przesadnie, posklejany
plastrami i bandażami, Stevens.
- Trzymaj mnie, bo zaraz będziemy
mieli trupa... - wycedziłem do Ros przez zaciśnięte zęby.
Spojrzałem na Stevensa z największym
obrzydzeniem na jakie mogłem się zdobyć.
- Co tam, Steve? Nic ci nie jest
widzę... to świetnie. Spodziewaj się jutro mojego raportu u
szefa. I nie wchodź mi w drogę, bo zabiję.
Stevens spojrzał na mnie dziwnie, i
kulejąc oddalił się z sanitariuszem, na którym wisiał jakby
umierał. Rosie wepchnęła mnie do karetki i zamknęła za mną
drzwi.
Harry wciąż był nieprzytomny, kiedy
dwa dni później pojawiłem się na oddziale intensywnej terapii
wojskowego szpitala pod Londynem. Umieściliśmy go tutaj ze względów
bezpieczeństwa. Teraz było już pewne, że zabójca Louisa poluje
na wszystkich członków zespołu. Liam, Niall i Zayn, na szczęście
cali i zdrowi, trafili do hotelu, w którym pokoju pilnował
uzbrojony policjant, a na ich piętro wstęp mieli tylko
funkcjonariusze na służbie i pokojówka, której każdego kroku
pilnował inny policjant.
Siedziałem na brzegu łóżka
Harry'ego, zdrową ręką przerzucając kartki w jego karcie zdrowia.
Lewą rękę wciąż miałem owiniętą kilometrem bandaży, ponieważ
oparzenie okazało się nieco głębsze niż na początku sądziłem.
Na czoło przylepili mi wielki plaster, na szczęście obyło się
bez szwów. Większych uszczerbków na zdrowiu nie miałem.
Stan chłopaka był ciężki, ale
stabilny. Dopóki nie wybudzi się ze śpiączki, trudno określić
czy będzie w stanie normalnie chodzić. Prześwietlenie wykazało
spory uraz kręgów szyjnych, nie było natomiast żadnego pęknięcia
czy przerwania nerwów. Dlatego właśnie nie można było
stwierdzić, co stanie się jak dojdzie do siebie.
Przez ostatnie dwa dni obiecałem
sobie, że – Bóg mi świadkiem – dopadnę tego zwyrodnialca,
który jest za to wszystko odpowiedzialny. Wszystkie swoje śledztwa
przekazałem Ros lub innym śledczym. Ja skupiałem się tylko na tej
sprawie. Przyrzekłem sobie, że dopilnuję bezpieczeństwa chłopaków
nawet ceną swojego życia.
Ta czwórka była wspaniałymi
dzieciakami, które mają jeszcze całe życie przed sobą a ja nie
pozwolę żeby ktoś im to życie odebrał.
Wpatrywałem się w nieruchomą twarz
Harry'ego, zastanawiając się co jeszcze się przydarzy, kiedy drzwi
do sali otworzyły się i pojawiła się w nich twarz Rosie.
Uśmiechnąłem się do niej, ruchem głowy dając jej znać, aby
weszła do środka. Pokręciła przecząco głową. Wstałem i
wyszedłem na korytarz.
- Tu jesteś, a ja cie wszędzie
szukam... Co ty tu robisz?
- Przyszedłem zobaczyć co z nim i
sprawdzić ochronę. Wiesz że ci idioci grali w karty?
- Nie ważne, nie ważne.
- Co się stało? - spytałem
podejrzliwie.
- Stevens.
- Co Stevens? Mam nadzieję że
przejechał go samochód.
- Nie, niestety... - Ros zwiesiła
głowę – złożył na ciebie skargę.
A to świnia. Chciał mnie dorwać,
zanim ja dorwę jego? Przez te dwa dni, które minęły od pożaru,
nie próżnował. Nie miałem zamiaru być mu dłużny.
- U kogo?
- U szefa.
- Naszego?
- No tak.
Ulżyło mi. Dzisiaj rano otrzymałem
telefon od szefa, w którym informował mnie że burmistrz Londynu
chce odznaczyć mnie jakimś tam medalem, że dostanę premię i nowy
samochód służbowy. Akurat ani medal, ani premia ani samochód nie
były mi niezbędne do życia.
- To spokojnie, nic nie zdziała.
- No skoro tak mówisz... - Rosie
poprawił się humor. - Posłuchaj, rozmawiałam dzisiaj z Samem i
Janett.
Zainteresowałem się nagle.
- I co? Mają coś?
- Nie, właśnie nic. Sue wciąż
jest na miejscu pożaru, bada pogorzelisko. Miejmy nadzieję że coś
tam znajdzie, bo jeśli na nic nie wpadniemy tym razem, to wątpię
czy uda nam się go dorwać...
Na korytarzu pojawił się lekarz z
pielęgniarką. Odsunąłem się pod ścianę, przepuszczając ich.
Nie zauważyłem, że rozmawiając z Ros, przeszliśmy spory kawałek
od pokoju w którym leżał Harry. A lekarz i pielęgniarką właśnie
tam weszli.
Ruszyłem za nimi.
Nie pukając ani nie pytając nikogo o
zdanie, wszedłem do sali. Pielęgniarką spojrzała w moją stronę
i ze srogim wyrazem twarzy bezwzględnie chciała mnie wyrzucić, ale
byłem szybszy. Podetknąłem jej pod nos odznakę, więc wpuściła
mnie głębiej. Podszedłem do lekarza i zapytałem o rokowania. Nie
powiedział mi absolutnie nic nowego. Powiadomił mnie tylko, że
jeśli śpiączka nie ustanie w przeciągu tygodnia, w organizmie
zaczną zachodzić nieodwracalne zmiany. Ameryki nie odkrył, to sam
wiedziałem. Rozczarowany, pożegnałem się z Harry'm i wyszedłem
ze szpitala. Ros czekała na mnie przy samochodzie.
- Nie potrzebujesz trochę wolnego?
- zapytała.
- Nie – odparłem krótko – Nie
potrzebuję. Chcę go dorwać.
- Właśnie... skoro nie chcesz
wolnego czasu, jedziemy do biura, muszę ci coś pokazać. Ja
prowadzę
Siedziałem z filiżanką i
wytrzeszczałem oczy w szczerym zdumieniu. Wielu morderców widziałem
w życiu i wiele profili psychologicznych czytałem. Ale to, co
przedstawiała mi Ros w tej chwili, przechodziło moje najśmielsze
oczekiwania.
- Nie, no to jest niemożliwe...
- A jednak – powiedziała – To
jest możliwe. Spójrz na to z tej strony. One Direction od samego
początku byli ulubieńcami dziewczyn, prawda? Niewielu jest
facetów, którzy ich słuchają. Na początku stawiałam na
mężczyznę. Około dwudziestu pięciu, trzydziestu lat.
Prawdopodobnie w związku. W grę wchodziła by zazdrość. Wyobraź
sobie, twoja dziewczyna zakochuje się w chłopakach z One
Direction. Gada tylko o nich, ustawia sobie ich zdjęcia na tapecie,
okleja mieszkanie ich plakatami. Co byś zrobił?
- Nic. Zespół jak zespół.
- Nie do końca. Ty jesteś odporny
na takie rzeczy, jesteś policjantem. Zwykłego człowieka w końcu
szlag trafi. Zraniony facet postanawia wyeliminować potencjalnych
przeciwników i zabija ich po kolei. Realne?
To fakt, było to prawdopodobne.
Przyświadczyłem.
- Ale wciąż nie byłam pewna co do
tego. Rozpisałam sobie wszystko, siedziałam całą noc i wpadła
mi do głowy inna opcja. Tak jak ci mówiłam, kobieta. Skoro
kobieta zakochuje się w chłopakach, a wiadome jest że raczej nie
ma szans ich poznać, a tym bardziej z nimi być, postanawia
odreagować.
- I zabija ich?
- Tak, są takie skrajne przypadki,
nie jest wykluczone że właśnie takim przypadkiem jest nasz
morderca. Też z zazdrości. Zauważ, pierwsza ofiara, Louis, miał
dziewczynę, prawda? Eleanor. Wykluczając obiekt, wyklucza rywalkę.
Skoro ona nie może go mieć, inna też nie będzie miała. A nie
zabiła jej, bo Louis mógłby znaleźć kiedyś inną dziewczynę.
Więc pozbyła się jego.
- Dobra, no ale teraz morderca
zaatakował Harry'ego, który nie ma dziewczyny.
- Ale może mieć. W każdej chwili
może sobie jakąś znaleźć, Maxxie, to jest gwiazda, mógłby
mieć każdą na pstryknięcie palcami.
Racja, to akurat była prawda.
Zwłaszcza, jeśli jest wyjątkowo urodziwą gwiazdą.
- To zaczyna się układać w całość
– przyznałem jej rację – Ale wciąż nie pasuje mi jedna
rzecz. To rozcięte ciało Louisa. Przecież żeby przepołowić
człowieka na pół, potrzeba siły. Uważasz że kobieta dała by
radę przerżnąć faceta na pół?
- Nie znasz kobiet. Kobieta
zazdrosna potrafi przesuwać góry.
- I odkręcać tablice
rejestracyjne?
- Tak, i odkręcać tablice. To nie
jest trudne, dwie śrubki z przodku, dwie śrubki z tyłu i cała
filozofia. Nie rób z nas kretynek, proszę cie.
- No dobrze, przepraszam.
Napiłem się kawy, bo przez teorię
Rosie o kobiecie, która zabija facetów z zazdrości, zaschło mi w
gardle. To wszystko zaczynało nabierać sensu. Zwłaszcza że w
większości przy chłopakach kręciły się dziewczyny. Łatwiej
było pozostać niezauważonym, będąc kobietą. Facet w tłumie
dziewczyn zwróciłby na siebie uwagę.
Zapaliłem papierosa, przyglądając
się zdjęciom z pogorzeliska dostarczonym przez Sue.
Pożar zaczął się prawdopodobnie w
salonie na parterze, tak twierdzili strażacy. Według zeznań tego
idioty Stevensa, Harry był wtedy na górze a sam Stevens siedział w
samochodzie. Nie pasowało mi to zbytnio, bo skoro siedział w
samochodzie, jakim cudem doznał obrażeń? Wjechał tym samochodem w
dom, spiesząc na ratunek chłopakowi? Nie nie, to bez sensu, auto
Stevensa stało na ulicy. Zerknąłem do notatek.
„Kiedy usłyszałem jakieś dziwne
hałasy, wszedłem do domu żeby sprawdzić co się dzieje.
Przyznaję, opuściłem stanowisko, ale tylko na chwilę, żeby
sprawdzić komunikaty na radiostacji. Zaraz potem wróciłem do
mieszkania i skierowałem się do kuchni. Wszystko było tak jak
przed moim wyjściem do auta. Nie zlokalizowałem źródła hałasu.
Obiekt wiedział, że wychodzę na chwilę, poinformowałem go o tym
według zaleceń Right'a.”
Tak zeznał Stevens. Jeśli potwierdzi
to Harry, nie jestem w stanie mu nic zarzucić. Co w żadnym stopniu
nie przeszkadzało mi złożyć na niego skargi. Skarga poskutkowała,
Stevensa przenoszą w przyszłym miesiącu na jakiś zabity dechami
posterunek na Wyspach Owczych. Napawało mnie to ogromną radością.
Zwłaszcza wtedy, kiedy pomyślałem że jedynym jego zajęciem
będzie wysłuchiwanie zażaleń pasterzy, którym zginęły owce.
- Czyli szukamy kobiety. Wiek?
- Między osiemnaście a
trzydzieści. Tutaj akurat rozbieżność jest duża, są różne
kobiety.
- Jakieś wskazówki?
- Niestety. Wciąż za mało
dowodów, wciąż za mało wskazówek.
Niezbyt mi to odpowiadało. Chciałem
efektów, teraz, zaraz. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk telefonu.
Dzwonił jeden z naszych ludzi w hotelu, że od rana przed wejściem
kręci się jakaś kobieta i dopytuje obsługę o to, dlaczego jedno
z piąter jest nieczynne. Dla mnie był to sygnał alarmowy, który
właśnie potwierdził teorię Rosie.
Zapakowaliśmy się do auta i
pojechaliśmy prosto do hotelu, w którym mieszkał Liam, Zayn i
Niall.
Rosie, podekscytowana spotkaniem z
przypuszczalną morderczynią, nie zaprzątała sobie głowy
parkowaniem. Przejechała przez krawężnik, plac przed hotelem i
zatrzymała się prawie na głowie kobiety, która według
ochroniarza, sterczała tu od rana. Kobieta odskoczyła i zaczęła
wrzeszczeć, nazywając Rosie „ślepą kurą z pogranicza”, co
osobiście wywołało u mnie atak śmiechu. Rosie pochodziła bowiem
spod granicy z Irlandią.
Wysiadłem z samochodu w tym samym
momencie, w którym Ros dopadła kobiety i złapała ją za ramię,
ciągnąc w stronę krzaków obok wejścia. Kobieta wyglądała na
zdecydowanie przestraszoną i zdezorientowaną, co podsunęło mi
myśl, że to na pewno nie zabójczyni. Zwłaszcza, że według mojej
oceny miała co najmniej czterdzieści lat.
Ros wylegitymowała się, prawie
wsadzając odznakę w oko kobiety. Zrobiłem to samo, tylko mniej
gwałtownie, zresztą, z jedną sprawną ręką wyjęcie odznaki z
tylnej kieszeni spodni było raczej dość kłopotliwym
przedsięwzięciem.
- Słucham, co pani robi tutaj cały
dzień? - spytała twardo Ros, gromiąc kobietę wzrokiem.
- Nazywam się Teddy Michels, jestem
dziennikarką w redakcji Bravo.
Zatkało mnie. Słyszałem o tym
beznadziejnym szmatławcu dla nastolatek, ale nie sądziłem że
kobiety w takim wieku dla nich pracują. Spodziewałem się raczej
kogoś w moim wieku.
- Żartuje pani?
- Nie, mówię zupełnie szczerze –
odparła kobieta i włożyła rękę do torebki.
To był sygnał ostrzegawczy. W takich
sytuacjach pierwszym skojarzeniem było „Uwaga broń!”. Rosie
kazała kobiecie stać bez ruchu, prawą ręką sięgając za plecy,
gdzie nosiła swojego Smith&Wesson'a. Dziennikarka wyjęła
powoli rękę z torebki. Rosie szybkim ruchem zerwała jej torbę z
ramienia i zajrzała do środka. Po czym oddała kobiecie jej
własność, pozwalając jej grzebać tam do woli. Teddy Michels
wyciągnęła portfel, a z portfela wizytówkę. Podała ją Ros.
- Widzi pani? Tu jest mój adres,
telefon, imię i nazwisko, a poniżej podane są wszystkie dane
naszego wydawnictwa. Nie jestem żadną terrorystką!
- Dlaczego stoi pani tutaj cały
dzień? - spytała Rosie, przenosząc wzrok z wizytówki na Teddy
Michels.
- Dostałam wiadomość od
informatora, że tutaj ukrywa się członków One Direction.
- Kto to pani powiedział?
- Nie muszę odpowiadać na to
pytanie, tajemnica zawodowa.
- Na litość boską – skrzywiła
się Rosie – dziennikarzy nie obowiązuje tajemnica. Powie nam
pani, albo spotkamy się z nakazem prokuratora.
Teddy Michels uśmiechnęła się
kpiąco. Widać było, że nie da za wygraną.
- Nie powiem, kto mnie o tym
poinformował, ale widzę że miał racje. Gdyby było inaczej, nie
przyjechalibyście tutaj i nie zaciągnęlibyście mnie w te krzaki
bez potrzeby.
„Dobra jest!” - pomyślałem sobie,
patrząc na wysoką brunetkę, której oczy świeciły się z dumy,
że właśnie zagięła policjantów na służbie.
- Proszę stąd natychmiast zniknąć
– poleciła Rosie, odwracając się plecami do kobiety i kierując
się w stronę drzwi wejściowych do hotelu. Ruszyłem za nią,
zostawiając Teddy Michels samą sobie.
Rosie weszła do hotelu, machając
kamerdynerowi odznaką przed nosem. Usiadła na wielkiej, skórzanej
sofie mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem.
Zasugerowałem, że może pójdziemy do
chłopaków, skoro już tu jesteśmy, może coś sobie przypomnieli
albo powiedzą coś, co może mieć dla nas jakieś znaczenie.
- Jak chcesz, to idź. Ja tu
zostanę, nie ufam tej pindzie z północy... - mruknęła Ros
mściwie i jadowicie.
Owszem, chciałem, bo od momentu pożaru
w domu Harry'ego nie widziałem się z chłopakami i wręcz
powinienem sprawdzić co u nich słychać. Zastanawiałem się czy
ktoś w ogóle poinformował ich o tym co się wydarzyło. Z tego co
wiedziałem, żadne media nie wspomniały czyj dom spłonął i że
zaangażowana była w to policja kryminalna.
Pstryknąłem guzikiem przyzywającym
windę i patrząc w lustro, wjechałem na czwarte piętro, które w
całości było zamknięte przez policję. Drzwi otworzyły się i o
mały włos nie zmarłem na zawał ze strachu. Bo stało przede mną
dwóch policjantów w kamizelkach kuloodpornych, celując we mnie z
krótkiej broni automatycznej. Co to był za model, nie wiem.
Odruchowo cofnąłem się. Powoli
wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni marynarki legitymację i
odznakę, pokazując ją funkcjonariuszom. Obaj opuścili broń, i
przepraszając, wypuścili mnie z windy. Wyjaśnili mi że z obsługą
i innymi policjantami pilnującymi hotelu używają krótkofalówek,
dzięki którym informują się nawzajem, kto którędy przyjdzie i
po co.
Jeden ze strażników został przy
windzie, nasłuchując komunikatów z radiotelefonu, natomiast drugi
zaprowadził mnie do pokoju chłopaków. Zapukał trzy razy, zrobił
przerwę, po czym znowu dwa razy zapukał w mahoniowe drzwi.
Szczęknęły zamki i w szczelinie, przez którą widać było
łańcuch, pojawiła się rozczochrana i zaspana twarz Nialla.
Rozpromienił się na mój widok, i szerzej otworzył drzwi,
odpinając łańcuch i wpuścił mnie do środka. Policjant został
na zewnątrz.
- O rany, już myślałem że o nas
zapomniałeś!
- Ja? O was? Na głowę upadłeś?
- odpowiedziałem, uśmiechając się szczerze.
- Widok tych znajomych twarzy, całych i
zdrowych, może niekoniecznie ogarniętych, zadziałał na mnie
uspokajająco i wywołał we mnie falę radości. Gdzieś z głębi
apartamentu usłyszałem głośne „cześć” krzyczane zapewne
przez Liama. W drzwiach prowadzących do sypialni zobaczyłem stopy
w białych skarpetkach zwisające z łóżka. Zayn pewnie śpi.
- Nie odwiedzałeś nas, to się...
Co ci się stało? - spytał Horan, wskazując na moje obandażowane
przedramię. Plaster z czoła już zniknął, a dzięki maści z
tłuszczu niedźwiedzia, po rozcięciu nie było prawie śladu.
- Wypadek przy pracy, nic takiego.
- To wtedy jak wyciągałeś
Harry'ego z pożaru? - spytał Liam, pojawiając się w salonie.
Kto im już zdążył wszystko
opowiedzieć? Bo z telewizji na pewno się tego nie dowiedzieli, a
dla ich bezpieczeństwa i prywatności, a także dla utrzymania w
tajemnicy ich miejsca pobytu, w apartamencie został odłączony
Internet.
- Skąd wiecie o tym?
- Rosie tu była, opowiadała nam co
zrobiłeś – powiedział Niall cicho.
To co wydarzyło się potem,
całkowicie zbiło mnie z tropu i mało się nie popłakałem ze
wzruszenia. Bo jak można poczuć się, kiedy ktoś, komu uratowałeś
przyjaciela, przytula się do ciebie jak do starszego brata, mimo że
jesteś dla niego całkowicie obcą osobą?
- Nawet nie wiesz jak wiele to dla
nas znaczy. Louis byłby dumny z tego, że to ty się nami zajmujesz
– powiedział Liam, klepiąc mnie po ramieniu ze łzami w oczach.
Przyznaję, mi wtedy też zaszklił
się wzrok.Niall w końcu mnie puścił i
dostałem do ręki wielką szklankę jakiegoś soku, który był
najlepszym napojem jaki piłem w życiu. Ani Niall, ani Liam nie
wiedzieli co to jest, ale że jest smaczne, to mi też to dali.
Rzeczywiście było.
Nie zauważyłem nawet, kiedy minęły
trzy godziny przez które Zayn zdążył się obudzić, zdziwić się
na mój widok, poruszyliśmy każdy możliwy temat. Czułem się jak
nie policjant, tylko ich dobry kumpel którego traktują jak kogoś,
kto ich pilnuje, ale nie jest ochroniarzem.
- Czas było się zbierać, czekało
mnie jeszcze mnóstwo pracy. Pożegnałem się z chłopakami,
obiecałem że będę pojawiał się częściej i zjechałem windą
na sam dół. Rosie czekała przy małym stoliku, pijąc herbatę.
- Co wyście tam robili? Tyle czasu?
- Zagadali mnie, przepraszam.
- Powiedzieli coś nowego?
Z tego wszystkiego zapomniałem o
pracy. Czas wziąć się w garść i znaleźć tą sukę, która
zabiła Louisa i pozbawiła przytomności Harry'ego.
- Nie, cały czas to samo... -
skłamałem, wychodząc na chłodny wieczór. Poprawiłem kurtkę i
skierowałem się w stronę samochodu.
- Rosie stanęła jak wryta. Teddy
Michels stała około dziesięciu metrów dalej i rozmawiała nie z
kim innym, jak ze Stevensem. Jasny szlag mnie trafił. Zapomniałem
o bolącej ręce. W Ros też coś wstąpiło i w tym samym momencie
ruszyliśmy w stronę zajętych rozmową znajomych. Stali tyłem do
nas, więc nie mieli szansy nas zauważyć. Zorientowali się
dopiero wtedy, kiedy Ros złapała kobietę za ręce i zaciągnęła
ją w stronę samochodu, a ja kopniakiem pod kolano powaliłem
Stevensa na ziemię.
- Teraz już po tobie, gnido... -
powiedziałem, przytrzymując mężczyznę kolanem.
Spojrzałem na Rosie, która właśnie
wepchnęła oburzoną i wykrzykującą rozmaite przekleństwa
dziennikarkę na tylne siedzenie Vauxhalla.
- Ros, pomóż mi.
- Dziewczyna podbiegła, złapała
Stevensa za kurtkę i postawiła do pionu. Wyjęła mi z pokrowca
kajdanki i zacisnęła je na nadgarstkach mężczyzny. Popchnęła
go do przodu.
- A więc to jest ten nasz
tajemniczy informator... no no no, coś mi się wydaje że czekają
cie spore problemy, Stevens – mruknęła pod nosem, popychając go
tak mocno, że prawie wywrócił się na chodnik – ruszaj się,
nie mam całego wieczoru dla ciebie, padalcu.
Wspólnymi siłami wepchnęliśmy
stawiającego się Stevensa obok Teddy, na tylne siedzenie i
pojechaliśmy prosto na komisariat.
Patrzyłem przez ramię na świeżo
złapaną dwójkę i uśmiechałem się podle. Wiedziałem że go
dorwę. Wiedziałem że dobiorę mu się do skóry.
- Zdradzanie tajemnic służbowych...
zagrożenie bezpieczeństwu śledztwa... wyjawianie tajemnicy o
pobycie świadków... opór przy aresztowaniu... No no, Stevens.
Pójdziesz siedzieć, i to nie na Wyspy Owcze – wyliczałem mu z
mściwą satysfakcją.
- Ja nie wiedziałam że on jest z
policji! Ja nic nie wiedziałam! - lamentowała Teddy Michels. Nagle
straciła całą swoją pyszałkowatość i pewność siebie.
Siedziała na tylnym siedzeniu i trzęsła się ze strachu.
- Zamknij się, wariatko – rzuciła
krótko Ros.
- Chwyciła za radio.
- Dziewiątka, tu Ros. Wiozę wam
dwie paczki. Z jednej się ucieszycie, dajcie szefa na wejście.
Szef na pewno zdziwi się, widząc
Stevensa w kajdankach. Ten jednak nie ustępował.
- Nie było żadnego aresztowania!
To łamanie praw obywatela, nie odczytaliście nam nawet naszych
praw! To bezpodstawne!
- Zamknij mordę, Stevens, i tak się
nie wywiniesz. A swoje prawa dobrze znasz, więc przestań opowiadać
bzdury. Przypomnij sobie kodeks. W ramach jawnej niesubordynacji i
łamania zasad stróża prawa, funkcjonariusz ma prawo zatrzymać
innego policjanta, nawet jeśli ten jest na służbie. A że ty
Stevens, na służbie nie byłeś, nie mamy o czym mówić.
Zamknął się i do samego komisariatu
ani on, ani Teddy nie pisnęli słówka.
Rosie wywlekła Stevensa z samochodu i
trzymając go za kołnierz kurtki wprowadziła go głównym
wejściem. Ponieważ moja ręka wciąż była nie do końca sprawna,
musiałem zająć się Teddy, do której potrzebne było
zdecydowanie mniej siły. Ją też wprowadziłem głównym wejściem.
Tydzień później Stevensowi
postawiono zarzuty ujawniania tajemnic śledztwa, krzywoprzysięstwa,
zagrażania bezpieczeństwu świadków i dodatkowo uwzględniono
moją skargę o niekompetencji i niedopilnowaniu obowiązków
służby. Dwa tygodnie później sąd zatwierdził wyrok i skazał
Stevensa na piętnaście lat więzienia i dożywotni zakaz
wykonywania zawodów w służbie państwa i Jej Królewskiej Mości.
Teddy Michels natomiast została
zwolniona z pracy i oskarżona o współpracę przy ujawnianiu
tajemnic państwowych. Wnioskowaliśmy o pięć lat więzienia.
Sprawa miała odbyć się za miesiąc.
Ja i Rosie tryumfowaliśmy.
Siedziałem w gabinecie czytając
poranne wydanie Times'a, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Weszła Ros i
z uśmiechem na twarzy oznajmiła, że Harry odzyskuje przytomność.
Najwyższy czas! Minęły już prawie dwa tygodnie od pożaru.
Niestety, śledztwo stanęło w martwym punkcie. Morderca przestał
dawać o sobie znać, i mimo że pozwolono chłopakom wrócić do
domów, wciąż pozostawali pod policyjną ochroną.
Rzuciłem gazetę w kąt i zbiegłem na
dół do samochodu. Moja ręka wydobrzała, więc nie potrzebowałem
już szofera. Zawróciłem i spytałem Rosie, czy jedzie ze mną.
Powiedziała że muszę jechać sam, ona ma jakieś ważne sprawy do
załatwienia. Nie upierałem się przy jej towarzystwie, wsiadłem do
samochodu i pojechałem prosto do szpitala. Standardowo, pokazałem
ochronie odznakę i wjechałem windą na piętro, na którym
znajdował się pokój Harry'ego. Wszedłem bez pukania, do czego
przyzwyczaił się już personel szpitala i nikt nie protestował ani
nie próbował mnie wyrzucać. W końcu wszyscy nauczyli się że
jestem policjantem.
Odruchowo rzuciłem okiem na monitory
kontrolujące pracę serca. Wszystko było w porządku. Jedyne, co mi
nie pasowało, to fakt, że Harry wciąż był nieprzytomny.
Potem o mały włos nie dostałem ataku
serca, kiedy chłopak otworzył oczy i wyciągnął ręce w moją
stronę.
- Czas wstawać! - powiedział, z
szerokim uśmiechem.
To, jak wtedy się poczułem, jest nie
do opisania. Uraz kręgosłupa okazał się niezbyt poważny, więc
jego życiu i zdrowiu nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Po
krótkiej rehabilitacji miał znowu normalnie funkcjonować, a to że
będzie chodził, nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Oparzenie
na twarzy znikło, pozostawiając jedynie dwie małe blizny. Widząc
leżącego na łóżku i machającego do mnie rękoma chłopaka,
usiadłem na krześle i poczułem, jak płyną mi łzy. Pierwszy raz
coś takiego mnie spotkało. Zdziwiłem się sam sobą.
- Czemu ryczysz? - spytał
zaskoczony chłopak, zbity z tropu moim dziwnym zachowaniem.
Spojrzałem na niego i przypatrywałem się przez dłuższą chwilę.
Stojąca obok pielęgniarka, jakby przeczuwając, co mam zamiar
zrobić, upomniała mnie grzecznie.
- Przypominam, że pacjent jest pod
stałą obserwacją i wciąż nosi kołnierz ortopedyczny.
Uniosła lekko brew, dając mi jasno
do zrozumienia że nie mam prawa dotknąć chłopaka nawet palcem.
Zapewniłem ją że tylko będę tu siedział, jednocześnie
prosząc, aby wyszła, ponieważ muszę przesłuchać świadka. Jak
tylko zamknęły się drzwi, poczułem jak chłopak łapie mnie za
szyje i przyciąga do siebie, dziękując za uratowanie życia.
Tego było dla mnie już za wiele,
kolejny dzieciak który w ten sposób mi dziękuje. Rozkleiłem się
totalnie. Potem byłem zły na siebie, że tak zaangażowałem się
emocjonalnie w tą sprawę, ale to było silniejsze ode mnie, i nie
byłem w stanie z tym walczyć.
- Harry, nawet nie wiesz jak się
cieszę że wszystko już w porządku – powiedziałem, obserwując
jak chłopak wkłada palec pod kołnierz i drapie się po szyi –
ale muszę pogadać z tobą służbowo. Pamiętasz coś z dnia
pożaru? Cokolwiek? Widziałeś kogoś obcego w domu? Może Stevens
z kimś rozmawiał?
Chłopak zmarszczył czoło, próbując
coś sobie przypomnieć.
- Nie wiem, czy to ważne, ale rano
była jakaś kobieta, niby z elektrowni, Stevens ją wpuścił ale
za nią łaził. Sprawdzała coś w kuchni.
Mało brakowało, a udusiłbym się z
wrażenia. Kobieta. Kuchnia. Gaz. Pożar. Wszystko pasowało!
Idealnie!
- Przepraszam, Harry, zaraz powiesz
dalej, ale muszę ściągnąć tu Ros. Ona też pewnie chętnie cie
zobaczy, całego i zdrowego.
Zadzwoniłem do Rosie, obiecała że
przyjedzie za dwadzieścia minut. Nie chciałem przemęczać
Harry'ego, więc żeby nie musiał powtarzać dwa razy, czekajć na
Ros, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Pytał o Zayna, Liama i
Nialla, pytał o postępy w śledztwie. Na wieść o tym, co
przydarzyło się Stevensowi, wybuchnął śmiechem, mówiąc że
dobrze tak idiocie. Potwierdziłem.
- Przyszła Ros i Harry opowiedział nam
o wizycie tajemniczej kobiety. Co było dla nas bardzo istotne,
podał jej dość szczegółowy rysopis. Wysoka, blondynka, długie
pazury, chyba czerwone, ale nie pamiętał dokładnie, ciemno
pomalowane oczy i przyjechała zielonym Renault, raczej nowszym niż
starszym, modelu nie znał. Brzydkie, okrągłe i krótkie. Pasowało
Twingo. Brzydkie, okrągłe, krótkie. Telefonicznie kazałem
znaleźć mi wszystkie zielone Twingo w kraju, których
właścicielami są kobiety. Zbliżaliśmy się do tego, żeby
ustalić tożsamość morderczyni Louisa. Niestety. Co to za problem
przefarbować włosy, obciąć paznokcie i zmyć makijaż. Samochód
też mogła już zmienić. Jedyne, czego nie mogła zmienić w
przeciągu dwóch tygodni, to pieprzyk nad lewym okiem.
Jakim cudem Harry zapamiętał tak
mały szczegół, on sam nie potrafił wytłumaczyć.
Pożegnaliśmy się z Harry'm i
pojechaliśmy do mnie do mieszkania na obiad. Jedliśmy akurat
spaghetti, kiedy zadzwonił telefon Rosie.
- O, Sue dzwoni – powiedziała.
Odebrała telefon i twarz jej stężała.
Zrobiła się poważna i zawzięta. To nie wróżyło nic dobrego.
Rozłączyła rozmowę, jednocześnie wstając.
- Co?! - zdenerwowałem się, widząc
jej zachowanie.
- Chodź. Jedziemy, i to już.
- Dokąd? - dopytywałem się,
ubierając buty i prawie przewracając się o zagięcie dywanu.
- W samochodzie ci powiem.
Zeszliśmy na dół i wsiedliśmy do
jej czarnego Mondeo. Zapiąłem pasy, bo nerwowa Ros za kierownicą
do najbezpieczniejszych zjawisk na świecie zdecydowanie nie należy.
Glock boleśnie gniótł mnie w plecy.
- Horana nie ma.
Zamurowało mnie. To już kolejny
wstrząs w tym dniu, więc nie umarłem chyba tylko przez to, że
nic bardziej nie było w stanie mnie już zaskoczyć.
- Co to znaczy, że Horana nie ma?
Poza tym, nie Horana tylko Nialla.
- Dobra. Nialla nie ma. Zniknął.
Przepadł jak kamień w wodę. Nikt nic nie wie.
- Chryste panie, co to znaczy? Jak to
zniknął?! Przecież miał ochronę. Ros, jeśli robisz mnie w konia,
obiecuje ci że obetnę ci włosy...
- Nie żartuję. Roberts, ten
gliniarz co mu go przydzielili leży nieprzytomny na OIOM-ie z raną
postrzałową głowy.
- Co?!
- Tak. Tak mówi Sue. Że znaleziono
Robertsa na ulicy, gdzieś w okolicy domu Nialla. Ludzie twierdzą
że chłopak wychodził tam rano pobiegać. Tyle zdążyła ustalić
Sue. Więc może Roberts był z nim, nie zdążył zareagować...
Nie. To było nie do pomyślenia. Tak
długo był spokój. Tak wszystko zaczynało się układać. A tu
nagle znika Niall. Pomyślałem, że jeśli on będzie kolejną
ofiarą, zastrzelę się.
- Lubiłem i ceniłem sobie każdego z
członków One Direction. Ale z Niallem łączyła nas jakaś
wyjątkowa więź. Traktował mnie zupełnie inaczej niż Zayna czy
Liama. To on spędzał ze mną najwięcej czasu, to on najczęściej
do mnie dzwonił. Ten mały blondyn z ADHD. A teraz może się
okazać, że już nie żyje. Dreszcz przeszedł mi po plecach na
samą myśl o tym. Złapałem za radio.
- Do wszystkich wolnych jednostek,
do wszystkich wolnych jednostek. Poszukiwany Niall Horan, blondyn,
możliwe że w towarzystwie wysokiej kobiety, prawdopodobnie w
zielonym Twingo. Zatrzymać wszystkimi możliwymi sposobami, nie
uszkodzić chłopaka.
Odwiesiłem radio.
- A tę dziwkę zastrzelić... -
dodałem pod nosem.
Rosie jechała z prędkością
światła. Włączone syreny czyściły drogę przed maską.
- Dokąd jedziemy?
- Jedziemy po Liama i Zayna. W
szpitalu Harry będzie bezpieczny. Ich trzeba zabrać.
Przyznałem jej rację i pochwaliłem
Rosie w duchu. Dzielna dziewczyna.
Dotarliśmy pod dom, w którym
zatrzymali się Zayn i Liam. Pod płotem stał radiowóz. Wysiadłem
z auta, zaplątując się w pasy bezpieczeństwa i przeklinając pod
nosem ten piekielny wynalazek. Rozejrzałem się po ulicy, była
zupełnie pusta, nie licząc policjanta uważnie rozglądając się
wokół. W tym momencie z domu inny funkcjonariusz wyprowadził
chłopaków i skierował ich prosto do radiowozu.
- Wieziemy ich na komisariat, rozkaz
dyspozytorni – zwrócił się do mnie jeden z policjantów.
Bardzo dobry pomysł. Pomyślałem że
to na pewno zasługa Christiny i obiecałem sobie, że zaproszę ją
na kolację do Ivy, jak będzie po wszystkim. Ruszyliśmy za
radiowozem, trzymając się za nim aż pod samo wejście na komendę.
- Ros, zajmij się nimi, proszę
cie, ja idę na konferencję. Jak będę coś wiedział, od razu cie
powiadomię, zgoda?
- Dobra, leć. Wołaj przez telefon!
Wbiegłem po schodach i skierowałem
się wprost do sali konferencyjnej. Siedział już tam cały zespół
operacyjny, był nawet szef. Czyli będzie dobrze. Jeśli szef się
zjawił, mamy do dyspozycji wszystko co nam się podoba.
- Czekaliśmy na ciebie – odezwała
się Janett, siedząca przy oknie.
- Wiem, już jestem, eskortowaliśmy
z Ros pozostałych chłopaków.
- Gdzie są teraz? - zapytał szef.
- Tutaj, na komendzie.
- Bardzo dobrze. - teraz zwrócił
się do całego zespołu – Słuchajcie. Jest gorąco. Nie ukrywam,
że szanse na to że dzieciak wciąż żyje, są niewielkie...
Wzdrygnąłem się na dźwięk tych
słów. Na pewno żyje i na pewno zdążymy mu pomóc.
- … ale zrobimy wszystko, żeby go
znaleźć. Maxxie, co wiesz i co może być nam przydatne?
- Kobieta, około dwudziestu do
trzydziestu lat. Ostatnio widziana jako blondynka...
Zatkało mnie i urwałem w pół
zdania. Wyrżnąłem się z całej siły w czoło. No tak!
- Co jest? - spytał szef.
- Stevens! Stevens! Ten bydlak może
coś wiedzieć! Niech ktoś go sprawdzi!
Szef skinął głową na Sue, które
bez słowa zniknęła za drzwiami.
- Mów dalej, Stevensa sprawdzi Sue.
Opanowałem emocje i rozwścieczenie
spowodowane Stevensem zajął miejsce niepokój o Nialla.
- Kobieta, wiek dwadzieścia do
trzydziestu, ostatnio widziana jako blondynka, zwolenniczka mocnego
makijażu, prawdopodobnie jeździ zielonym Renault Twingo. Nad okiem
pieprzyk.
- Którym? - spytała Janett,
zupełnie szczerze.
Zdenerwowałem się okropnie.
- A czy to ważne?! Łapać mi
wszystkie z pieprzykami nad okiem, nie ważne nad którym! Wszystkie
wyłapać i zamknąć, nawet jak nie będzie z nimi Horana.
- Uspokój się – powiedział szef
stanowczo.
Emocje we mnie kipiały, ale karcący
ton szefa zmusił mnie do uspokojenia się.
Nagle do pokoju wpadła Christie,
zaaferowana jak nigdy dotąd.
- Szefie! Jakaś kobieta dzwoni,
mówi że wie co z tym dzieciakiem!
- Łącz natychmiast – polecił
mężczyzna siedzącemu przy centralce telefonicznej Samowi.
Wszyscy wlepili wzrok w duży głośnik
zamontowany na środku stołu. Najpierw słychać było tylko szum.
- Wszyscy cisza. Ja mówię –
powiedział twardo szef. Pokiwaliśmy głowami.
Z głośnika dało się słyszeć
dźwięk nadchodzącego połączenia i w końcu odezwał się w nim
niski, kobiecy głos.
- Wiem że wszyscy mnie słuchają.
Ale rozmawiać będę tylko z Right'em. Jest tam?
Wbiło mnie w fotel. Nigdy jeszcze nie
byłem negocjatorem. Nie wiem jak to się robi. A co, jeśli przeze
mnie Niall straci życie..?
Szef machnął ręką, dając mi znać
że mam wolną rękę. Widziałem, jak Sam stara się namierzyć
sygnał i miejsce, z którego nadeszło połączenie. Potrzeba było
na to około dwóch minut. Muszę grać na czas.
- Jestem.
- Ooooh, śledczy Right –
powiedział głos z wybitnie odrażającym i lubieżnym zadowoleniem
– mam tu kogoś, kto za panem tęskni. Taki słodki blondynek...
Aż szkoda, żeby się trochę... przypiekł.
Dostałem ataku wściekłości.
- Posłuchaj mnie, kurwo. Jeśli
cokolwiek stanie się temu chłopakowi, przewrócę całą Anglię
żeby cie znaleźć...
- Spokojnie, Maxxie... - kontynuował
głos. Pół minuty do namierzenia sygnału – nie znajdziesz mnie.
I to też nie powód, żeby używać takich brzydkich słów. Nie
jestem terrorystką...
- Mam sygnał – szepnął Sam.
Zwróciłem się w stronę mikrofonu.
- Nie wiem czego chcesz. Dostaniesz
to. Co z chłopakiem?
W głośniku usłyszeliśmy jakieś
szamotanie i głuche jęknięcie. Dźwięk dartego materiału, jakby
gdzieś w pobliżu jej słuchawki.
- Maxxie... - to był Niall. Nogi
się pode mną ugięły i zrobiło mi się słabo. Do pokoju wpadła
nagle Ross. W głośniku rozległ się znów ten lubieżny śmiech.
Połączenie zostało przerwane.
Chryste panie. Siedziałem otępiały
na fotelu i czułem jak na przemian robi mi się raz zimno, raz
gorąco. On żyje. Nie wiem czy nic mu nie jest, ale żyje. Złapałem
szklankę stojącą na stole i wypiłem jej zawartość jednym
łykiem. Lekko mnie to otrzeźwiło.
- Co ona powiedziała na końcu? Że
co nie jest? - spytała Sue.
- Sam, przewiń rozmowę.
- „... to też nie powód, żeby
używać takich brzydkich słów. Nie jestem terrorystką...”
- Gdzieś to już słyszałam... gdzie
ja to słyszałam... - zastanawiała się głośno Rosie.
Nagle mnie olśniło. No tak! Teddy
Michels! Ta wredna dziennikarka z Bravo! Rozprawę ma dopiero za dwa
tygodnie, teraz jeszcze cieszy się wolnością.
- To ta suka z gazety... -
powiedziałem nieprzytomnie.
- Co?
- Teddy Michels. Ta od Stevensa.
- No właśnie! - wrzasnęła
histerycznie Rosie, łapiąc się za głowę. - czemu nikt jej nie
zamknął?! Przecież to przestępca!
Wszyscy spojrzeli na szefa.
- Zły stan zdrowia. Wykpiła się
do momentu rozprawy.
Chryste panie. Znowu zrobiło mi się
słabo.
- Gdzie ona jest? Skąd to dzwoniło?
- zwróciłem się do Sama.
- Manchester. Daleko.
Boże. Taki kawał drogi. Jak ta
idiotka dała radę wywieźć Nialla tak daleko w tak krótkim
czasie? Powietrzem frunęła, czy jak? Fruwanie...!
- Śmigłowiec. Natychmiast jest
potrzebny śmigłowiec. Sam, masz dokładną lokalizację?
- Tak, adres przesyłam już ich
policji.
- NIE! - wrzasnąłem. Wszyscy
spojrzeli na mnie dziwnie.
Ich miejscowa policja to ostatnie czego
nam trzeba. Narobią hałasu, spłoszą ją, ta spanikuje i zabije
Nialla. Na to nie mogłem pozwolić.
- Żadnych miejscowych. Musimy to
szybko rozegrać, bez hałasu. Po cichu.
Wdrapałem się po stopniach do
śmigłowca, który huczał wirnikiem na lądowisku obok komendy.
Kamizelka kuloodporna krępowała mi swobodę ruchów. Kilkanaście
metrów od helikoptera stała Ros. Nie pozwoliłem jej lecieć ze
mną. Na pokład wziąłem tylko snajpera z jednostki
antyterrorystycznej. Ta mała, ale szybka maszyna nie miała miejsca
dla czterech osób. Pilot i dwóch pasażerów stanowił komplet.
Rosie miała dotrzeć na miejsce dużym śmigłowcem, który leciał
do nas z bazy wojskowej w na zachodzie kraju. Pomachałem jej,
układając na kolanach Heckler&Kocha. Snajper obok trzymał
między nogami twardą walizkę z karabinem wyborowym. Patrzyłem na
Ros, kiedy maszyna odrywała się od lądowiska.
„Wrócę z Niallem. Obiecuję” -
pomyślałem, kiedy śmigłowiec zrobił zwrot i skierował się do
Manchesteru. Modliłem się, żebyśmy nie dotarli na miejsce za
późno. Zauważyłem, jak z parkingu wyjeżdżają radiowozy i
ciężarówka z antyterrorystycznej. Pomyślałem, że musi się
udać. Że uratujemy chłopaka.
Śmigłowiec zniżył lot. Byliśmy już
nad Manchesterem, kiedy w radio odezwał się pilot.
- Podlecę najbliżej jak się da.
Ale i tak co najmniej pół kilometra macie na piechotę.
- Zrozumiałem.
Maszyna gładko usiadła na łące, za
którą rozciągał się ciemny las. Za tym lasem znajdował się
dom, w którym ta suka trzymała Horana. Poczułem nagły przypływ
adrenaliny i wiedziałem, że mi się uda. Wyskoczyłem ze śmigłowca,
z drugiej strony wysiadł snajper. Maszyna odleciała, najpierw nisko
nad ziemią a potem wzniosła się w górę i zniknęła za chmurami.
Spojrzałem na snajpera. Był ode mnie
co najmniej dwadzieścia lat starszy. Patrzył na mnie oczami pełnymi
zrozumienia. Uśmiechnął się delikatnie.
- To ważne dla ciebie, prawda?
Pokiwałem głową, nic nie mówiąc.
- Poradzimy sobie. Odzyskamy
chłopaka.
Podałem mu rękę.
Odbezpieczyłem broń i sprawdziłem
ułożenie kamizelki kuloodpornej. Wszystko było idealnie.
Usłyszałem cichy dźwięk silnika i
po chwili obok nas zatrzymał się terenowy radiowóz z Manchesteru.
Zdziwiłem się, kiedy ze środka, oprócz dwóch policjantów w
kamizelkach i bronią automatyczną wysiadła Margaret Wilson.
Poczułem się lepiej, widząc znajomą twarz, ale wciąż nie
wiedziałem co ona tu robi. Wyjęła z kabury na udzie potężnego
Glocka.
- Mówiłeś że to dobra broń. W
końcu się przekonam.
- Marge, co ty tu robisz? To nie
jest wasza akcja... Kto wam powiedział?
Margaret uśmiechnęła się figlarnie.
- Myślisz że nie mam komórki?
Rosie zadzwoniła zaraz po waszym starcie. Jesteśmy tutaj
prywatnie. To jest Jimm a to Edward. Moi najlepsi ludzie. Pomożemy
wam, póki nie dojadą wasi. Jaka jest sprawa?
Spojrzałem na Marge i dwóch
funkcjonariuszy. Narażają własne życie dla sprawy, dla której
tak naprawdę nie muszą. To się nazywa policjant. Broni, nawet
wtedy kiedy nie musi. Poczułem ogromną dumę z Marge i jej
przyjaciół.
Szybko wyjaśniłem o co chodzi.
Słuchali w dużym skupieniu, często kiwając głowami na
potwierdzenie moich słów.
- ... no i... Nie wiemy czy on
jeszcze żyje. - zakończyłem małą odprawę nieco kulawo.
- Żyje, zobaczysz – powiedział
Jimm, waląc mnie w plecy tak mocno, że aż pochyliłem się do
przodu.
- Idziemy, nie ma co tracić czasu.
Wy w lewo, ja lasem – powiedział mój snajper.
Rozdzieliliśmy się. Trzymając się
nisko nad ziemią, obeszliśmy las, w którym jak duch rozpłynął
się strzelec wyborowy. Chowając się w wysokiej trawie, wyjrzałem
zza pnia potężnego dębu. Moim oczom ukazał się obrazek jak z
pocztówki. Mały wiejski domek, stodoła, płot i kilka dużych
drzew, a to wszystko otoczone niskim, kamiennym murem. Wszystko
skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Gdyby nie sytuacja, w
jakiej się znaleźliśmy, chętnie zatrzymałbym się tutaj na
weekend. W oddali, z prawej strony zauważyłem małe, czerwone
światełko. Snajper był na pozycji. Spojrzałem na Marge, Jimma i
Edwarda. W stu procentach skupieni na zadaniu. Podziękowałem im
skinieniem głowy i dałem znak. Ruszyliśmy w stronę domu, kryjąc
się pod osłoną krzaków, płotków i sterczących z ziemi,
samotnych pni. Pojedynczo, jeden za drugim dostaliśmy się do
stodoły, osłaniani przez ukrytego w gęstym lesie snajpera.
Za domem dostrzegłem upiorne, zielone
Twingo. Byłem pewny, że to tutaj. Trochę zbyt lekkomyślnie
wystawiłem głowę zza drzwi stodoły. Wtedy wszystko się zaczęło.
Rozległ się głośny huk, a ułamki
sekund później, deski, z których zrobione były drzwi, rozprysnęły
się na setki kawałków.
- Strzela szmata! - wyrwało mi się.
Teraz już nie było sensu siedzieć cicho. Szyby w domu przestały
istnieć, kiedy nasz snajper przykrył je ogniem.
Spojrzałem na pozostałości drzwi, za
którymi się chowaliśmy. Jakiś duży kaliber. Zbyt duży jak na
kobietę. Nie jest sama!
- Ktoś tam jest, oprócz Horana i
tej baby. Facet. Miejcie oczy szeroko otwarte. Ja przodem.
Marge kiwnęła głową i zawróciła,
żeby obejść stodołę wokół. Ruszyłem z nią. Jimm i Edward
przykryli budynek i samochód serią z automatów. W gładkiej,
zielonej karoserii Twingo pojawiło się kilkadziesiąt dziur.
Wysunąłem się przed Marge.
„Musimy
dostać się do środka, to jest konieczność.”
Jeśli trzyma chłopaka tutaj, musi być
w domu. Przypomniała mi się piwnica, w której znaleźliśmy Louisa
i zrobiło mi się niedobrze.
- Marge, w tych domach są piwnice?
- Są, wyłożone drewnem, dlacze...
O Chryste. Pospieszmy się.
Nie musiała mi dwa razy tego
powtarzać. Niosące się echem strzały tylko mnie napędzały.
Trzymając broń przyłożoną do ramienia, przebiegłem przez
podwórko, chowając się za osłoniętym winklem. Ułamki sekund
później w szczyt domu, za którym się chowałem, wbiło się kilka
pocisków, rozpryskując wokół tynk i odłamki cegieł.
„Chryste, ile ich tu musi być?! Suka
ma prywatną armię...?”
Marge pomachała mi ręką. Otworzyła
ogień w stronę, z której padły strzały wymierzone we mnie.
Osłaniając mnie, dawała mi szansę na podejście bliżej.
Usłyszałem warkot kilku silników, i w przerwie między domem a
stodołą dostrzegłem dwa terenowe radiowozy i naszą ciężarówkę
czarnych. Podbiegłem do stalowej klapy osłaniającej zsyp na węgiel
i używając jej jako osłony, wyszarpnąłem krótkofalówkę.
- Ros, jesteś? Ros!
- Jestem, Max, co jest? Tu jest
jakaś regularna wojna!
W tym momencie w klapę uderzyły trzy
pociski, przebijając ją na wylot. Poleciałem na ścianę, upadając
i wypuszczając z ręki radio.
- Max! Maxxie! Odezwij się!
Pozbierałem się w miarę szybko.
Kamizelka kuloodporna spełniła swoje zadanie. Obiecałem sobie że
po akcji, jeśli przeżyję, wyjmę te pociski i sprawdzę, czym
chcieli mnie zabić.
- Jestem Rosie. Daj śmigłowiec,
sami nie damy rady, nie wiem ilu ich tam jest. Niech czarni walą od
frontu, tyłem nie zajdą. Ruchy, bez odbioru.
Rzuciłem radio w kąt, tylko mi
przeszkadzało. Co miałem powiedzieć, powiedziałem. Rozległ się
dźwięk kolejnej serii, i na głowę posypał mi się tynk.
„Zabiją mnie tutaj. Zginę, a
młodego nie wyciągnę...”
To dodało mi sił. Stwierdziłem że
mogę zginąć, ale robiąc coś, a nie chowając się jak szczur.
Edward i Jimm wciąż ostrzeliwali budynek ze stodoły. W przejściu
zauważyłem kilku policjantów z antyterrorystycznej. Teraz mam
szansę.
Jeśli ci debile tutaj mają coś w
głowie, zajmą się większą grupą niż pojedynczym gliniarzem.
Ruszyłem do przodu, schylając głową przed ewentualnymi pociskami.
Dotarłem do drzwi.
„Teraz, albo nigdy...”
I w tym momencie przez drzwi przebił
się pocisk ze strzelby, pewnie myśliwskiej, robiąc w nich dziurę
średnicy pół metra. Gdybym stał na wprost, nawet kamizelka
niewiele by mi pomogła. Na głowie jej nie miałem, a dziura była
akurat na wysokości mojej szyi. Podziękowałem Bogu w myślach i
delikatnie złapałem za klamkę.
Strzały z mojej strony ucichły.
Już chciałem otworzyć drzwi, kiedy
ktoś pchnął je od wewnątrz. Szybko cofnąłem rękę, nie chcąc
zdradzać swojej pozycji. Serce podeszło mi do gardła, kiedy minęła
mnie ta podła szmata, trzymająca Nialla przed sobą jak tarczę,
przystawiając mu rewolwer do głowy. Ruszyłem się delikatnie,
zajmując pozycję do strzału, ale nie zauważyłem pustego,
wiklinowego kosza, który leżał za mną. Nadepnąłem na niego,
rozległ się trzask i kobieta odwróciła się w moją stronę z
szaleństwem na twarzy. Cudem chyba nie nacisnęła spustu.
Spojrzałem na chłopaka. Był
przerażony i brudny. Na policzkach pokrytych kurzem widać było
ślady po łzach. Zamarłem. Co ja mam teraz zrobić...
- Rozwalę go! - wrzasnęła
kobieta, patrząc mi w oczy i mocniej dociskając lufę małego
rewolweru do skroni Horana – rozwalę go jak kaczkę!
Podniosłem broń jedną ręką,
zdejmując palec ze spustu. Standardowa procedura.
- Odkładam broń! - powiedziałem
stanowczo, lecz łagodnie.
Zrobić wszystko, żeby nie zdenerwować
przeciwnika i nie narażać zakładnika.
Kobieta mocniej przycisnęła ramię do
szyi Nialla. Widać było, że zaczyna mu się ciężko oddychać.
Zacisnął palce na jej przedramieniu, ale to nie dało żadnego
efektu.
- Zabiję... Zabiję go... wynoś
się stąd! - charczała kobieta, pryskając śliną z ust.
Położyłem broń na ziemi. Stałem
przed nią z rozłożonymi w boki rękoma. Mogła załatwić i mnie,
i Nialla. Wystarczyły dwa celne strzały. Na szczęście wciąż się
wahała.
Na nogawce jasnych spodni chłopaka
dostrzegłem plamę krwi. Ta suka już mu coś zrobiła.
Zagotowało się we mnie, ale
opanowałem się. Musiałem być spokojny.
- Czego chcesz? - spytałem.
- Wiesz czego nienawidzę...? -
spytała kobieta spokojnym już głosem – Nienawidzę tych
bachorów. Każdy jest teraz gwiazdą. Każdy zarabia miliony. A my?
Gdzie jest miejsce dla nas? Ty tego nie zrozumiesz, jesteś młody,
tak samo jak ci gówniarze tutaj... Ale to się skończy. Rozwalę
was wszystkich.
Z przerażeniem patrzyłem, jak kobieta
odciąga kurek rewolweru. Niall zacisął powieki.
„To już koniec... zawiodłem”
- Dziękuję... - odczytałem z
ruchu warg chłopaka.
„Przepraszam, że ci nie pomogłem”
- A wiesz czego jeszcze nienawidzę?
- kontynuowała Teddy – Irlandczyków. Tych zielonych karłów.
Okradli nasz kraj... Co z ciebie za Anglik? Bronisz Irlandczyka?
Zdrajca!
Usłyszałem szczęk zamka jakiejś
starej broni na wysokości mojego ucha. Spojrzałem lekko w lewo.
Obok mnie stał mężczyzna, około pięćdziesięciu lat i celował
prosto w moją głowę ze starego obrzyna. Potężna strzelba z dwoma
lufami wycelowana prosto w moją skroń. Zamknąłem oczy.
„Zginę razem z nim. Życie za życie”
Nagle rozległ się głośny, inny niż
wszystkie dotychczas, huk. Rozejrzałem się. Wokół głowy Nialla
pojawiła się czerwona mgiełka.
„Jezu, nie..!”
Kobieta ciężko zwaliła się na
ziemię, zamierając bez ruchu. Chłopak upadł na kolana.
Przypomniałem sobie o mężczyźnie,
który stał obok. Zauważyłem jak lufa strzelby lekko opada. Stary
widocznie był zaskoczony tym, że kobieta padła martwa. Szybkim
ruchem ręki wytrąciłem mu broń z dłoni, przykładając mu ją do
gardła.
Myślałem że to już koniec.
Nie zablokowałem jednak drugiej ręki
mężczyzny. W ostatnich promieniach słońca zauważyłem błysk
ostrza które wznosiło się w stronę mojej twarzy. Pociągnąłem
za spust. Obrzyn wypalił z potężnym hukiem, obryzgując mi twarz
krwią.
„Znowu zabiłem człowieka...
musiałem. Musiałem go zabić...”
Wszystko momentalnie ucichło. Kurz
opadł, od strony stodoły biegła Marge, Jimm i kulejący Edward.
Widocznie oberwał.
Stałem nieruchomo, chłonąc spokój.
Wciąż ściskałem w ręku strzelbę, której lufy jeszcze dymiły.
Marge zatrzymała się w pół kroku, patrząc na mnie. Poczułem,
jak krew mężczyzny ścieka mi po szyi. Przeniosłem wzrok na
Horana, który wstał i patrzył na mnie nieprzytomnym wzorkiem.
Upuściłem strzelbę, wyprany z jakichkolwiek uczuć i sił.
Chłopak ruszył wolnym krokiem w moją
stronę. Po chwili zaczął biec i rzucił się na mnie, obejmując
mnie i wybuchając płaczem.
Nie przeszkadzał mi ból w klatce
piersiowej. Mimo kamizelki, siła uderzeniowa zrobiła swoje i pewnie
ze dwa żebra mi pękły. Mimo to objąłem Nialla, położyłem mu
dłoń na włosach.
- Już. Koniec.
Spojrzał na mnie przeraźliwie
niebieskimi oczami.
Dziękuję... ja... ja nie wiem co
mam mówić...
Uśmiechnąłem się i wtuliłem twarz
w jego jasne włosy.
- Nic nie mów. Chodź, jedziemy do
domu...
Prowadząc chłopaka pod ramię,
minąłem ludzi z antyterrorystycznej. Obok stała zapłakana Ros.
Wszyscy patrzyli na mnie i Nialla, milcząc. Nagle ktoś zaczął bić
brawo. Spojrzałem przez ramię. To Marge. Do niej dołączył Jimm i
krzywiący się Edward. Czarni dołączyli. Rosie, skacząca na
murku, zapłakana, śmiała się i machała do mnie ręką.
„To nie dla mnie... to nie ja jestem
bohaterem...”
Odwróciłem się, pociągając za sobą
Horana. Podniósł głowę, i spojrzał po wszystkich.
- Widzisz? To dla ciebie. -
powiedziałem cicho.
Poczułem jak chłopak zaciska dłoń
na moich plecach.
- Wracajmy do domu... - powiedział,
uśmiechając się blado.
Nie czekając na nikogo, wsiadłem do
pierwszego napotkanego radiowozu. Wrzuciłem bieg i w ciszy ruszyłem
przez pole. Dojechałem do głównej drogi, włączyłem sygnały,
jednak bez syren. Niall spał na siedzeniu obok. Nie chciałem go
budzić. Spojrzałem na tego dzielnego dzieciaka, który przeszedł
więcej niż niejeden dorosły przejdzie przez całe swoje życie.
Nie zazdrościłem mu.
Spojrzałem we wsteczne lusterko. Za
mną pędziło czarne Mondeo, a zza kierownicy machała do mnie
Rosie. Jej też nic nie jest. To najważniejsze.
Pierwszym, co zrobiłem po dojechaniu
do Londynu, było złożenie broni i odznaki na biurku szefa. Niall,
słaniając się na nogach, stał koło mnie.
- Dziękuje szefie. Ale ja już się
nawojowałem. Czas dać innym szansę...
Odwracając się, spojrzałem w okno
gabinetu. Czarny Londyn czekał na powrót Nialla do domu.
Zapukałem do drzwi. Gwałtownie się
otworzyły i zobaczyłem twarz Liama. Nie wiedział, że Niall śpi w
samochodzie.
Widziałem, jak brązowe oczy
rozszerzają się na mój widok. Byłem brudny, zakurzony i cały we
krwi. Nie zdążyłem się nawet umyć, chciałem przywieźć Horana
do domu. Oczy Liama wypełniły się łzami. Uśmiechnąłem się
krzywo, opierając o framugę. Kiwnąłem głową do tyłu. Liam
spojrzał na moje auto i jego oczy wypełnił potężny blask. Rzucił
się na szare volvo, ciągnąc za klamkę. Pstryknąłem pilotem i
drzwi otworzyły się nagle, a Payne poleciał na plecy, zdziwiony
zaistniałą sytuacją. Niall otworzył oczy.
Na widok rozpłaszczonego na ziemi
Liama wyskoczył z auta i rzucił się na niego, płacząc z radości.
- Zayn, zejdź... - próbowałem
krzyknąć, ale wydałem z siebie tylko dziwne charknięcie. Nie
miałem już siły krzyczeć.
Mimo to Malik usłyszał i zobaczyłem
jego zaspaną twarz. Na mój widok przeraził się, ale widząc
kotłowaninę na ścieżce, rzucił się na przyjaciół. Zaraz zanim
wykuśtykał Harry, wciąż w kołnierzu. Spojrzał na mnie, potem na
swoich „braci” w ogrodzie i uśmiechnął się. Spojrzałem w
niebo.
- Widzisz Lou? Obiecałem ci że nic
im się nie stanie... I chyba dotrzymałem słowa.
Poczułem jak ciekną mi łzy. Zmywały
kurz, brud i krew z moich policzków. Harry oparł głowę na moim
ramieniu.
- Dotrzymałeś. Jak anioł stróż...
- mruknął Harry, wciąż obserwując przyjaciół.
Ruszyłem do samochodu, mijając
zapłakanych przyjaciół, brudnych od ziemi i trawy. Uśmiechnąłem
się, włączyłem silnik i wróciłem do domu.
"Trasa od zaplecza" jest stosunkowo dziwnym opowiadaniem, i teraz, kiedy to czytam, mam co do niego mieszane uczucia. Ale mimo to, publikuję.
"Trasa od zaplecza"
Środa, 2:37. Redakcja. Środek nocy,
na litość boską.
Stosy zdjęć, papierów, niedopałki
papierosów wysypujące się z popielniczki, kable, aparaty,
mrugające okropnie stare monitory, zaduch, kilkanaście plastikowych
kubeczków po kawie z automatu, pogniecione kartki papieru, ołówki,
długopisy, korektory, markery. No i ja i ona.
Powinienem się przedstawić w
zasadzie. Jestem Artur, od dwóch lat pracuję w jednym z polskich
czasopism, której nazwy, ze względów etyki pracy, nie mogę tutaj
podać. Nie będę pisał jak wyglądam, przecież to bez sensu. Ową
tajemniczą „oną” obok mnie była moja redakcyjna koleżanka i
prywatna przyjaciółka, młodsza ode mnie o rok, Agata, potocznie
zwana Agatką. Ten przydomek przylgnął do niej przez jej niski
wzrost i wiecznie roześmianą buzię.
Ten potworny bałagan który wcześniej
opisywał panował u nas w biurze co środę. Wtedy zamykaliśmy
numer. Siedzieliśmy często do rana, żeby kurierzy o siódmej mogli
zawieźć wszystko do drukarni. Ta środa do tej pory nie różniła
się od żadnej w ciągu ostatnich dwóch lat. Do czasu.
Rozległo się pukanie do drzwi. To
zabawne. Te drzwi były szklane, więc doskonale wiedzieliśmy że
ktoś za nimi stoi, a ludzie i tak pukali. Do pokoju wpadła zdyszana
Baśka, nasza stażystka. No, może nie do końca nasza, tylko szefa.
Ale wszyscy ją kochali, bo dwoiła się i troiła żeby tylko
utrzymać tu staż. Klapnęła bezwładnie na jedyne wolne krzesło i
łapiąc oddech, wachlowała się plikiem papierów trzymanych w
ręce.
Agatka przyglądała się jej z
umiarkowanym zainteresowaniem.
-Jezu Chryste... - sapała Baśka –
co tu się dzieje, okno otwórzcie, bo tu gorzej niż w komorze
gazowej!
Cmoknąłem.
- Chciałbym zauważyć, kochanie,
że jesteśmy na dwudziestym piętrze. Tutaj się nie otwierają
okna. Tu jest cholerna klimatyzacja. Która działa teoretycznie,
chociaż nie doświadczyłem.
Agata podrapała się w nos
zakreślaczem.
- Co ty tu chcesz? Bo nie wydaje mi
się żebyś przyszła do nas ze świeżą kawą...
Coś dziwnego było między Agatą i
Baśką. Agata Basi wyraźnie nie lubiła, natomiast Baśka ją
uwielbiała. Takie toksyczne trochę. A ja to wszystko musiałem
znosić z zaciśniętymi zębami.
- A właśnie! - przypomniało się
Basi – stary was woła do siebie, jakaś afera gruchnęła albo
coś, nie wiem, ale łazi po gabinecie w tą i z powrotem, jakiś
taki podładowany, nie wiem czy on się cieszy czy co on w sumie
robi... Wiecie jak to on. No ale w każdym razie, prosi was do
siebie.
- Chryste, teraz? Jak ja tu się
bawię z Zielińską? - mruknąłem, wskazując gestem na monitor
komputera, na którym akurat wygładzałem twarz aktorki w
Photoshopie.
- Tak, teraz, i lepiej idźcie, bo
to się źle skończy...
Agata pomamrotała coś niewyraźnie
pod nosem, zgasiła papierosa, łyknęła kawy i wstała. Ja zrobiłem
dokładnie to samo. Wyszliśmy z pokoju i pomaszerowaliśmy ku
windzie.
Środa, 2:53. Winda w redakcji.
-Ciekawe co on może od nas
chcieć... - zapytała Agata, poprawiając w lustrze włosy .
-A skąd ja mam wiedzieć? Stary
zawsze ma takie pomysły, że to lepiej nie wiedzieć...
Winda dzwonkiem powiadomiła nas o
przybyciu na piętro na którym mieścił się gabinet szefa. Agata
poprawiła mi kołnierz, bo stwierdziła że wyglądam jak łajza i
zapukaliśmy do drzwi redaktora naczelnego. Władczym tonem kazał
nam „wleźć szybko do środka”.
Rzeczywiście. Wydawał się jakiś
nieswój.
Siadać i się nie odzywać –
powiedział dziwnie tajemniczo.
Zgodnie z rozkazem, usiedliśmy na
wielkiej skórzanej kanapie i wlepiliśmy w szefa pytające
spojrzenie. Przyglądał się nam jakby powątpiewająco.
- Sprawa jest taka. Dostałem
telefon z Manchesteru. Wiecie, że mamy tam zaprzyjaźnioną
redakcję – pokiwaliśmy twierdząco głowami – i że czasami
ktoś od nas tam jeździ, pisać dla nich. I tak samo działa to w
naszą stronę. Widzieliście Williama i Katie? - znowu pokiwaliśmy
głowami – No, to oni są właśnie od nich. I teraz pojawiła się
kolejna prośba o to, żeby ktoś od nas tam pojechał.
Skrzywiłem się. Jezu, jak on myśli
że zostawię otwarte materiały dla tych żółtodziobów świeżo
po studiach, to chyba zwariował.
-W każdym razie. Sprawa jest dość
nietypowa.
- Mów szefie, dla nas wszystko
ostatnio jest nietypowe – powiedziała z uśmiechem Agata.
Naczelny usiadł w swoim fotelu.
- Pytanie: na co najbardziej chorują
dzisiejsze nastolatki?
- Na grypę! - wyrwało mi się
niechcąco.
Szef spojrzał na mnie jak na idiotę.
- Nie. Znaczy, to też, ale nie o to
chodzi. Słyszeliście na pewno o One Direction. Słyszeliście?
- Tak, coś tam w radio było –
powiedziała nieśmiało Agata.
- No to już coś. W każdym razie.
Oni jadą w trasę do Stanów. I wy jedziecie z nimi, na trzy
miesiące. Manchester nie ma ludzi. Wszyscy tam płaczą, bo każdy
by chciał tam pojechać, ale nikt nie może, tamten naczelny trzyma
ich jak psy na łańcuchu, wszyscy teraz pracują nad Olimpiadą.
Zatkało mnie. Agaty nie zatkało,
tylko dlatego że ze świstem wciągnęła powietrze. My mamy jechać
do Anglii, i z jakimiś małolatami tłuc się przez trzy miesiące
po Stanach? Chryste, za co?!
- Szefie, a nie może jechać ktoś
z nowych? - zapytałem z nadzieją.
- Wykluczone. Wy jesteście młodzi,
wyglądacie dobrze, znacie język perfekt, poza tym wy mi
najbardziej do tego pasujecie.
Poczułem, że nie damy rady się z
tego wykręcić. Kątem oka spojrzałem na Agatę. Nie podzielała
moich obaw. Wręcz przeciwnie, wyglądała jakby wygrała na loterii
miliard.
- W każdym razie... - kontynuował
naczelny – musicie się szybko pozbierać. Otwarte tematy
zostawcie Basi, ona je komuś przekaże.
- Skąd taki pośpiech?
-Bo wyjeżdżacie jutro wieczorem.
Znowu mnie zatkało.
Reszta nocnego spotkania upłynęła
pod znakiem kawy i wymagań szefa. Rysował mi się obraz trzech
miesięcy ciężkiej harówy, nie spania, tysięcy zdjęć i
materiałów wideo, wywiadów, rozmów, reportaży i innych cudów.
Wszystko na temat One Direction. Szczerze przyznam, że mało o nich
słyszałem do tej pory. Albo się nie interesowałem po prostu.
Agata natomiast promieniała szczęściem.
Środa, 5:32, winda w redakcji.
Słaniałem się na nogach ze
zmęczenia, natłoku myśli i obowiązków przez najbliższe trzy
miesiące.
Agata natomiast nie wyglądała wcale
na zmęczoną, rozpierała ją energia i w ogóle szalała. Że ta
winda się nie zacięła od wstrząsów wywołanych jej radością,
to po prostu cud.
-Co ty się tak cieszysz? -
spytałem ją, przecierając oczy, bo piekły mnie tak bardzo że
myślałem że nie wytrzymam i wydłubię sobie narząd wzroku z
twarzy.
- No jak to co? Jak to co? Anglia!
Stany! One Direction! I Har... - urwała, czerwieniąc się.
- Co, Harrods? Myślisz że będziemy
mieli czas na zakupy? Oszalałaś?
Agata przestała być czerwona. Nie
zauważyłem że bardzo jej ulżyło.
- Tak, Harrods. Myślałam że
pójdziemy. No ale nic, nie damy rady rzeczywiście...
Dojechaliśmy do naszego pokoju,
zgarnąłem do torby wszystkie swoje rzeczy. Agata zrobiła to samo,
a wychodząc wcisnąłem biegnącej korytarzem Basi rozpiskę
materiałów które zaczęliśmy, a które ktoś przecież musiał
skończyć. Życzyła nam miłego wyjazdu i pobiegła dalej stukając
obcasami w drewnianą podłogę.
Wygrzebałem z kieszeni kluczyki do
auta i wkładając je w zamek upuściłem telefon. Kurde.
Umówiliśmy się z Agatą jutro na
dwunastą na Okęciu. Samolot mieliśmy o czternastej trzydzieści
sześć. Akurat znajdziemy czas na papierosa i kawę.
Dojechałem do mieszkania, obudziłem
kota i wpakowałem się prosto do łóżka.
Środa, 14:26. Moje mieszkanie.
Obudziłem się i ziewając strasznie,
włączyłem komputer i telewizor. Skoro mam robić materiał o
młodych gwiazdach, wypadałoby się cokolwiek o nich dowiedzieć.
Włączyłem MTV, a w wyszukiwarkę wpisałem nazwę zespołu.
Momentalnie eksplodowała mi głowa. Setki tysięcy wyników
wyszukiwania. Przejrzałem kilka stron, poczytałem podstawowe
informacje, odpaliłem YouTube i przesłuchałem ich płytę. W
połowie przyłapałem się na tym że tupię nogą w rytm muzyki.
Kurde, chwytliwe, i nawet mi się podoba.
Jęczący mi pod krzesłem kot wyraźnie
dawał mi do zrozumienia, że jest głodny. Podniosłem się z
krzesła, dałem tej jędzy jeść a sobie zrobiłem kawę i kanapkę
z nutellą. Bez nutelli nie ma życia.
Gdzieś w odległym kącie mieszkania
rozwyła się moja komórka. Podskakując w rytm Up All Night
ruszyłem na jej poszukiwania. Agata.
- Ej, ciemnoto kambodżańska, o
siedemnastej w redakcji. Szef robi nam odprawę, bierzemy sprzęt.
Jutro już nie będziemy musieli tłuc się z tym wszystkim.
Oszczędzimy czas i się wyśpimy przynajmniej.
- Dobra dobra. Będę.
Rzuciłem na łóżko telefon,
spojrzałem na moją kotkę, której nadałem dziwne imię Fretka.
Znalazłem ją kiedyś na ulicy i tak ze mną była do tej pory.
- Co ja mam teraz z tobą zrobić?
Odpowiedziało mi miauknięcie.
Zadzwoniłem do Łukasza, mojego przyjaciela jeszcze za czasów
studiów. Miał własną firmę, zarządzał nią z domu, więc
pomyślałem że Fretką może się zająć. Owszem, mógł,
powiedział żebym podrzucił mu ją wieczorem.
Wieczorem podrzuciłem.
Środa, 16:28. Korki w Warszawie.
Grzmociłem palcami w kierownicę
mojej rozsypującej się Hondy. Nie rozsypywała się ze starości,
nie nie, aż taki grat to nie był. Rozsypywała się, bo kilkanaście
minut temu jakiś bęcwał w wielkim terenowym Mitsubishi postanowił
zaparkować mi na bagażniku. Normalnie szlag by mnie trafił i
czekałbym teraz na policję, ale w obliczu spotkania w redakcji i
jutrzejszego wyjazdu, miałem w nosie mój samochód, tego idiotę
który mnie staranował i całą resztę. Musiałem zdążyć.
Niewiele czasu mi zostało, także opierając się o klakson
wrzeszczałem na wszystkich wokół. Jak łatwo się domyślić,
niewiele to pomogło. Korki trwały w postaci niezmienionej.
Środa, 17:36. Redakcja.
Wbiegłem do gabinetu szefa, nawet nie
pukając. Agata już tam siedziała i spojrzała na mnie wzrokiem
pełnym morderczych zapędów.
- Co to ma znaczyć? Pół godziny
spóźnienia – powiedział naczelny, patrząc na mnie równie
morderczo.
- Przepraszam najmocniej szefie! -
sapnąłem, stawiając torbę i siadając na kanapie – ale jakiś
kretyn mnie rozjechał i miałem opóźnienie.
- Co ci zrobił?
- No, nie mnie rozjechał, mój
samochód. Szef wyjrzy przez okno, widać. Taka srebrna Honda bez
połowy bagażnika.
Naczelny podszedł do okna, spojrzał w
dół na parking i uśmiechnął się ponuro.
- Rzeczywiście, będzie trzeba
klepać... No, nie ważne, jak już jesteście oboje, to sprawa
wygląda tak. Jutro lecicie do Anglii. Będziecie tam koło
osiemnastej, więc znajdziecie jeszcze chwilę czasu dla siebie.
Pojutrze macie samolot do Chicago, gdzieś tu mam rozkład lotu... -
mruknął, przewalając stertę papierów na biurku – O jest.
Trzymaj – wepchnął kartkę Adze – i w Chicago macie pierwszy
koncert, ale dopiero dzień po lądowaniu. Będziecie mieli czas na
rozmowy z zespołem.
- A kiedy się z nimi spotkamy? -
spytała Agatka, przebiegając wzrokiem po kartce.
- Na Heathrow, przed odlotem.
Próbowałem was umówić jakoś wcześniej, ale ich agent
powiedział że nie ma mowy, bo potrzebują czasu żeby się
przygotować do lotu. Dziwne to dla mnie trochę, ale jesteśmy
tylko pismakami. Takich jak my są setki.
- Właśnie... - zacząłem powoli –
dlaczego to akurat nas wybrali? Naszą redakcję? Przecież oni
nawet nie byli w Polsce. Wiedzą że my istniejemy?
- Skąd wiesz? - zwróciła się do
mnie Agata z iskrami w oczach.
- Bo... eee... czytałem trochę. -
wstyd było mi się przyznać że w ciągu jednego popołudnia
zostałem fanem One Direction.
Rzuciła mi ciekawskie spojrzenie. Szef
się zirytował.
- Dobra, będziecie mieli dość
czasu, żeby się nagadać. Teraz tak... pieniądze macie już na
tych firmowych kontach, faktur nie chcę, bo w Stanach i tak wam nie
wystawią. Potem ściągnę sobie wydruki z kont i się rozliczę,
to się nie martwcie tym... - pogrzebał w papierach, wyciągnął
kopertę i rzucił mi ją na kolanach – tu są bilety. Na razie do
Londynu i Chicago, resztę musicie sobie kupować na bieżąco, bo
ja do końca nie wiem co i jak tam będziecie planować. Sprzęt
bierzcie jaki chcecie, to ma być materiał na miarę
dziennikarskiej Nike. Jak ktoś akurat czegoś używa, zabierzcie mu
to i bierzcie dla siebie, powiedzcie że ja tak kazałem.
Ucieszyłem się ogromnie. Pomyślałem
sobie że w końcu zabiorę Rafałowi Canona, który był zamówiony
dla mnie, a ten kretyn sobie go przywłaszczył. I bezczelnie nie
chciał oddać.
- Agata, teraz sprawa do ciebie.
Wiem jak dobrze piszesz i chwała ci za to. Ale masz dać z siebie
milion procent. Ten materiał to dla nas wszystkich przepustka do
lepszych tematów, większych zleceń i ogólnie otworzy nam wiele
drzwi. Artur, tylko nie przesadzaj z ilością zdjęć. Musisz nam
wysyłać jakieś na bieżąco, będziemy to składać w jakieś
małe zajawki. Resztę zrobisz po powrocie. Zrozumiano?
Potwierdziliśmy, pożegnaliśmy się
z szefem i poszliśmy do działu foto po cały potrzebny sprzęt. I
jak zwykle w takiej sytuacji nie wiedziałem co zrobić. Agata stała
nad regałem z komputerami.
- Co tak się męczysz? - zapytałem.
- Bo nie wiem który wziąć!
- Bierz Vaio, najlepiej się nadają.
- No tak, ale który?! Czerwony czy
zielony...?
Przewróciłem oczami waląc otwartą
dłonią w czoło. Tak. Zawsze ten sam problem. Najważniejszy był
kolor. Wybrałem co chciałem, zapakowałem do wielkiego plecaka i
zważyłem ten tobół w ręku. Coś mi się wydawało, że jest za
ciężki. Wywaliłem połowę, stwierdzając że dam sobie radę z
tym co mi zostało. Mojego Canona nie wsadziłem, po prostu go nie
było na półce. Zwróciłem się do Kaśki, która akurat robiła
jakieś grafiki.
- Kaśka, gdzie jest jedynka?
- Rafał wziął rano, a co?
- Potrzebuję. Na teraz.
Kaśka złapała telefon i ściągnęła
do pokoju Rafała. Rzuciłem mu zawistne spojrzenie. Nigdy go nie
lubiłem. Uważał się za najlepszego fotografa. A zdjęcia robił
koszmarne. Szef kiedyś wspominał, że gdyby nie fakt że świetnie
pisze, już dawno by wyleciał.
- Co jest? - spytał, patrząc na
Kasię.
Dziewczyna wskazała głową na mnie,
uśmiechającego się tak że prawie każdy pomyślałby że
postradałem zmysły.
- Canona dawaj. Potrzebuję na
wyjazd.
Rafał dziwnie na mnie spojrzał.
- Co? Zapomnij. Gdzie niby jedziesz?
Do Mrągowa, na kabarety? Pięćsetka ci starczy, odwal się.
Najeżyłem się, ale nie dałem tego
po sobie poznać. Uśmiechnąłem się jeszcze bardziej szatańsko.
- Zapytaj starego jak ci się nie
podoba. Za pięć minut widzę tutaj jedynkę, z całym ładującym
szajsem i szkłami. I nie, nie Mrągowo stary. Stany.
Rafała wyraźnie zatkało i widziałem
jak nienawiść miesza się z żalem na jego twarzy.
- Dobra...
Wygrałem. W końcu. Poczekaliśmy z
Agatą aż ten frajer przyniesie mi sprzęt, zapakowałem wszystko i
z wyrazem tryumfu na pysku wyszedłem z pokoju. Agata męczyła się
z torbą na komputer, która nie chciała się zapiąć.
- Ej, mam pomysł – rzuciłem,
zatrzymując się na środku korytarza. Agata z impetem wlazła mi w
plecy.
- No? - mruknęła, wciąż szarpiąc
się z upartym zamkiem.
- Spędzimy ze sobą razem trzy
miesiące, prawda? To bądź łaskawa zejść mi z oczu, jeszcze
zdążymy się na siebie napatrzeć. Ja jadę do domu, ty rób co
chcesz.
- A idź w cholerę! - wrzasnęła
śmiejąc się – widzimy się jutro na lotnisku, cześć!
Środa, 19:34. Moje mieszkanie.
Szybkie pakowanie. Nie lubię się
pakować, bo nigdy nie wiem co zabrać. Teraz miałem wyjechać na
trzy miesiące. Trzy miesiące pałętania się po hotelach. Dobrze
że tam są pralnie. Nie trzeba brać dużo. Tak myślałem, a
końcowa moja torba była cięższa niż samolot, którym mieliśmy
lecieć. Zniosłem ją na dół, wepchnąłem na tylne siedzenie
zmasakrowanej hondy i wróciłem na górę. Otworzyłem komputer,
zgrałem sobie na iPoda całą muzykę jaką miałem na dysku,
dorzucając świeżo ściągniętą płytę One Direction.
Uzależniłem się od tej muzyki, całkiem serio. Spojrzałem przez
okno na Warszawę i położyłem się spać, jutro czeka nas cała
masa roboty.
Czwartek, 12:11, Okęcie, Warszawa.
Tupałem niecierpliwie nogą, siedząc
na torbie w budynku lotniska. Agaty wciąż nie było. Wiecznie się
spóźniała, ale czemu akurat dzisiaj znowu musi przyjeżdżać po
czasie?
W końcu zauważyłem jak wlecze się w
moim kierunku, ciągnąc za sobą potężną walizę. Uniosłem brwi,
kiedy podeszła do mnie, sapiąc i umierając z przemęczenia.
- Co ty tam masz? - spytałem,
wskazując na walizkę – całe mieszkanie spakowałaś?
- Zamknij się i pomóż mi! -
warknęła, rzucając we mnie torebką – Chodź się napić kawy,
bo zaraz zwariuję z tym wszystkim...
A myślałem że to ja denerwowałem
się wylotem.
Ciągnąc za sobą twardą walizkę ze
sprzętem, w ręku trzymając torebkę Agaty a na ramieniu dźwigając
własną torbę, nie czułem się najlepiej na świecie. Zdecydowanie
to wszystko ważyło zbyt wiele jak na moje możliwości.
Zdenerwowałem się, gruchnąłem moją torbą o posadzkę i
zakładając ręce na piersiach, powiedziałem że dalej nie idę. A
do budki z kawą nie było już daleko.
- Chryste, z tobą gorzej niż z
babą... - mamrotała pod nosem Agata, odwracając się i szukając
wzrokiem wózka na bagaż. Wypatrzyła jakąś starszą kobietę,
która na wielkim wózku wiozła tylko zwykłą torebkę. Ruszyła w
jej stronę, bezczelnie zabrała jej wózek ręką wskazując na
mnie w otoczeniu walizek i podprowadziła żelastwo. Zapakowaliśmy
to wszystko i jakże wygodniej i lżej szło się po kawę.
Usiedliśmy na twardych krzesełkach z kubkami parującej kawy.
- Jak myślisz, jacy oni są? -
spytałem, przypatrując się startującym samolotom za oknem.
- Wyjdę na idiotkę jak ci opowiem.
- Czemu? Też ich lubisz?
- Jak to też?
- No cóż, ja zdążyłem już
polubić. Całą noc się dokształcałem i oto efekty. Kolejny
psychofan.
- Nie jestem psychiczna! - oburzyła
się Agata, chlustając sobie na spodnie kawą.
Zarechotałem podle, wciskając jej w
dłoń chusteczki.
- Dobra dobra, ja wiem swoje.
- No w każdym razie... hmmm... no
trochę się stresuję, to normalne. Zobacz ile ludzi dałoby
wszystko żeby być na naszym miejscu.
- Niby racja – przytaknąłem –
ale nie wydaje ci się że takie życie gwiazdy jest męczące?
- Nie wiem... zobaczymy.
Czwartek, 19:20 czasu lokalnego,
Londyn.
Wyleźliśmy z budynku terminala
londyńskiego Heathrow. Londyn przywitał nas – jak to było do
przewidzenia – deszczem. Dziękowałem sobie w duchu, że cały
sprzęt zapakowałem w twardy case, a nie zwykły plecak, bo dawno
wszystko by szlag trafił. Pal licho ubrania, wyschną. Agata
natomiast rozpaczała, że pokręcą się jej włosy. Przewróciłem
oczami.
Złapaliśmy taksówkę, która
zawiozła nas pod samo wejście do hotelu. I dopiero tutaj poczuliśmy
prawdziwą brytyjskość. Nie wiem co myślał sobie naczelny,
rezerwując nam ten hotel. Był mały, ciasny i stuprocentowo
angielski. Ciemne ściany, ciemna podłoga, ciemne jedzenie, ciemne
okna, ciemny recepcjonista. Na litość boską, tu wszystko było
ciemne. Poczułem się jak w grobie, natomiast Aga chłonęła tą
ciemność całą sobą, zupełnie zadowolona. Recepcjonista
poseplenił coś pod nosem, opluł mi rękę, którą wyciągnąłem
po klucze i wtarabaniliśmy się po schodach na drugie piętro gdzie
czekał na nas pokój. Hm, ale zaskoczenie. Ciemne ściany, ciemna
podłoga, ciemne meble, ciemne okna. Znowu jak w grobie, Chryste.
Rzuciłem się na ciemne łóżko przykryte ciemną narzutą. Było
nawet wygodne. Rozwaliłem się nie przejmując się walizkami
stojącymi na środku. Usłyszałem Agatę wchodzącą do pokoju,
zaraz potem wrzask i łomot. No cóż. Agata bardziej przejęła się
moimi walizkami i postanowiła wykorzystać je żeby się potknąć i
stłuc sobie kość ogonową. Przeklinając mnie i grożąc mi
pięścią, podeszła do okna i rozsunęła ciemną zasłonę. Ja
zajęty byłem duszeniem się ze śmiechu. Za oknem malował się
piękny widok Londynu. Nie wiem ile kosztował nas ten nocleg. Ale
dla samego widoku warto było zapłacić każde pieniądze.
Jak się potem okazało, właśnie tak
było. Przez telefon zrobiłem naczelnemu awanturę, że każe nam
płacić takie pieniądze za hotel, w którym nawet nie ma śniadania.
Po czym przypomniałem sobie że to firma za niego płaci, nie ja,
zrobiło mi się głupio i rozłączyłem połączenie.
Agata siedziała z nosem przy
komputerze, natomiast ja ze słuchawkami na uszach grzebałem w
walizce ze sprzętem. Jak po każdej podróży, sprawdzałem czy nic
się z niczym nie stało. Na szczęście i tym razem wszystko było w
porządku, zatrzasnąłem wieko, wcześniej wyciągając tylko małą
lustrzankę i bardzo jasny obiektyw Carla Zeiss'a. Stwierdziłem że
na lotnisku nie będę taszczył ze sobą całej wielkiej torby, mały
aparat i dobre szkło w zupełności wystarczy, a resztę sobie będę
używał już w Stanach.
- Ej, dostałeś maila – odezwała
się Agata.
Spojrzałem na ekran telefonu, który
rzuciła mi dziewczyna. Rzeczywiście. Zacząłem czytać.
- E tam, jakiś spam – mruknąłem
i przekręciłem się na drugi bok – idę spać. Budź mnie rano.
Albo ja ciebie, i nie siedź do późna, bo potem będziesz
nieprzytomna.
Piątek, 11:20, Heathrow, Londyn.
Staliśmy już przy bramkach celnych
na lot Londyn – Chicago. Bagaże już oddaliśmy, Agata miała
tylko torebkę, ja sportową torbę pełną papierów, przepustek,
paszportów, portfeli i innych bzdetów. Aga uparła się że ja mam
wszystkiego pilnować, bo ona zgubi. Przynajmniej nosiła mój
aparat, bo chwilowo byłem zajęty pisaniem smsa. Czekaliśmy z
niecierpliwością na chłopaków i ich agenta, ale jak na złość
ich nie było. Samolot za godzinę. Nie wydaje mi się żeby
międzykontynentalny lot czekał nawet na premiera, a co dopiero na
One Direction. Zacząłem wątpić czy jesteśmy przy dobrym wyjściu.
Zapytałem celnika, tak, staliśmy w dobrym miejscu.
Znowu zacząłem stukać w klawisze,
kiedy coś wielkiego i czarnego odepchnęło mnie na bok. Rozejrzałem
się zdziwiony, kiedy przed sobą ujrzałem wielką górę mięsa
ubraną w czarny garnitur i ze słuchawką w lewym uchu. Przez myśl
przebiegło mi że może to jakiś atak terrorystyczny i FBI rzuciło
się do akcji. Spojrzałem na Agatę i miałem zamiar powiedzieć,
żeby rzuciła mi aparat. Jednak zamiast twarzy Agi zobaczyłem
mojego canona i usłyszałem dźwięk migawki. Spojrzałem w stronę,
w którą wycelowany był obiektyw.
I wtedy jasna dla mnie zrobiła się
obecność goryla z ochrony. Cała piątka, Liam, Zayn, Niall, Harry
i Louis dreptali w stronę wejścia na pokład. Machnąłem ręką na
Agatę i ruszyłem za nimi. W końcu mamy razem pracować. Zrobiłem
trzy kroki, kiedy przede mną znów zmaterializował się wielki
ochroniarz i wybulgotał pod nosem, że muszę poczekać aż oni
wejdą. Najeżyłem się.
- Ty wstrętny, gruby pacanie –
mamrotałem pod nosem po polsku – już ja ci dam poczekać, już
ja ci...
- Cicho – powiedziała Agata,
pojawiając się obok. Posłała ochroniarzowi miły uśmiech. Nic
to nie dało, dalej staliśmy, patrząc jak chłopaki znikają w
rękawie.
- No cholera! - zdenerwowałem się
– No i zobacz, przez tego osiłka zwiali nam, i co teraz?
- W sumie... - zastanowiła się
Agata – czemu nie poczekali? Przecież powinni wiedzieć że tu
będziemy. Nie?
Rozejrzałem się szukając agenta
zespołu. Nie zauważyłem go nigdzie. Ten wstrętny osiłek wciąż
stał przede mną, a za nami zbierała się już spora grupka ludzi,
czekających na wejście do samolotu. Rozpiąłem torbę, pogrzebałem
w niej i podetknąłem ochroniarzowi pod nos upoważnienie od agenta,
podpisy redaktorów, nasze identyfikatory i nawet paszporty. Wziął
to wszystko w swoją tłustą łapę, odwrócił się do innego
ochroniarza, który pojawił się nie wiadomo skąd i zademonstrował
mu plik kartek i dokumentów. Ten drugi, chyba bardziej rozgarnięty,
podszedł do nas i powiedział, bardzo powoli.
- Przepraszam za kolegę. On nic nie
wiedział.
Wyczułem, że wyraźnie mówi do mnie
jak do idioty albo uznał, że nie znam angielskiego. Od 6 roku życia
uczyłem się tego języka, i piękną akcentowaną angielszczyzną
powiedziałem co myślałem.
- Po pierwsze, może pan mówić
normalnie, i ja i koleżanka doskonale was rozumiemy. Po drugie, jej
imię wymawia się inaczej – spojrzał na mnie niespokojnie –
tak, słyszałem jak pan je czytał. Po trzecie, nie życzę sobie
takiego traktowania. Jestem z poważnego wydawnictwa i tak proszę
być traktowany. Wszystko było ustalone. Mieliśmy tutaj spotkać
się z zespołem. A przez pana kolegę wszystko szlag trafił.
- Proszę wybaczyć – ochroniarz
wyraźnie się skruszył, ale wciąż utrzymywał swoją wymyśloną
wyższość – ale to już się więcej nie powtórzy. Państwo też
źle się zachowali. Gdzie identyfikatory? Powinny być dobrze
widoczne.
Co? Tego było już za wiele. Szlag
mnie trafił jasny na miejscu, a Aga, przeczuwając chyba co się
stanie, odsunęła się z deka. Wypuściłem powietrze.
- Przepraszam bardzo, może mamy
jeszcze nosić dzwonki na szyi? Jak krowy? Wtedy wreszcie będzie w
porządku?
- Spokojnie, panie... - zajrzał w
dokumenty – Arturze. A teraz, proszę bardzo, pan i pana koleżanka
możecie przejść na pokład.
- Głupi tępak... - mruknąłem pod
nosem po polsku, mijając upierdliwego ochroniarza.
Wpadłem do rękawa z prędkością
ekspresu, z nadzieją że tam złapiemy jeszcze chłopaków.
Niestety, moje przewidywania okazały się bardzo chybione, rękaw
był pusty. Aga człapała za mną, gapiąc się w aparat.
- Cholera, nic nie wyszło... co ty
masz tu narobione?
- Jak to? Jak nie umiesz, to się
nie bierz za robienie zdjęć – ripostowałem, idąc w stronę
otwartych drzwi samolotu. Czekała przy nich stewardessa. Młoda
dziewczyna z wypiekami na twarzy. Przeleciało mi przez myśl, że
pewnie to po reakcji na chłopaków z One Direction. Przywitałem
się grzecznie i spytałem w której części samolotu siedzą.
Dowiedziałem się że w pierwszej klasie, więc tam się
skierowałem. Niestety, stewardessa powiedziała że nasze miejsca
są w klasie ekonomicznej. Roztargniony spojrzałem na bilety.
Rzeczywiście, ten głupi naczelny brytyjskiej gazety, który
załatwiał nam miejsca, pewnie nie wpadł na to że oni polecą
pierwszą klasą. Spojrzałem za siebie, upewniając się że jest
tam tylko Agata. Wydłubałem z portfela dwa pięćdziesięciofuntowe
banknoty i wepchnąłem stewardessie do ręki.
- Widzę że są dwa wolne miejsca w
pierwszej klasie?
Dziewczyna szybko wepchnęła pieniądze
do kieszeni i uśmiechnęła się szeroko.
- Jest tylko jedno, niestety.
- Ożesz ty, poczekaj no, już ja
cie urządze... - mruczałem po polsku, szukając kolejnej stówy w
portfelu. Wcisnąłem pieniądze w dłoń tej cwanej dziewczyny.
Zerknąłem na jej identyfikator. Stacey.
- A więc prowadź, Stacey –
powiedziałem. Ta wciąż z uśmiechem zaprowadziła nas do
pierwszej klasy, która – nie licząc miejsc zajętych przez
zespół – była całkiem pusta. Odwróciłem się do dziewczyny,
i spytałem czy ktoś tu jeszcze leci.
- Nie tym lotem, proszę pana –
odparła i z czarującym uśmiechem zniknęła za zasłoną
odgradzającą pierwszą klasę od klasy ekonomicznej.
- Słyszałaś ją? A to małpa
cwana... - rzuciłem do Agaty.
- Co? Nie, nie słyszałam –
odparła dziewczyna zza moich pleców.
Spojrzałem przez ramię i zauważyłem
jak dziewczyna bacznie przygląda się zawartości barku pokładowego,
widocznego przez uchylone drzwi.
- Na pokładzie nie pijemy! -
przypomniałem jej po polsku.
Starałem się być raczej głośno,
żeby zwrócić na nas uwagę chłopaków. Albo oni umarli, albo byli
głusi. Innej opcji nie było. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie w
stronę pięciu zajętych foteli. Ale nic się nie działo.
Usiedliśmy w fotelach, trzy rzędy za zespołem. Do kabiny wpadł
jakiś facet w sportowej marynarce. Rozpoznałem w nim agenta
zespołu. Wstałem akurat kiedy obok mnie przechodził. Przedstawiłem się.
- Oh, tu państwo jesteście! -
powiedział, ściskając mi dłoń – Szukałem was przy bramkach,
ochroniarz powiedział mi że jesteście już na pokładzie, a ta
dziewczyna z obsługi powiedziała, że dał pan jej dwieście
funtów żeby tu siedzieć. To prawda?
Zrobiło mi się głupio.
- No tak, ale niestety, dostaliśmy
bilety na ekonomiczną...
Facet roześmiał się głośno.
- Bilety tak. Ale tylko dlatego że
tak łatwiej to rozliczyć. Miejsca i tak mieliście państwo tutaj,
w pierwszej.
Z całej siły wyrżnąłem pięścią
w czoło. Facet wciąż się śmiał, a ja nie mogłem przeżyć
najbardziej bezsensownie wydanych dwustu funtów w moim życiu.
- Jeszcze jedno pytanie... -
zacząłem – Czy oni tak zawsze nie żyją?
- Co robią? - spytał facet,
którego imienia nie byłem w stanie zapamiętać.
- No... bo samolot jeszcze nawet nie
wystartował, a oni... co oni właściwie robią?
Agent spojrzał po swoich
podopiecznych.
- A. Nie, oni wszyscy tak zawsze.
Nie wiem w zasadzie dlaczego. Śpią zawsze zaraz po tym jak wejdą
na pokład. Też mnie to zastanawiało, ale niech im będzie, tu w
końcu mają trochę prywatności.
Spojrzał na mnie i Agatę jakby mówił:
A raczej mieli trochę prywatności.
Posadziłem tyłek na fotelu,
zastanawiając się co to będzie jak oni w końcu wstaną. Jak się
obudzą, trzeba będzie się wytłumaczyć, kim my w ogóle jesteśmy,
co my tu robimy i po co przez trzy miesiące będziemy za nimi łazić.
Samolot oderwał się od pasa
startowego. Ja zająłem się książką, Agata wciąż klepała coś
w klawiaturę komputera. Próbowałem zajrzeć jej przez ramię co
ona tam pisze, ale światło wpadające do kabiny przez okna padało
akurat pod tak dziwnym kątem, że nie widziałem absolutnie nic.
Książka była wyjątkowo kiepska,
więc dość szybko zacząłem się koszmarnie nudzić. Zajrzałem do
schowka w fotelu, w którym było kilka płyt DVD, które pasażerowie
mieli do dyspozycji. No tak, w końcu pierwsza klasa. Przejrzałem
filmy, wszystkie widziałem. Satelity brak.
Próbowałem zasnąć. Na nic, byłem
zbyt przejęty tym wszystkim. A Agata wciąż klepała w klawiaturę.
Postanowiłem się przejść po
kabinie, żeby rozprostować kości. Lecieliśmy już ponad trzy
godziny, ścierpły mi nogi i pomyślałem, że mały spacer dobrze
mi zrobi.
Ruszyłem wzdłuż rzędów foteli.
Zarówno chłopaki z One Direction jak i ich agent chrapali w
najlepsze. Ludzie drodzy, jak można tyle spać?!
Nagle poczułem, że tracę grunt pod
nogami i runąłem do przodu jak długi. Zdążyłem tylko wystawić
ręce do przodu, dzięki czemu nie straciłem nosa, który niechybnie
rozbiłbym o podłogę. Przewróciłem się na plecy i spojrzałem w
miejsce, w którym kilka sekund temu stałem. Na wysokości moich
kolan znajdowała się stopa. Bezczelna stopa, o którą się
wywaliłem. Czerwone miękkie półbuty, brak skarpetek i przykrótka
nogawka. Louis, na pewno.
Leżałem tak zaskoczony na podłodze,
kiedy stopa się poruszyła, a chwilę potem zamiast stopy, widziałem
rozespaną twarz Lou, która przypatrywała mi się z wyraźnym
zainteresowaniem i zdziwieniem. Też bym się zdziwił gdyby ktoś
zaczął przewracać się o moje nogi akurat wtedy, kiedy śpię
sobie w najlepsze. Zmieszałem się i poprawiłem włosy, jak zawsze
kiedy było mi głupio.
- Eeee... cześć... - wybąkałem
nieśmiało, w zasadzie nie wiedząc czemu się jąkam. Litości,
rozmawiałem nawet z naszym prezydentem, i mówiłem normalnie! A tu
przede mną zza fotela wychylał się chłopak w moim wieku a ja
zaniemówiłem. No ludzie drodzy, co to miało być? Zezłościłem
się na siebie, wstałem, poprawiłem spodnie i wyciągnąłem rękę
w stronę Lou.
- Cześć, przepraszam że cie
obudziłem. Artur jestem.
Lou uścisnął mi dłoń ale wciąż
przypatrywał mi się nieufnie. Włosy opadły mu na oko, więc
zdmuchnął je, zabawnie wykrzywiając twarz. Nagle jego twarz
przybrała zupełnie inny wyraz, kiedy gwałtownie wstając zaczął
się uśmiechać.
- A to ty! Jack mówił nam o tobie.
Pomyślałem że Jack to na pewno ten
agent. Muszę to zapamiętać.
- Tak? O, no to miło.
- No mówił, mówił. Będziecie z
nami przez całą trasę, tak?
- No na to wygląda.
- Co, źle?
- Nie, właśnie wręcz
przeciwnie...
- No nie mów że nas słuchasz! -
powiedział Louis szczerząc zęby.
- E, no słucham, słucham –
stwierdziłem, że bez sensu jest udawać że nie.
- No to tym bardziej cześć! - i
zostałem przytulony przez Louisa Tomlinsona. Jezu, mało nie padłem
tam na zawał. Pomyślałem sobie o tych wszystkich polskich
fankach, które pewnie sikałyby w majtki w takiej sytuacji i
zaśmiałem się w myślach.
- Hehe, cześć cześć. No, to miło
poznać... - wydusiłem, patrząc ponad jego ramieniem na Agatę,
która bezczelnie zasnęła. Akurat teraz, kiedy udało mi się
obudzić kogoś z zespołu. Spała z odchyloną do tyłu głową,
otwartymi ustami i włosami rozcapirzonymi we wszystkie strony. Nie
miałem siły walczyć z uśmiechem i zarechotałem głośno. Lou
odwrócił się w stronę Agi i też zaczął się śmiać.
- To ta dziewczyna co z tobą ma za
nami biegać?
- Tak, to Agata. Normalnie wygląda
dużo lepiej, ale... no cóż.
Chłopak zarechotał i znowu zwrócił
się do mnie.
- No to mów.
- Co mam mówić?! - zdziwiłem się.
W końcu to ja powinienem tutaj zadawać pytania, a tu role się
odwróciły i z dziennikarza zmieniłem się w ofiarę wywiadu.
- No słuchaj, mamy ze sobą spędzić
trzy miesiące. Wydaje mi się że należałoby się lepiej poznać.
O mały włos znowu trupem nie padłem.
Owszem, czytałem że oni wszyscy są bardzo w porządku. Owszem,
bardzo podobało mi się to jak się zachowywali i jak reagowali na
ludzi. Ale byłem święcie przekonany, że to wszystko jest strona
typowo medialna, że naprawdę tacy nie są. A tu takie miłe
zaskoczenie.
- Serio?
- Zdecydowanie! - stwierdził Lou
szczerząc zęby.
- Ee... no dobra, no to...
I zacząłem o sobie opowiadać. Nie
minęło pięć minut rozmowy, jak Louis podrapał się po głowie i
stwierdził że jest głupi. Na moje pytanie, dlaczego, stwierdził
że lepiej będzie opowiedzieć to raz, a wszystkim, a nie każdemu
po kolei. Zamarłem. Chryste, co, oni teraz wszyscy się obudzą i
będą mnie słuchać? Mnie? To słynne, wielkie One Direction ma
słuchać mojego gadania? Boże drogi, tego już za dużo, serce mi
nie wytrzyma jak te wszystkie oczy będą się we mnie wpatrywać i
słuchać jakie bzdury ja opowiadam. Nie zdążyłem zaprotestować.
Lou wstał, złapał poduszkę na której siedział i zaczął walić
nią wszystkich po głowie. Agata wciąż spała w najlepsze.
Pomyślałem, że zabije mnie za to że jej nie obudziłem, ale
postanowiłem że ta chwila jest tylko moja, w końcu to ja prawie
rozkwasiłem sobie nos przez stopę Louisa, a nie ona, więc to mi
się należy, a nie jej. Zginę... - pomyślałem.
Pierwszy poduszką oberwał Harry,
który spał na fotelu najbliżej nas. Nie obudził się od razu,
więc Lou stanął na fotelu obok i okładał go tak długo, dopóki
się nie podniósł i zaczął rozglądać nieprzytomnie. Mało nie
padłem ze śmiechu, kiedy zauważyłem jak Harry, orientując się
co robi Lou, zaczął robić dokładnie to samo. Rzucił się z
poduszką na Zayna. Louis okładał akurat Liama i Nialla, bo spali
jeden na drugim. W końcu wszyscy wstali a mnie strach sparaliżował.
Dalej nie potrafię wytłumaczyć tego
wszystkiego. Nie wiem czego się tak bałem. Co mnie tak przerażało.
- Dobra, wstawać lenie...! - głośno
mówił Lou – mamy nowego brata, którego musicie poznać.
Zakręciło mi się w głowie z tego
wszystkiego. Złapałem się za głowę. Ja? Brat? JA?! Chryste,
powietrza...!
Lou bezczelnie wytknął mnie palcem.
- Artur to ten chłopak z gazety,
który ma z nami jeździć. A tamto... - wskazał paluchem na śpiącą
Agatę – to jego koleżanka z pracy. Mówi że wygląda lepiej jak
nie śpi.
Kabinę przerwał ryk śmiechu. Agata
chrapnęła a gruby pukiel włosów opadł jej na czoło tak, że
przypominała jednorożca po przejściach.
- On pracuje w gazecie? - spytał
Niall, trąc oczy – Za młody jakiś. Co to za ściema? Lou, to
twój nowy chłopak?
W odpowiedzi Niall dostał w łeb
poduszką. Uśmiechnąłem się.
- Nie, naprawdę pracuję w gazecie.
I wcale nie jestem taki młody. Jestem w jego wieku – powiedziałem
wskazując brodą Louisa.
- No to rzeczywiście, dinozaur... -
wymamrotał Liam, drapiąc się po nosie.
- No właśnie... - mruknął Zayn,
potężnie ziewając.
I tym razem poduszka Louisa trafiła
prosto w twarz mnie. Poczułem się jakoś lepiej, luźniej.
- Patrzcie, jeszcze nie zaczęliśmy,
a on się już ze mnie śmieje...! - grzmiał Lou złowrogo.
- Znaczy że swój! - powiedział
Harry wstając i podając mi rękę.
Ciężko było mi wyjść z szoku, że
to wszystko przebiega tak normalnie. Jak spotkanie ze znajomymi przy
piwie. Chyba było to po mnie widać.
- Stary, wszystko w porządku?
Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha... - powiedział Lou, przysuwając
się do mnie – Albo Harry'ego rano... - dodał.
Parsknąłem śmiechem tak głośno, że
Agata zachrapała i obudziła się. Odgarnęła włosy z twarzy,
przetarła oczy i zorientowała się, że ja i cała piątka
wychylamy się zza foteli i przypatrujemy się jej z wyraźnym
zainteresowaniem. Mieliśmy niezłą zabawę przyglądając się
dziewczynie. Na jej twarzy najpierw pojawił się wyraz niebotycznego
zdziwienia. Potem znowu przetarła oczy, patrząc na nas dziwnie.
Potem rozległ się krótki pisk, Aga podskoczyła na siedzeniu i
schowała się za oparcie fotela.
- Co jej jest? - zapytał Niall,
patrząc na mnie pytająco.
- Ah... cóż. Powiedzmy że bardzo
was lubi.
- Fanka?! - rzucił Louis, wstając
i idąc w stronę Agaty.
- Co on robi? - zapytałem dziwnym
głosem.
- Zobaczysz... stara śpiewka... -
mruknął Harry, wpatrując się w wyświetlacz iPhone'a.
Lou podbiegł do Agaty i mocno ją
przytulił. Kiedy ją puścił, widziałem że jest bliska
apopleksji, zawału serca, omdlenia, śmierci klinicznej i udaru
mózgu. I to tego wszystkiego w jednym momencie.
- Ja muszę... ja muszę... muszę...
do łazienki! - powiedziała po polsku nieprzytomnym głosem Agata,
wybiegając z kabiny.
- Co ona mówi? Po jakiemu to było?
- zapytał Zayn.
- Co? A. Po polsku, że musi do
łazienki.
Cała piątka ryknęła śmiechem.
Opowiedziałem im moją historię, zastrzegając, że na pewno nie
jest tak niesamowita jak ich i że to bez sensu żebym ich zanudzał.
Liam uparł się że mam opowiedzieć wszystko. Więc opowiadałem,
głupio było mi odmówić jednemu, a co dopiero całej piątce.
Minęło jakieś dwadzieścia minut i w drzwiach pojawiła się
Agata. Poprawiła włosy, wyglądała naprawdę bardzo ładnie.
Zauważyłem dziwny błysk w zielonych oczach Harry'ego. Zapamiętałem
sobie ten moment, bo moja dziennikarska dusza podpowiedziała mi że
to może się kiedyś przydać. Agata była zupełnie inną osobą.
Teraz bardzo sztywna i bardzo profesjonalna, złapała z fotela notes
i długopis i podeszła do nas.
- Mam na imię Agata i przez
najbliższe trzy miesiące będziemy razem z Arturem wam
towarzyszyć. To czysto służbowy wyjazd. Więc... - spojrzała na
mnie – a ty może byś usiadł porządnie? Jesteś w pracy.
Wszyscy spojrzeli na mnie. Leżałem na
fotelach z nogami przewieszonymi przez boczne oparcie, a na moich
kolanach opierał swoje nogi Niall. Minęło zaledwie jakieś pół
godziny, a oni traktowali mnie jak swojego. To cieszyło mnie nawet
bardziej niż moment w którym dowiedziałem się że zdałem prawo
jazdy.
- Daj mu spokój dziewczyno,
przecież widzisz że mu dobrze... - powiedział Liam, szczerząc
zęby.
- No właśnie...! Widzisz, Niall mu
dobrze robi – rzucił jadowicie Louis.
- Nic mu nie robię! - wrzasnął
blondyn.
- Yhm, yhm... - zamruczał Zayn –
jak zawsze. Ty nigdy nic nie robisz.
Niall oburzył się i miał zamiar
walnąć Malika w twarz, ale nie starczyło mu ręki i zwalił się z
fotela. Spod wielkich siedzeń wystawały mu tylko nogi. Spojrzałem
na Agatę. Była dziwnie oschła i zimna. Ceniłem ją za jej
profesjonalizm. Ale dziwiłem jej się w tej chwili. Tak czekała na
ten moment. Inaczej to wszystko sobie wyobrażałem. Harry dziwnie
milczał, wciąż wbijając wzrok w iPhone'a.
- Widzisz? Ogarnij się i przestań
udawać – powiedziałem do Agaty po polsku, za chwilę znowu
przechodząc na angielski – przepraszam chłopaki, ale tego się
nie dało powiedzieć po angielsku.
- A o co chodziło? - zainteresował
się Tomlinson, unosząc lewą brew.
- Nie ważne, serio –
odpowiedziałem szczerząc się w szerokim uśmiechu.
Chyba trafiłem w czuły punkt. Aga
wyraźnie poczuła się urażona. Usiadła na fotelu, założyła
nogę na nogę i otwierając notes utkwiła pytające spojrzenie w
Maliku. Znałem ten numer. Zaraz zacznie się wywiad. Poprosiłem
Nialla żeby zabrał nogi z moich kolan, bo czas się brać do pracy.
- Jakiej pracy?
- No... wiecie. My tu pracujemy.
Możemy zrobić parę zdjęć? - zapytałem, sięgając po aparat i
machając nim w powietrzu.
- Teraz? O nie, mam kiepskie
włosy...! - zaprotestował Zayn.
- Daj spokój, bywało gorzej –
powiedział na to Harry, odzywając się pierwszy raz od dłuższego
czasu. Agata spojrzała na niego dziwnie. Coś tu się działo. Nie
wiedziałem wtedy co.
- Dobra. Zdjęcia mogą być. Ale
robimy sobie je wszyscy, razem, albo coś. Dawaj aparat –
powiedział stanowczo Lou, wydzierając mi pięćsetkę z ręki.
Jęknąłem w duchu. Jeśli coś się z nią stanie, naczelny mnie
powiesi. Po czym natychmiast zrobiłem wielkie oczy, bo Lou
wycelował aparat we mnie i zrobił zdjęcie.
- Pokaż mi to, czekaj, co ty
robisz... - zaprotestowałem, wyciągając rękę po urządzenie.
- Bardzo ładne stopy, Niall –
powiedział Lou, przyglądając się zdjęciu.
- Co?! - wymamrotał blondyn z
ustami pełnymi czipsów.
Zażądałem demonstracji. Cóż.
Zdjęcie było nawet dobre, tylko dlaczego przedstawiało moją twarz
między stopami Nialla? Nie spodobał mi się ten fakt. Odważyłem
się o tym powiedzieć, co poskutkowało kilkunastoma następnymi
zdjęciami przedstawiającymi mnie i nogi Nialla.
Agata siedziała obok, wciąż z
notesem i zimnym, zawodowym spojrzeniem i przypatrywała się naszym
idiotycznym zachowaniom.
Ja osobiście bardzo dawno nie czułem
się tak jak teraz. Od dwóch lat zajmowałem się tylko i wyłącznie
pracą. Brakowało mi wygłupiania się z przyjaciółmi, dla których
nie miałem po prostu czasu. Teraz, kiedy w końcu udało mi się
rozluźnić i zapomnieć o natłoku obowiązków i pracy, obok
siedziała Agata i tępiła mnie spojrzeniem. Wiedziałem że jest na
mnie zła, ale nie potrafiłem zrozumieć dlaczego. Przecież dobry
reportaż polega na tym, żeby przedstawić wszystko jak najbardziej
od środka. A bardziej w środku być, niż byłem teraz, chyba się
nie da. Czułem się jak jeden z chłopaków. Byli wszyscy
niesamowicie otwarci, mili i serdeczni. Niall zrobił sobie ze mnie
podnóżek. Lou wciąż targał mi włosy. Liam wciskał mi czekoladę
a Zayn dopytywał się cały czas, czego używam do włosów. Tylko
Harry był dziwnie milczący i zdawał się odstawać od reszty.
Postanowiłem o to zapytać jak będę miał okazję porozmawiać z
nim sam na sam. O ile taka sytuacja będzie kiedykolwiek miała
miejsce. Moje filozoficzne przemyślenia przerwała stewardessa
Stacey, która pojawiła się w przejściu między kabinami, pchając
przed sobą wózek z napojami. Niall zerwał się z miejsca i porwał
dwie puszki coli. Wrócił i rozsiadł się zadowolony, podtykając
Liamowi pod nos dłoń zaciśniętą w pięść. Spojrzałem
zaciekawiony. Blondyn otworzył dłoń na której leżała mała,
plastikowa łyżka. Zacząłem śmiać się jak idiota, a Liam kręcąc
nosem odsunął się od dłoni Nialla. A więc to prawda, on się
naprawdę boi łyżek. Lou wciąż wojował z moim aparatem. Dobrze
że wziąłem tą dużą kartę pamięci, inaczej byłoby po zabawie.
Agata była już wyraźnie poirytowana.
- Możemy chwilę porozmawiać? -
spytała po polsku.
- Ee... no tak, mów.
- Nie tutaj. Chodź na korytarz.
Przeprosiłem chłopaków i zrzuciłem
z siebie Zayna, który znowu zasnął śliniąc mi rękaw. Wyszliśmy
na mały korytarzyk Boeninga.
- Możesz mi wytłumaczyć, co ty
wyprawiasz?
Spojrzałem na nią wzrokiem pełnym
szczerego niezrozumienia.
- Jezu, o co ci chodzi, na litość
boską? Nie widzisz jacy oni są w porządku? Zaufali nam, od razu.
Spodziewali się jakichś starych zgredów, tak powiedział Horan. A
okazało się że to my. Zaufali nam – powtórzyłem z naciskiem.
- Tobie zaufali.
A więc o to chodzi Agacie...
- Dziwisz mi się? To ty zachowujesz
się jak wielka pisarka. Wyluzuj się dziewczyno, ogarnij. Po co
udajesz? I to przed nimi? Jak chcesz zrobić dobry materiał będąc
tak obojętną? Przecież wiesz że ten materiał będzie inny niż
każdy który do tej pory robiliśmy.
Agata spojrzała na mnie wzrokiem
pełnym złości.
- Nie. To jest jak wszystko inne.
Tylko ty sobie za dużo pozwalasz Artur.
- Słucham?
- Przesadzasz.
Zdenerwowałem się. Nigdy nie
podzieliła nas praca. Ale zanosiło się że ten moment właśnie
nadchodził. Nie chciałem się z nią kłócić. Ale w obecnej
sytuacji nie pozostało mi nic innego.
- Rozłam? - spytałem zupełnie
poważnie.
W tym momencie zza zasłony w małe
samoloty wyłoniła się głowa Louisa.
- Chcecie coś jeść? Bo przyszła
dziewczyna i się pyta.
- Nie, dziękuję – rzuciła sucho
Agata.
- Mi coś weź, obojętnie co –
powiedziałem, wpychając twarz Lou z powrotem za zasłonę.
Usłyszałem rechot.
- To co...? Rozłam? - zapytałem
ponownie.
Rozłam oznaczał dwa osobne materiały.
Każdy robił swój. Potem naczelny dostawał dwa i miał zdecydować
który pojawi się w wydaniu. Do tej pory w czasie mojej współpracy
z Agatą tylko raz zdarzył się rozłam. Raz na dwa lata. Ona
wygrała, co puściłem mimo woli. Tym razem zapowiadało się
zupełnie inaczej.Wiesz że to będzie wojna...Tak. Sama tego chcesz. Powodzenia
– powiedziałem smutno i wróciłem za zasłonę. Agata weszła za
mną i od razu dosiadła się do Jacka, agenta. Wycelowała w niego
zabójcze spojrzenie oprawione w czarne okulary i zaczęła pytać.
Ja z kolei udałem się prosto do chłopaków, gdzie czekała na
mnie wielka porcja smażonego kurczaka.
- Słuchajcie... - zacząłem,
przeżuwając martwą kurę – mamy problem.
- Co? - wybulgotał Liam, obżerając
się hamburgerem.
- Agata... znaczy, ta moja
koleżanka... zdecydowaliśmy, że będziemy pracować nad
materiałem o was osobno. Nie wiem czy wam to przeszkadza...
- Jak tak chcecie, to nie ma
problemu – żąchnął się Niall, wydłubując sobie coś z
zębów.
- Ok...
Odwróciłem się w stronę, z której
dobiegła odpowiedź. Harry siedział w zapiętym pod nos golfie, tak
że wystawały mu tylko oczy. Coś wyraźnie się z nim działo.
Zjedliśmy obiad do końca, naczynia
zniknęły. Kiedy Stacey zabierała naczynia z moich kolan, rzuciłem
jej złośliwe spojrzenie i pokręciłem głową. Nie zapomnę jej
tych dwustu funtów. Uśmiechnęła się i wyszła z kabiny.
Ziewnąłem.
- Oho, ktoś tu jest śpiący... -
wyszczerzył się do mnie Malik, który chwilowo się obudził.
- Nie, nie jestem – zaprzeczyłem,
znowu ziewając. Cholera, teraz to mi nie uwierzą.
- Jesteś. Idź spać. Twoja
koleżanka nieźle się wzięła do pracy widzę...
Odwróciłem się. Agata wciąż
męczyła Jacka, po którym widać było że ma jej dość. Znałem
jej metody pracy. Zawsze robiła świetny materiał, ale ludzie
których przesłuchiwała, często dostawali białej gorączki przez
jej pytania.
- Przypominam że pracujemy osobno.
Zaraz pójdę, daj mi na chwilę aparat Lou – poprosiłem.
Dostałem do ręki canona i włączyłem
podgląd zdjęć. Ustawiłem wszystko na automat, dzięki temu miałem
pewność że większość z nich wyjdzie dobrze. I nie pomyliłem
się. Zdjęcia były świetne. Nie tylko ze względów zawodowych.
Byłem tam ja z nogami Nialla na głowie. Był tam Lou gryzący Liama
w ucho i kawałek moich pleców. Była tam głowa Zayna a za nią
Agata miażdżąca mnie wzrokiem. Był tam Lou siedzący mi na
twarzy. Niall z twarzą pełną jabłka. Smutny Harry wpatrujący się
w okno. To zdjęcie wykorzystam na pewno. Część zdjęć była tak
idiotyczna, że można było umrzeć ze śmiechu patrząc na nie.
Obiecałem sobie, że większość wydrukuję i powieszę u siebie na
ścianie.
Niesamowite było to, że znałem ich
kilka godzin. A czułem że jestem wśród przyjaciół. Do pełni
szczęścia brakowało mi tylko Agaty. Rozejrzałem się po kabinie,
szukając jej wzrokiem. Siedziała na swoim miejscu i przepisywała
notatki do komputera. No tak. Ona pracuje, a ja? Ja wydurniałem się
z nowymi przyjaciółmi, żarłem kurczaka i biłem się poduszkami.
Ale miałem zdjęcia. Gdybym miał wybór, żadne z nich nie trafiło
by do redakcji, wszystkie zostawiłbym dla siebie. Nie miałem
sumienia wykorzystywać zaufania chłopaków tylko po to żeby
zarobić pieniądze. Gdybym mógł sobie na to pozwolić,
zadzwoniłbym do naczelnego i powiedział że rezygnuję, że całość
przejmuje Agata. Ale pensja dziennikarza nie pozwalała mi na
trzymiesięczne wakacje w USA. Musiałem korzystać z tego co miałem.
Wciąż przeglądałem zdjęcia. Było
ich prawie tysiąc czterysta. Nie usunąłem ani jednego. Wsadziłem
kartę pamięci do torby, a na jej miejsce włożyłem nową.
Zorientowałem się, że chłopaki, wykończeni szaleństwem, pospali
się jak dzieci. Tylko Harry wciąż siedział w jednej pozycji,
wpatrując się z horyzont za oknem. Poczułem jakiś taki niepokój,
zastanawiając się co z nim się dzieje. Obróciłem się przez
ramię, Agata wciąż zajęta była waleniem w klawiaturę i
pisaniem. Wstałem, przysiadłem się do Harry'ego. Spojrzał na mnie
i znów odwrócił się do okna.
- Stary... - zacząłem cicho –
nie wiem czy powinienem, nie wiem czy w ogóle jestem tu dobrą
osobą... Ale coś się dzieje?
Chłopak potrząsnął głową,
odgarniając burzę loków z czoła. Odważyłem się spojrzeć w
cholernie zielone oczy. Zobaczyłem tam smutek i jakieś takie
rozżalenie. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia.
Milczał, przypatrując się mi.
Nie bardzo wiedziałem co mam dalej
mówić, więc siedziałem tam jak ostatni matoł i wpatrywałem się
w oparcie fotela przede mną. Nie było w żadnym stopniu zajmujące,
ale wciąż się w nie wgapiałem. Liczyłem na to że Harry odezwie
się pierwszy. Zaczynałem powoli przysypiać. Wygodne siedzenia
pierwszej klasy wcale nie wpływały dobrze na trzeźwość umysłu.
Każdy by zasnął.
Zamknąłem oczy, kiedy usłyszałem
pociągnięcie nosem. Spojrzałem w lewo i zauważyłem że chłopak
ociera oczy rękawem jasnego swetra. No nie, no tego to już było za
wiele. Jeszcze tylko brakowało, żeby w pierwszym dniu naszej
znajomości któryś z nich mi się rozpłakał. Spojrzałem szybko
przez ramię na Agatę, której na szczęście nie było w zasięgu
wzroku. Ta harpia pewnie od razu rzuciła by się na Harry'ego z
notesem i długopisem, męcząc go pytaniami. Ja normalnie pewnie
zrobiłbym tak samo, ale ogromna sympatia jaką poczułem do tych
chłopaków całkowicie wykluczała ciągnięcie kogokolwiek za
język, zwłaszcza w takiej sytuacji jak teraz.
- Harry, co jest? Nie płacz, nie
warto. Mów o co chodzi. Obiecuje że to nie jest związane z moją
pracą... - na dowód moich słów odłożyłem aparat obok i
złożyłem ręce na kolanach.
Chłopak spojrzał na mnie, niemrawo
się uśmiechnął kiwając głową. To jeden z tych uśmiechów w
stylu „nie martw się, będzie dobrze”. Nie lubiłem takich
uśmiechów. Czułem się zbywany i miałem wrażenie, że on
oszukuje sam siebie.
- Nie nic. Zupełnie nic –
powiedział, uśmiechając się znowu i pociągając nosem.
Spojrzałem dziwnie, bo nie wydawało
mi się żeby to było „nic”. Ale nie drążyłem tematu.
Kontynuowałem wgapianie się w oparcie fotela przede mną. Wkrótce
usłyszałem chrapanie. Zasnął.
Piątek,
11:20. O'Hare International Airport,
Chicago.
Wytoczyliśmy
się z samolotu, powłócząc nogami i potykając się o własne
buty. Nigdy więcej nie mam zamiaru lecieć takim lotem. To
zdecydowanie zbyt długo. Jeszcze bez międzylądowania. Chryste...
nie czułem pleców, nie czułem tyłka, nie czułem karku. Wyszliśmy
z rękawa, za sobą słyszałem Agatę która strzelała pytaniami w
Zayna. Mamrotał coś niezrozumiałego pod nosem.
Rozmawiając
sobie w najlepsze z Niallem, minęliśmy bramki przy wejściu na halę
przylotów. To co wydarzyło się sekundę później, przeszło moje
najśmielsze oczekiwania.
Potężny
ryk, pisk, huk i dźwięk trąb jerychońskich prawie zwalił mnie z
nóg, aż zatrzymałem się i mrugnąłem oczami. Tak. Tego się nie
spodziewałem. Setki dziewczyn tłoczyło się w hali przylotów, z
transparentami, plakatami, płytami i całym innym osprzętem
związanym z One Direction. Ogłuszony hałasem wrzasnąłem do
Nialla, żeby mnie trzymał bo oszaleję. Dostałem po oczach setkami
lamp błyskowych a lampki autofocusa kamer wideo wycelowane w nas
wyglądały jak punkty celowników laserowych na broni
antyterrorystów. Postanowiłem wyciągnąć aparat i całe to
zbiegowisko sfotografować. Strzelałem aparatem na prawo i lewo,
próbując uchwycić jak najwięcej. Poczułem że ktoś łapie mnie
za rękę i odciąga na bok. I dobrze się stało, bo w miejscu w
którym stałem przed chwilą zmaterializowała się jakaś
dziewczyna, piszcząc tak że mało nie zaczęły krwawić mi uszy.
Naszła mnie ochota wyrwać jej gardło. Ale niestety, nie zdążyłem
tego zrobić bo wielki facet w garniturze zagrodził jej drogę,
oddzielając ją od zespołu. I ode mnie.
Odbiła
się od niego jak piłka i runęła na podłogę. Byłem w swoim
żywiole. Migawka aparatu pstrykała jak oszalała, kiedy pod
ramieniem ochroniarza robiłem zdjęcia leżącej dziewczynie. Tłum
napierał a jeden ochroniarz przestawał dawać sobie radę.
Postanowiłem się na coś przydać. Przewiesiłem aparat przez ramię
i zasłaniając sobą Harry'ego odepchnąłem dwie grube Amerykanki,
zamierzające chyba nas stratować swoimi cielskami. Przez myśl
przebiegło mi tylko pytanie, co one muszą jeść że są tak grube.
Zaraz potem poczułem że pasek mojego aparatu wbija mi się w ramię.
Odwróciłem się i zobaczyłem że wisi na nim jakaś dziewczyna.
Pojawiły
się posiłki. Czterech facetów wielkich jak Mount Everest, wszyscy
ubrani w identyczne czarne garnitury i ciemne okulary odcięli nas od
lawiny fanów. Poczułem się jak pędzone bydło. Szybko
wyprowadzili nas wszystkich z budynku lotniska i wpakowali do
wielkiego amerykańskiego busa, który stał już przed wejściem.
Rozejrzałem się wokół, szukając Agaty. Ochroniarz popędzał ją
przed sobą, a każdy włos sterczał jej w inną stronę. Wyglądała
na głęboko zszokowaną.
Klapnąłem
na siedzenie obite podróbą skóry i dostałem po głowie
wskakującym do auta Louisem
- Chryste, co to było?! - zapytałem
przerażony. - To tak zawsze?
Lou
spojrzał na mnie i jakby nigdy nic powiedział, że to wszystko było
jeszcze nic. Przeraziłem się bardziej na myśl o tym co mnie czeka
przez najbliższe miesiące. Skoro to, co przed chwilą cudem
przeżyłem, było niczym, to ja wolę nie wiedzieć co będzie
dalej.
Ochroniarz
wepchnął Agatę do auta, zatrzasnął drzwi i samochód ruszył.
Momentalnie otoczył nas szpaler fanek. Piszczały, darły się w
niebogłosy, a ja zadowolony z siebie, strzelałem zdjęcia przez
okno. Dobrze że go nie otworzyłem, bo by na pewno nas wydłubały z
tego samochodu.
Spojrzałem
na
chłopaków. Wydawali się wcale tym wszystkim nie przejmować a Zayn spał.
Znowu. Pomyślałem, że to najbardziej idiotyczne co mogło być.
W końcu setki fanek zniknęły a nasze auto toczyło się autostradą
z jakąś porażającą prędkością. Przynajmniej tak mi się
wydawało, bo samochód był tak potwornie wygodny i idealnie
wyciszony, że prędkości nie czuło się zupełnie. Agata
kontynuowała molestowanie pytaniami chłopaków a ja, z nosem
przyklejonym do szyby patrzyłem na największe miasto jakie w życiu
widziałem. Chicago było przepiękne.
Piątek, 14:27, zaplecze hotelu Hilton, Chicago.
Po raczej długiej jeździe auto zatrzymało się dość gwałtownie,
co spowodowało ostry ból mojego nosa, który wciąż trzymałem
milimetry od szyby. Trzymając się za nos, usłyszałem jak ktoś
mówi że jesteśmy na miejscu i otworzyłem drzwi. A raczej
próbowałem otworzyć, bo były zamknięte. Nigdy nie czułem się
dobrze w zamkniętym samochodzie. Nawet teraz, siedząc z chłopakami
w tym wielkim amerykańskim krążowniku szos.
Już chciałem rozdziwić gębę i
pytać o co tu chodzi, kiedy drzwi otworzył ktoś z zewnątrz a mnie
oślepił porażający blask amerykańskiego słońca. Wystawiłem
głowę na zewnątrz i rozejrzałem się. Jeśli tak wyglądają
dobre amerykańskie hotele, to ja dziękuję, ale wolę mieszkać w
szopie.
Jakieś mało reprezentatywne
śmietniki, z których wysypywały się śmieci, odrapane, okratowane
drzwi i wielki hałas klimatyzatorów, które jakiś kretyn upchnął
w jednym miejscu. Podniosłem aparat do oczu, zrobiłem kilka zdjęć
kiedy z samochodu wysypali się pozostali z Agatą na czele, której
włosy wciąż kojarzyły mi się z kłębem splątanego drutu.
Musiałem wyglądać na naprawdę
zszokowanego, bo podszedł do mnie Jack i spytał o co chodzi.
- Nie, no w porządku, ale... to
jest ten dobry hotel? Wygląda raczej bardzo mizernie.
Jack roześmiał się tak głośno, że
wszyscy spojrzeli się w naszą stronę.
- To jest tylne wejście! Zawsze
wchodzimy tyłem, unikamy zamieszania. Zresztą, za chwilę pewnie
zobaczysz o co mi chodzi... - uśmiechnął się tajemniczo i
machnął ręką na dwóch wielkich ochroniarzy stojących przy
drzwiach samochodu. Jeden z nich zniknął w budynku, drugi podszedł
do nas i stał jak posąg. Przez myśl zdążyło mi przebiec tylko,
ile oni muszą zarabiać że godzą się na takie rzeczy, po czym
moje rozmyślania przerwał powrót pierwszego goryla w garniturze.
Kiwnął głową. Poczułem jak ktoś kładzie ręce na moich
plecach i pcha mnie do przodu. Rzuciłem okiem przez ramię gdzie
zobaczyłem wyszczerzone zęby Nialla.
- No idź! Co stoisz? Ruchy!
Nie protestowałem, wszedłem po
lichych schodkach do wewnątrz i uderzył mnie zapach smażonych
frytek. I to tak intensywny, że obiecałem sobie że nie tknę już
frytek do końca życia.
Dostaliśmy klucze do pokojów, każdy
rozszedł się w swoją stronę. Jak się okazało, miałem wspólny
pokój z Agatą. Po naszej kłótni średnio chciało mi się z nią
mieszkać. Usłyszałem stukanie obcasów za sobą i wiedziałem że
to ona biegnie za mną żeby się nie zgubić. Hotele, zwłaszcza te
duże raczej ją przytłaczały. Nie zwracając na niej większej
uwagi, szedłem przed siebie szukając pokoju. Moja orientacja w
terenie też czasami zawodziła, więc podszedłem do pokojówki
która walczyła z odkurzaczem i spytałem gdzie jest mój pokój.
Odwróciła się, zbladła i zaczęła się jąkać. Jak na moje oko
miała może ze dwadzieścia pięć lat. Pokazała mi palcem i
uciekła. Zdziwiłem się cholernie, no ale cóż miałem zrobić.
Poszedłem w tą stronę w którą pokazała i wszedłem do pokoju.
Mało się nie przewróciłem z wrażenia.
Jeśli to jest zwykły, dwuosobowy
pokój, to ja chcę w takim mieszkać przez całe życie. Wyglądał
jak apartament królewski w Sobieskim w Warszawie. A w tym hotelu
podobno były lepsze. Rzuciłem torby i z rozpędu wskoczyłem na
łóżko. Cieszyłem się jak dziecko.
W drzwiach stanęła Agata,
wytrzeszczyła oczy i otworzyła usta żeby coś powiedzieć.
Spojrzała na mnie, zamknęła jadaczkę i podeszła do wielkiego
stołu stojącego na środku pokoju. Położyła na nim swoje rzeczy
i spojrzała na mnie wzrokiem pełnym... nie wiem czego. Nie
potrafiłem rozwikłać tajemnicy tego spojrzenia.
- Co? - spytałem w końcu, bo
zaczynałem się denerwować tym że nie wiem o co chodzi.
- Wiesz... - zaczęła Agata, ale
nie zdążyła skończyć.
Drzwi, które za sobą zamknęła,
otworzyły się z hukiem i wpadł do środka uśmiechnięty od ucha
do ucha Harry, a zaraz za nim Zayn z wielką poduszką nad głową.
Zatrzymali się i rozejrzeli wokół.
- Nie ten pokój panowie? - padło
ze strony Agaty.
Harry momentalnie zmienił wyraz
twarzy. Zrobił się poważny, odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Znowu się poirytowałem. Na litość boską, o co tu chodzi?! Zayn
natomiast rzucił poduszką w Agatę i wskoczył na łóżko.
Podskoczyłem na materacu.
- Schudnij, gamoniu – mamrotałem,
próbując opanować sprężynowanie łóżka.
- Sam sobie schudnij!
- Nie. Nie chce mi się.
Malik zaczął się śmiać i
powiedział że ich pokój jest naprzeciwko, dlatego się pomylili i
weszli do nas. I że mam tam przyjść zaraz. Rzuciłem okiem na
Agatę, pokiwała głową i mówiąc że dokończymy rozmowę potem
wyszła do łazienki.
Podniosłem tyłek z koszmarnie
wygodnego łóżka, złapałem ze stolika aparat i wyszedłem.
Wiedziałem że z canonem nie mogę się rozstawać, zbyt wiele
okazji na dobre zdjęcia. Na środku korytarza palnąłem się w
czoło i wróciłem do pokoju. Skoro jesteśmy już w hotelu, nie
grożą mi napalone fanki One Direction, nikt mną nie rzuca i nie
szarpie, mogę zacząć używać mojej ulubionej jedynki. Otworzyłem
sztywną torbę i uradowany wyciągnąłem kochanego Eos'a 1D Mark
III i podpiąłem do niego jasny, szerokokątny obiektyw. Z lampy
zrezygnowałem.
Zapukałem do drzwi pokoju chłopaków.
Rozległo się stłumione „enter” więc wlazłem.
Pokój przedstawiał się mniej więcej
jak krajobraz poatomowy. Porozwalane wszędzie ubrania, but na szafce
nocnej, but na parapecie, sterta butów na środku pokoju, poduszki
na podłodze i pełno papierków i śmieci. No tak, w końcu gwiazdy
rocka. Siedzący na parapecie Niall drapał się po nosie, Harry
klęczał przy walizce z głową w środku, tak że wyglądało to
jakby walizka właśnie pożerała mu twarz. Liama nie było,
natomiast Zayn wpierdzielał jakieś czipsy. Bez zbędnych pytań
strzeliłem kilkanaście ogólnych zdjęć i podtykając aparat pod
nos wciąż drapiącemu się Horanowi zrobiłem mu tak bezczelne
zdjęcie, że obiecałem sobie że oprawie ja i powieszę na ścianie.
Oglądając je później, za każdym razem umierałem ze śmiechu.
Dostałem w łeb od blondyna, po czym
Lou w podskokach podszedł do mnie i zabrał mi aparat.
- Co to? Jaki wielki!
Mało nie trafił mnie tam szlag, jak
widziałem jak macha nim we wszystkie strony. Jęknąłem w duchu,
wyciągając rękę po aparat, co poskutkowało tym że dostałem po
łapach i Tomlinson zrobił mi zdjęcie. Pomyślałem że można to
wykorzystać.
- Chcesz mi pomóc? - spytałem.
- Jak?
- Dostaniesz aparat i rób zdjęcia.
- Nie umiem...! - zaprotestował
Louis, kręcąc coś w ustawieniach aparatu. Znowu skręciło mnie w
środku.
- Umiesz. Robisz bardzo ładne
zdjęcia stóp Horana.
- No dobra... to co, tym?
- NIE! - wyrwało mi się dość
głośno.
Harry wystawił łeb z walizki,
spojrzał na mnie i spytał, kogo mordują. Kazałem mu się nie
wcinać i dalej kopulować twarzą z walizką, po czym obiecałem
Louisowi że dostanie inny, ten którym bawił się w samolocie.
Ucieszył się, co ucieszyło też mnie. Zawsze to zwiększa moje
szanse na dobre zdjęcie, zwiększa dwukrotnie, a to już dobry
wynik.
Lou wydawał się przejęty nową rolą
fotografa i zażądał zacząć już zaraz. Kazałem mu iść do mnie
do pokoju i wziąć sobie aparat ze stolika. Zniknął za drzwiami,
podskakując.
Ja natomiast zwróciłem aparat w
stronę pożeranego przez walizkę Harry'ego i zrobiłem kilkanaście
zdjęć. Będzie z czego wybierać.
- Czego ty tam szukasz? - burknąłem
zza aparatu, celując w Malika wsypującego sobie do ust okruszki
czipsów.
- Skarpetek.
Zaśmiałem się tak że naplułem
sobie na aparat. Wytarłem go rękawem akurat w momencie, w którym
pokój wypełnił potężny błysk. Pociemniało mi w oczach i
zastanawiałem się gdzie jestem.
Kiedy w końcu moje oczy wróciły do
normalności, zobaczyłem Louisa który stał w drzwiach i wyglądał
na zszokowanego. W ręku trzymał mój aparat, do którego przyczepił
lampę błyskową.
- Co się stało...? - spytał
zdziwiony.
- Lampa się stała! Po co ci ona?
- Bo fajnie wygląda... - burknął
chłopak.
Od strony okna dało słyszeć się
dziwne pomrukiwanie, pełne złości. Spoglądając w tamtą stronę,
zobaczyłem Horana podnoszącego się z podłogi i trzymającego się
za łokieć.
- Lou, ty kretynie, chcesz żebym
się zabił?
- A co?
- Bo... bo spadłem... - powiedział
kulawo Niall, przyglądając się swojej stłuczonej ręce.
Piątek, 17:32, Atrium Mall, Chicago.
Czekaliśmy na ochroniarzy, którzy
mieli wprowadzić chłopaków na salę, w której mieli podpisywać
płyty i spotkać się z fanami. Wielkie, największe jakie widziałem
w życiu, centrum handlowe dosłownie trzęsło się od wrzasków
fanów, które – mimo zamkniętych drzwi przed nami – były
bardzo dobrze słyszalne. Aparat przygotowany, akumulatory
naładowane, Agata uzbrojona w małą kamerę wideo, elektroniczny
notes i swoje czarne okulary obok mnie i totalnie niestresujący się
chłopcy. Mnie tam roznosiło we wszystkie strony, bo nie wiedziałem
czego się spodziewać. Oni natomiast byli przyzwyczajeni, i
zajmowali się swoimi sprawami. Drzwi otworzyły się wpuszczając do
środka hałas porównywalny chyba tylko do hałasu startującego
odrzutowca. Do małego pomieszczenia w którym staliśmy weszło
sześciu ochroniarzy tak wielkich, że mimo moich 185 centymetrów
wzrostu poczułem się tak, jakbym w ogóle go nie miał.
Dwóch stanęło przy drzwiach, jeden
trzymał ciężkie skrzydło a reszta wyprowadziła nas do głównego
holu Atrium Mall. Ryk, jaki rozległ się w momencie kiedy cała
piątka wchodziła na przygotowany dla nich podest, przeszedł moje
najśmielsze oczekiwania. Nie zwracając uwagi na moje krwawiące
uszy, przytknąłem aparat do oczu i zacząłem to, co lubię
najbardziej. Tysiące ludzi, hałas, brak planu i ja z aparatem.
Fotoreportaż to najlepsze co istnieje.
Tańczyłem z aparatem między
ochroniarzami, ludźmi, krzesłami, sztucznymi palmami i śmietnikami.
Cieszyłem się i perfidnie szczerzyłem się do innych fotografów.
Ja jako jedyny miałem przepustkę od zespołu. Cała reszta
paparazzich stała za wielkimi, stalowymi barierkami które byłyby
chyba w stanie utrzymać słonia. A ja bezczelnie uśmiechałem się
do nich, podtykając obiektyw pod same nosy chłopaków.
Piątek, 22:43, restauracja hotelu
Hilton Chicago.
- Moim zdaniem musimy pogadać z
naczelnym...
- Też mi się tak wydaje. Bo mi się
przestaje to podobać. - powiedziała Agata, bawiąc się
kieliszkiem.
Siedzieliśmy przy późnej kolacji.
Dowiedzieliśmy się że naczelny zadecydował, że trzy miesiące
delegacji są zbyt kosztowne i postanowił wrócić nas do Polski po
miesiącu. Dla mnie osobiście była to wiadomość, która
rozwścieczyła mnie bardziej niż cokolwiek do tej pory. Zbyt
związałem się z chłopakami, żeby ich teraz zostawić. No i co
powie Lou, jak dowie się że już nie jest fotografem?! Poza tym,
nienawidzę zostawiać materiałów otwartych albo kończyć ich
wcześniej niż to planowałem. To tak jakby zacząć czytać dobrą
książkę i skończyć na dwadzieścia stron przed końcem.
Idiotyzm!
Z Agatą pogodziliśmy się po
materiale z Atrium. Bez sensu było pracować osobno. Lepiej szło
nam razem. Postanowiłem zapytać ją o coś, co już od samego
początku mnie nurtowało. Nie wiedziałem jak zacząć, stwierdziłem
że będę walił prosto z mostu.
- Co jest między tobą a Harry'm?
Agatę zamurowało totalnie. Spojrzała
na mnie zdziwiona, robiąc wielkie oczy. Chyba w miękkie dostała.
- A co ma być?!
- No... bo sama wiesz jak on się
zachowuje przy tobie a jak, kiedy jest sam albo ze mną czy z
chłopakami.
Dziewczyna zamyśliła się głęboko,
patrząc w plecy kelnera obsługującego inny stolik.
- Nie mam pojęcia o co chodzi...
naprawdę nie wiem.
Wtedy jej uwierzyłem.
- Bo mnie to osobiście martwi.
Dobra, mniejsza o to. Kto dzwoni do naczelnego?
- Ty, oczywiście że ty!
- No ok... - odparłem, marszcząc
nos.
- Idziemy?
- Idziemy, ja od razu do niego
zadzwonię.
Sobota, 8:34, przed wejściem hotelu
Hilton, Chicago.
Ze względu na to że dzisiaj zespół
siedział w jakimś radiu, do którego kategorycznie odmówiono mi i
Agacie wstępu, mieliśmy pół dnia dla siebie. Przemęczyłem się,
wstałem bardzo wcześnie i postanowiłem pozwiedzać okolice. Aparat
w ręku, jakieś pieniądze, papierosy w kieszeni.
Zjechałem windą na sam dół,
pomachałem recepcjonistce kartą meldunkową i wyszedłem na
zewnątrz. I znowu się zdziwiłem. Rozległ się jakiś pisk i
zobaczyłem grupę dziewczyn biegnących w moim kierunku z wyraźnie
niecnymi zamiarami. Zdążyłem tylko jęknąć w myślach, wołając
ratunku, cofnąłem się o jeden krok i już byłem otoczony
wianuszkiem rozwrzeszczanych nastolatek. Darły się jak gdyby ktoś
obdzierał je ze skóry. Mało tam nie zwariowałem. No dziewczyny
nie uderzę, więc automatycznie nie przepcham się przez nie. Do
hotelu też nie wrócę, bo miałem odcięty odwrót. Zdenerwowałem
się tymi wrzaskami i kategorycznie zażądałem ciszy.
Nic to nie dało, wydarłem się więc
jak potrafiłem najgłośniej. To poskutkowało, dziewczyny przestały
kłapać jadaczkami, więc wykorzystałem moment i zapytałem czego
do licha chcą ode mnie.
- No jak to? One Direction!
- I co z tego?
- No jak to co! Daj nam ich
autografy! I swój! - powiedziała jedna, wyjątkowo gruba i
wyjątkowo pryszczata, wciskając mi w rękę zdjęcie Zayna i
marker. Oddałem jej to z powrotem.
- Nie, nie mogę... - próbowałem
zaprotestować.
- Możesz, możesz! - krzyczała
inna.
- Załatw nam spotkanie! - darła
paszczę jeszcze inna.
Szlag mnie mało tam nie trafił ze
złości. Wystękałem przez zaciśnięte z nerwów zęby że zobaczę
co da się zrobić, rozepchnąłem je i wróciłem do hotelu.
Skoczyło mi ciśnienie, więc moim sposobem, który daje efekty
wręcz odwrotne, postanowiłem napić się kawy żeby się uspokoić.
Skierowałem się do bufetu, rzucając pod nosem najgorsze polskie
przekleństwa jakie tylko przyszły mi do głowy. W drzwiach baru
stał świecący się kelner, czy może kamerdyner albo jakiś inny
burżujski wynalazek. Ukłonił się i zapytał, w czym może pomóc.
Powiedziałem że nie potrzebuje stolika, że chcę napić się kawy
przy barze. Spojrzał na mnie dziwnie i powiedział że to
restauracja dla gości hotelowych. To jeszcze bardziej podniosło mi
ciśnienie, zawsze byłem nerwowy. Wyszarpnąłem z kieszeni kartę
do pokoju, pomachałem mu nią przed nosem i dopiero wtedy
zaprowadził mnie do stolika, przy którym w końcu zdecydowałem się
usiąść. O tyle mi pasował, że od całej sali osłaniała mnie
wielka kupa roślinności posadzona w potężnej, drewnianej donicy.
Dostałem wielką filiżankę kawy i wielką gazetę która okazała
się świeżym egzemplarzem Chicago Tribune. Ucieszyłem się, bo w
końcu udało mi się dorwać jakieś miejscowe wydawnictwo. Jakże
wielkie było moje zdziwienie, kiedy na którejś z pierwszych stron
zobaczyłem wielkie zdjęcie One Direction i mój łeb zaraz obok
nich. Wlepiłem wzrok w artykuł, w którymś jakiś durny pismak
zasugerował że jestem nowym członkiem zespołu. Nigdy nie lubiłem
czytać gazety która leży na stole, zawsze musiałem trzymać ją
przed oczami. Poprawiłem się na wygodnym krześle, podniosłem ten
szmatławiec i wczytałem się w artykuł.
Moje plany wycieczkowe szlag trafił,
bo do kawy dostałem wielki kawał ciasta czekoladowego i było mi
tak dobrze, że nie chciało mi się już nigdzie ruszać.
Siedziałem, czytając wciąż to codziennie chicagowskie tomiszcze,
kiedy usłyszałem głos Agaty. Automatycznie podniosłem rękę,
żeby widziała gdzie jestem, ale zaraz potem przypomniało mi się
że siedzę za prawdziwą dżunglą i nie ma takiej możliwości,
żeby mnie zobaczyła. Nie chciałem zgubić momentu, w którym
przerwałem czytanie, więc wydłubałem z kieszeni długopis i
podkreśliłem fragment tekstu. Wstałem i wspinając się na palce,
spojrzałem ponad gąszczem roślinności na salę, gdzie
spodziewałem się szukającej mnie Agaty.
I właśnie wtedy trafił mnie szlag
jasny, dostałem zawału serca i otworzyłem jadaczkę ze zdziwienia.
Chyba nawet wtedy usiadłem, teraz już nie pamiętam.
Otóż, rzeczywiście, była tam Agata.
Z tą różnicą, że zdecydowanie nie szukała mnie. Przy stoliku w
kącie restauracji siedziała ona i... Harry. Tak, słynny Harry
Styles siedział sobie przy stoliku z moją koleżanką z pracy. Na
początku mnie to nie zdziwiło, w końcu pracujemy nad materiałem o
One Direction, więc może robi jakiś wywiad albo coś.
Spojrzałem na zegarek, była już
prawie czternasta. Złapałem się za głowę, Chryste panie, ile czasu ja tu
siedzę już! Durna gazeta, pół dnia diabli wzięli. Zezłościłem
się sam na siebie i postanowiłem podejść do nich do stolika.
Wstając zauważyłem jednak coś, co wyraźnie mówiło „siedź tu
i weź aparat do ręki. Rób zdjęcia!”.
Bo oto moja koleżanka z pracy, która
jeszcze wczoraj wieczorem deklarowała mi w żywe oczy, że nie wie
co się dzieje z Harry'm, siedziała w sposób jednoznacznie
stwierdzający że wie co się z nim dzieje. Trzymając go
najnormalniej w świecie za rękę, patrząc mu w oczy i bawiąc się
jego loczkowaną grzywką, jasno dawała mi do zrozumienia że
zrobiła mnie bezczelnie w konia.
„O ty małpo...” przebiegło mi
przez myśl, kiedy chwytałem aparat i wystawiając obiektyw przez
chaszcze, robiłem zdjęcia. Już ja jej pokażę...
Siedziałem w tych hotelowych krzakach
z aparatem i z zapałem dokumentowałem każdą sekundę podejrzanej
randki. Śmierdziało mi tu coś na kilometr. Nie wiedziałem jeszcze
co to jest dokładnie, ale było absolutnie jasne że coś jest nie w
porządku.
Agata wpatrywała się w chłopaka
głodnym wzrokiem. Takie spojrzenie kojarzy mi się z głodnymi
kambodżańskimi dziećmi i ich reakcja na widok bochenka chleba, czy
co oni tam jedzą. Harry natomiast był zupełnie normalny, nie
przejawiał żadnych wybuchów emocji.
Tupałem w tej gęstej roślinności z
niecierpliwością i czekałem aż zacznie się coś dziać. Dobra,
Agata była moją przyjaciółką, Harry od niedawna dobrym kumplem.
Ale poczułem się w stu procentach w pracy, w końcu byłem
dziennikarzem. Czułem się jakby ta dwójka siedząca w pięknej
restauracji była dla mnie zupełnie obca, nie różnili się w
zupełności od ludzi, którym normalnie robię zdjęcia ukryty w
innych krzakach czy czymkolwiek.
Opamiętałem się dopiero, kiedy
gdzieś zza moich pleców usłyszałem kasłanie. Odwróciłem się i
z roztargnieniem spojrzałem na kelnera który stał przy stoliku z
rachunkiem i patrzył na mnie spojrzeniem, które wyraźnie mówiło
że moje zachowanie jest wybitnie nie na miejscu i zaraz mnie
wyrzuci. Przyłożyłem palec do ust i podszedłem do kelnera.
Szeptem wyjaśniłem mu co robię i gdzie pracuję, pokazałem mu
nawet przepustkę która obowiązywała wszędzie gdzie kręcili się
chłopcy z One Direction a z którą się nie rozstawałem. Widać
było mu to za mało. Już otwierał gębę żeby coś powiedzieć,
kiedy wcisnąłem mu w rękę pięćdziesięcio dolarowy banknot.
Uśmiechnął się i poszedł precz. Zdążyłem tylko pomyśleć, że
łapówkarstwo zaraz wejdzie mi w nałóg. Wróciłem do moich
krzaków i z przerażeniem stwierdziłem, że ani Agaty, ani Hazzy
już tam nie ma. Złapałem się za głowę i łapiąc bluzę z
krzesła wybiegłem z restauracji. Rozejrzałem się po wielkim
hotelowym holu w poszukiwaniu mojej tajemniczej pary. Swoją drogą,
zastanawiająca jest ta amerykańska megalomania. Wszystko muszą
mieć największe. Postanowiłem później zastanowić się nad tym
faktem.
Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie
oni mogli zniknąć. Chicagowski Hilton był tak wielki, że z
powodzeniem mogłem ich szukać, a nie znalazłbym ich pewnie do
śmierci. Zły na siebie podszedłem do windy i pstryknąłem guzik
przyzywający kabinę. Stałem tak, dłubiąc coś w aparacie, kiedy
usłyszałem za sobą pisk. Odwróciłem się z aparatem gotowym do
strzału i zobaczyłem jakąś dziewczynę wypychaną z holu przez
ochroniarza. Kilka metrów dalej stała Agata i Harry. Nie wiem czy mnie
zauważyli czy nie, jednak nie dali po sobie niczego poznać i
zniknęli w korytarzu prowadzącym – jak się potem okazało – do
hotelowego ogrodu w którym mieściła się kolejna kawiarnia.
Poczułem się jak myśliwy na polowaniu.
- Teraz was mam... - mruknąłem do
siebie. Angielski zaczął zastępować polski, nawet z Agatą coraz
częściej odchodziliśmy od ojczystego języka. Przebywanie wśród
ludzi którzy mówią tylko po angielsku niejako wymusza
przestawienie się. Byliśmy w zdecydowanej mniejszości, więc
musieliśmy się dostosować do panujących warunków. Moje
filozoficzne przemyślenia przerwało pytanie, które zadziałało
na mnie jak kubeł zimnej wody.
- Kogo masz?
Odwróciłem się bardzo zdziwiony i
zobaczyłem wyszczerzoną gębuchę Liama. Matko święta, jak tu
siedzę, że nie wiedziałem kto to jest, tak się skupiłem na
polowaniu na Agatę i Harry'ego. Chwilę mi zajęło zanim
zrozumiałem że to on.
- Ich, tamtych tam... - powiedziałem
niezbyt inteligentnie – ty, powiedz mi, o co chodzi z Harry'm?
- Co?
- No bo on coś z Agatą.
- Serio?!
- No patrz... - włączyłem podgląd
zdjęć i pokazałem mu te, które zrobiłem siedząc w krzakach w
restauracji.
- Hmmmmm... - zamyślił się
chłopak – nie wiem o co tu chodzi. Jak coś będziesz wiedział,
to daj znać, ja idę popływać.
Pomachał mi ręcznikiem i poszedł
precz a ja jak torpeda ruszyłem za Agatą i Harry'm.
Pomyślałem sobie że jak tak dalej
będzie, to nigdy ich nie złapię, bo wciąż ktoś mi przeszkadza.
Coś tknęło mnie że może warto by poleźć za Liamem na ten
basen, takich zdjęć jeszcze nigdzie nie widziałem, ale coś mi
podpowiadało żeby jednak drążyć temat tej dwójki, która znowu
zniknęła mi z oczu. A ja znowu się zdenerwowałem.
Idąc dość szybkim krokiem przez
potężny i pięknie zdobiony korytarz napatoczyłem się na
pokojówkę. Wyglądała mi na jakąś Meksykankę lub Brazylijkę.
Spytałem ją czy nie widziała tutaj gdzieś pary i dużej ilości
włosów. Odpowiedziała mi po angielsku, ale z takim zabawnym
akcentem i szykiem zdania, że mało brakowało a udusiłbym się tam
ze śmiechu. Po naszemu brzmiało to mniej więcej tak: Pan, szli
tam, pan, duże włosy, piękna kobieta, chuda, piękna, duże włosy.
I na koniec swoim tłustym latynoskim paluchem pokazała mi kierunek.
Podziękowałem, wciąż dusząc się ze śmiechu i prawie pobiegłem
we wskazanym przez nią kierunku. Dopadłem jakichś drzwi, przez
które musiałem przejść żeby w ogóle móc iść prosto.
Otworzyłem je i mało mnie nie zatkało. W niewielkiej ogrodowej
kawiarni nie było nikogo oprócz Harry'ego i Agaty, mojej zwierzyny
łownej. Pomijam już fakt, że sama kawiarnia była tak urokliwa, że
gdyby nie mój upór wyjaśnienia całej zagadki, pewnie machnąłbym
na wszystko ręką i kontemplował piękno tego miejsca. Niestety,
fakt że to miejsce było tak niewielkie, przyczynił się do tego że
zauważyli mnie od razu a Agata wbiła we mnie pytające spojrzenie.
Nie miałem wyjścia, musiałem zacząć ściemniać.
- Co ty tu robisz?
- Zwiedzam. Nie mam co robić, to
zwiedzam.
- Z aparatem? I to akurat tu gdzie
my jesteśmy?
- Zbieg okoliczności.
Agata świdrowała mnie spojrzeniem,
natomiast Harry wyraźnie spoważniał i zaczął bawić się
guzikiem swetra. Do diabła, co tu jest grane?! Mój dziennikarski
instynkt jednak wciąż działał i jednocześnie rozmawiając z
Agatą, rozglądałem się delikatnie po kawiarni żeby znaleźć
sobie miejsce, w którym mógłbym się schować i wciąż ich
obserwować. W oko wpadła mi wielka kępa jakichś kosmicznych
chwastów za którą była żeliwna ławka. Tam byłoby dobrze, tylko
jak ja się mam tam dostać nie zwracając na siebie uwagi?
- Akurat, zbieg okoliczności.
Łazisz za nami?
- Właśnie... - mruknął pod nosem
Harry.
- Nie! W żadnym wypadku, nie mam co
robić? - zaprotestowałem, kłamiąc jak z nut. Głupio mi się
zrobiło, w końcu okłamuję znajomych. Szybko jednak minęły mi
wyrzuty sumienia, bo przypomniałem sobie że za to wszystko mi
płacą.
- To co tu robisz? - Agata nie
odpuszczała. Ta małpa nigdy nie dawała za wygraną.
Musiałem szybko działać, bo grunt
palił mi się pod nogami.
- Szukam basenu.
- Bez niczego? Będziesz kąpał się
w aparacie? - rzuciła dziewczyna kąśliwie. Harry znów wymownie
milczał.
- Nie będę się kąpał, oślico.
Liam miał być na basenie. Mieliśmy robić zdjęcia.
Chyba tego nie łyknęła. A ja wciąż
zastanawiałem się jak schować się za tymi chwastami i czatować
tam z aparatem.
Nie wiem jak długo wpatrywałem się w
te krzaki, ale w końcu dotarło do mnie że Agata z Harry'm gdzieś
idą. No to koniec, przepadło. Teraz jestem spalony i nie mogę za
nimi tak bezczelnie chodzić. Wkurzony sam na siebie poszedłem na
basen, z braku zajęcia zrobić zdjęcia Liamowi. Może coś się
nada.
Sobota, 16:32, mój pokój w
chicagowskim Hiltonie.
Łupnąłem drzwiami zły do granic
możliwości. Rzuciłem okiem na pokój i zobaczyłem siedzącą na
łóżku Agatę z laptopem na kolanach. Kiedy dziewczyna spojrzała
na mnie, jej oczy zrobiły się wielkie jak monety pięciozłotowe.
- Jezu kochany, co ci się stało?
Nie odpowiedziałem tylko wszedłem do
łazienki i złapałem ręcznik. Woda ciekła ze mnie strumieniami.
Mokre miałem wszystko co tylko mogłem mieć mokre. Jakimś cudem
aparat był suchy. Od tamtego momentu serio zacząłem wierzyć w
cuda. Chodząc w kółko po łazience i parskając wodą kapiącą mi
z włosów prosto na twarz, słyszałem jak woda przelewa mi się w
butach.
- Mokry jestem. - rzuciłem
filozoficznie.
- To widzę! Co, pada? Gdzie byłeś?
- powiedziała Agata wyciągając szyję i patrząc w okno.
- Sama padasz! To te głupki, do
basenu mnie wrzucili...
- Jakie głupki?
- Louis z Liamem! No ja ich
zabiję... - mamrotałem, próbując zdjąć mokre spodnie które
przykleiły się do mnie jakbym wysmarował się super glue.
- I ja tego nie widziałam?!
- Dobrze że nie widziałaś.
- Nie dobrze! To musiało być
mega...!
Nie odpowiedziałem, tylko rzuciłem w
nią mokrymi spodniami, które z plaśnięciem wylądowały na jej
głowie. Machnęła w powietrzu rękoma, spadła z łóżka i zaczęła
krzyczeć że jestem głupi. Dostałem takiego ataku śmiechu, że
mało się nie udusiłem. Zza wielkiego łóżka widać było tylko
jej nogi i słychać było soczystą wiązankę przekleństw we
wszystkich znanych jej językach, a trochę tego było. Nie czekając
aż wyplącze się z moich mokrych spodni, włączyłem suszarkę i z
przyjemnością suszyłem sobie włosy.
- Czy ty jesteś tak głupi naprawdę
czy ci za to płacą!? Mokre włosy teraz mam, będę miała
szopę... - lamentowała Agata, włażąc mi do łazienki.
- Co mnie to obchodzi? Trzeba było
się nie śmiać ze mnie, teraz wiesz jak to się kończy.
- Japa, bo cie trzasnę, dawaj tą
suszarkę. I spodnie ubierz, bo się dziwnie czuję przy... -
urwała, bo w pokoju rozległ się tak potężny rechot, że
zatrzęsły się ściany. Spojrzałem w głąb pomieszczenia, na
środku którego stał Niall i pokładał się ze śmiechu.
- Czego? - rzuciłem.
- No... chciałem... Słodki Jezu,
jak wy wyglądacie – sapał w przerwach między wybuchami śmiechu.
Rzeczywiście, musieliśmy wyglądać w
rzeczywistości bardzo dziwnie. Ja w samych – za przeproszeniem –
gaciach, i to jeszcze w króliki w czapkach świętego Mikołaja i
mokrej bluzce z włosami ociekającymi wodą, Agata dmuchająca sobie
w twarz suszarką i morderstwem w oczach... Widok musiał być
naprawdę ciekawy.
Postanowiłem że będę karał
wszystkich, którzy się ze mnie śmieją. Na moich ustach pojawił
się mściwy i do bólu złośliwy uśmiech, kiedy ruszyłem w stronę
Horana. Chyba przeczuwał, że zaraz stanie mu się wybitna krzywda,
bo przestał się śmiać, a zamiast radości na jego twarzy pojawiło
się przerażenie.
- Chodź tu do mnie, jak ja cie
dawno nie widziałem... - powiedziałem, rozpościerając ramiona –
chodź do Arturka, przytulę cie...
- Nie! Jesteś mokry!
Protesty blondyna zdziałały tyle co
nic i w końcu on też był cały mokry. Staliśmy tam we trójkę
jak taki tercet uciekinierów z psychiatryka i śmialiśmy się do
wypęku. I jak na złość w tym momencie do pokoju wpadł zadowolony
Lou, który chyba musiał czaić się za drzwiami. Lou i jego aparat.
Pstryknął kilka zdjęć, spojrzał na wyświetlacz i dławiąc się
ze śmiechu, w radosnych podskokach opuścił nasz pokój.
- Idę się przebrać – rzucił
Niall – a ty przyjdź potem do nas, Harry chce coś od ciebie –
zwrócił się do mnie.
- Dobra, czekaj, ogarnę się.
Wysuszyłem łeb do końca, ubrałem
suche ciuchy i poszedłem do pokoju chłopaków. Zapukałem,
usłyszałem znajome „enter” więc wszedłem.
- Zanim posadzisz dupę to poczekaj,
idziemy gdzieś, tu się nie da gadać – dostałem słowami
Harry'ego w twarz.
- No ok. Gdzie?
- Gdziekolwiek.
Zjechaliśmy windą na sam dół.
Sądziłem że Harry skieruje się do restauracji albo gdziekolwiek w
hotelu. Natomiast on podszedł prosto do drzwi wejściowych.
Odźwierny wypuścił nas na zewnątrz.
Sobota, 18:39, Starbucks Caffe,
Chicago.
- Powiedz mi o co chodzi.
Wpatrywałem się w porażająco
zielone oczy Styles'a jakbym oczekiwał, że znajdę tam przepis na
nieśmiertelność. I po raz kolejny nie widziałem tam nic.
Przyłapałem się nawet na tym że te oczy zaczynały mi się
podobać. Szybko wyrzuciłem tą myśl z głowy.
Harry milczał nad kubkiem kawy.
- Ej. Chciałeś ze mną
porozmawiać. A nie powiedziałeś jeszcze nic.
- Bo nie wiem od czego zacząć.
- Może od początku? - podsunąłem.
Poprawił grzywkę i przyjrzał mi się
uważnie.
- Pamiętasz jak próbowałeś ze
mną rozmawiać w samolocie?
- Wtedy co zaplątałeś się w
sweter?
- Tak, wtedy – Harry lekko się
uśmiechnął – to właśnie wtedy...
Urwał, chowając twarz w wielkim
kubku. Znowu wielkie, w tej Ameryce wszystko było wielkie.
Milczałem, czekając na dalszy ciąg.
Siorbnąłem gorącej, czekoladowej latte.
- Chodzi o Agatę, prawda? -
spytałem w końcu, bo to milczenie mnie irytowało.
- Tak...
- No mów Haroldzie, mów.
- Nie mów tak do mnie!
- Wybacz – mruknąłem, wycierając
chusteczką kawę która wylała mi się na stolik.
- W każdym razie... nie wiesz czy
ona coś czuje do mnie?
Mało się nie udławiłem tą
czekoladową kawą.
- No jak to? A to w restauracji? To
nie był wystarczający dowód?!
- No właśnie... bo sprawa jest
trochę inna.
Zaciekawiłem się i poczułem jakieś
mrowienie w brzuchu. Jak za każdym razem, kiedy miało się wydarzyć
coś ciekawego. Za oknem przejechała wielka ciężarówka i narobiła
takiego hałasu, że zatrzęsły się lampy na suficie.
- Jaka? O co chodzi?
- Bo ona jest strasznie zaborcza.
Umówiłem się z nią wtedy bo mówiła że to tylko wywiad. Że
nic prywatnego, że sprawy służbowe. Lubię was i chciałem wam
pomóc, ale...
- Ale co? - wtrąciłem, bo zżerała
mnie ciekawość.
- Ale ja do niej nic nie czuję.
Zamyśliłem się. To dziwne jest,
nigdy nie rozumiałem związków. Ani niczego z tym związanego.
- A co, jest inna?
- Nie.
- No to w czym problem?
- Bo ja się skupiam na kimś
innym... - bąknął Styles cicho.
- No pytałem czy jest inna, to
powiedziałeś że nie. Zdecyduj się!
Pierwszy raz w zielonych oczach
Harry'ego zobaczyłem coś, co potrafiłem rozszyfrować. Przeraziłem
się. Chryste panie! Nie wierzę. To było nie do pomyślenia. Szlag mnie jasny prawie trafił.
- Aha...
Harry wciąż patrzył na mnie smutnym
wzrokiem. Pierwszy raz w życiu poczułem że coś ściska mnie za
gardło. I nie jest to ani wściekła gwiazda, której próbowałem
zrobić zdjęcia, ani pasek aparatu który zaplątał się o jakąś
gałąź. To przez to zielone. Przez tą zieleń, która była
totalnie rozbrajająca. Poczułem się strasznie dziwnie.
- Nie wiem co powiedzieć.
Zielone oczy wciąż wpatrywały się
we mnie z tak niesamowitą szczerością, że mnie zatkało. Totalnie
nie wiedziałem co powiedzieć, byłem jakby obok tego wszystkiego,
totalna abstrakcja, brak jakichkolwiek pomysłów na reakcje. A żeby
mnie chyba całkowicie rozbroić pierwszy raz zobaczyłem naprawdę
szczery uśmiech na twarzy Harry'ego. Chryste panie, że ja tam nie
padłem na zawał serca to był chyba jakiś cud boski. Przeszła
przeze mnie fala gorąca. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji. Co ja
mu miałem powiedzieć?
- Nie musisz nic mówić. Rozumiem
że to może wydać ci się dziwne...
- Dziwne? Ja tu zaraz zejdę na
serce...!
- Serio?
To pytanie mnie zdenerwowało. Nie, na
niby. Żartuję sobie. Jest prima aprilis. Albo upadłem na głowę.
No oczywiście że serio, ty lokowany zielonooki potworze!
- Harry, ale wiesz... bo to jest
takie... inne? - odpowiedziałem pytająco, unikając jego
spojrzenia.
Za drzwiami coś się działo, jakaś
szamotanina, krzyk. Spojrzałem przez szklane drzwi kawiarni.
Kilkadziesiąt dziewczyn z plakatami i transparentami szturmowało
drzwi kafejki. Dostępu do niej bronił tylko chudy kelner i jakaś
dziewczyna, która wsadziła w klamki swoją parasolkę i zapierała
się o drzwi plecami. Przypomniało mi się że nie ma z nami
ochrony.
- Fuck... - rozległo się ciche,
ale bardzo wyraźne przekleństwo.
Rozumiałem Harry'ego, bo te dziewczyny
były nieprzewidywalne. Doznałem olśnienia.
- Czas na zabawę, Harry. Wstawaj.
Spojrzał na mnie zdziwiony, ale wstał
i poszedł za mną. Podeszliśmy do kasy, za którą stała bardzo
ładna dziewczyna. Kawę zamawiał Harry, więc jej wcześniej nie
widziałem. Było w niej coś znajomego. Nie wiedziałem co.
Nagle rozpromieniła się na mój
widok, co mnie zdziwiło jeszcze bardziej, bo myślałem że to
raczej Harry tak działa na kobiety.
- Pan Artur?! - zapytała po polsku.
Chryste panie. Na drugim końcu świata
spotkałem rodaczkę. Ale w końcu to było Chicago. To było więcej
Polaków niż rodowitych Amerykanów. Zdziwiłem się że też
wcześniej nie spotkałem nikogo z Polski. Skąd ona mnie znała? Nie
ważne.
- Tak, to ja, posłuchaj... jest tu
tylne wyjście?
- Jest, oczywiście że jest.
- Możemy nim wyjść?
Spojrzała na mnie niepewnie, potem na
Harry'ego i więcej widocznie nie trzeba jej było.
- Tak, oczywiście, proszę tędy.
- Nie, zrobimy to inaczej. Tam jest
dojazd? Żeby zmieścił się samochód?
- Jest...
Cały czas rozmawialiśmy po polsku.
Jakże miło było znowu usłyszeć rodzimy język.
- Zrobimy tak. Harry, idź z... jak
się pani nazywa?
- Monika.
- Idź z Moniką, ona ciebie wypuści
tyłem. Ja pójdę powalczyć z tymi szalonymi dziewczynami, wezmę
taksówkę i tam z tyłu wsiądziesz. Zrozumiano?
Harry nie wydawał się do końca
przekonany do mojego pomysłu. Ale jeśli wyszedłby ze mną głównym
wejściem, te dziewczyny rozszarpały by go na strzępy. Nie było
innego wyjścia.
- Dobra. Poradzisz sobie?
- Człowieku, byłem w Iraku i
Afganistanie. Te wariatki to jest nic w porównaniu z Talibami.
- No ok.
- Monika, mam u ciebie dług
wdzięczności, naprawdę, przyjdę tutaj za jakiś czas i
porozmawiamy – powiedziałem do dziewczyny po polsku. Uśmiechnęła
się szeroko i wyprowadziła Harry'ego tylnym wejściem.
Spojrzałem przez szklane drzwi na tłum
dziewczyn, który podejrzanie się zwiększył. Pomyślałem sobie,
że może ten Irak i Afganistan nie był taki straszny, bo w
porównaniu do obecnej sytuacji, wtedy nie czułem strachu, tylko
podekscytowanie.
Poprosiłem biednego, opadającego już
z sił kelnera żeby mnie wypuścił. Przecisnąłem się przez
szparę w drzwiach i momentalnie znalazłem się w samym środku
piekła. Hałas jaki emitowały te dziewczyny przerastał chyba
wszystkie maszyny wynalezione przez człowieka. Pomyślałem że
zaraz zwariuję. Ale najgorzej jest się zatrzymać. Pchałem się
więc naprzód i udało mi się wydrzeć z tłumu szalonych
nastolatek. Szczęście mi dopisywało, bo akurat przede mną ktoś
wysiadał z taksówki. Wsiadłem do niej szybko. Potem wszystko
poszło już zgodnie z planem.
Sobota, 22:48, mój pokój w Chicago
Hilton.
Leżałem na łóżku gapiąc się w
sufit i zastanawiając się nad całym dzisiejszym dniem. Dniem,
który już na zawsze miał zapisać się w mojej pamięci. Nie
codziennie zdarza się takie coś jak mi dzisiaj. Wciąż nie bardzo
wierzyłem w to wszystko, może to był jakiś żart, może to Agata
postanowiła mnie zrobić w konia? Ugadali się razem i teraz wszyscy
robią sobie ze mnie jaja.
Stałem akurat przy barku, szukając
jakiegoś znanego mi alkoholu. Nie piłem dużo, ale w takiej
sytuacji jak ta, bezwzględnie mi się należało. Znalazłem Johny
Walker'a, czerwony, ale może być. Wlałem sobie dość pokaźną
szklankę. I w tym momencie weszła do pokoju Agata, z dziwnymi
wypiekami na twarzy. Zastanawiałem się gdzie ją poniosło. W końcu
wróciłem do hotelu jakieś półtorej godziny temu. Jej nigdzie nie
widziałem.
Spojrzała na mnie nieprzytomnie i
trochę jakby z wyrzutem.
- Czemu nie śpisz? I co ci jest?
Pijesz?
Popatrzyłem w wielkie lustro na
ścianie. Coś ze mną było nie tak? No rzeczywiście, papieros w
ręku, szklanka whisky i do tego puchowy, biały szlafrok z wielką
literą „H” na piersi. Nie, to szlafrok hotelowy, nie myślcie
sobie.
- Nie śpię, bo pije właśnie... -
powiedziałem tak idiotycznie, że bardziej się nie dało.
- No widzę... A co, jakaś impreza?
Zapomniałam o czyichś urodzinach?
- Nie. Właśnie, jak się
ogarniesz, chciałbym z tobą porozmawiać.
- Oho... no dobrze, mów.
- Napijesz się?
- Widzę że poważnie będziemy
rozmawiać... - powiedziała Agata z lekkim niepokojem.
Zdjęła płaszczyk, powiesiła go na
oparciu krzesła. Torbę rzuciła na stół. Przewróciła się ale w
środku nie było ani notesu, ani kamery, nawet aparatu. Gdzie ona
była? Zakupów też żadnych nie przyniosła. Coś mi tu nie pasuje.
Podstawiła mi pod nos szklankę,
wlałem jej odrobinę Walker'a. Ona piła tylko na imprezach.
- No to słucham.
Usiadłem po turecku na środku łóżka,
przysuwając sobie popielniczkę i strzepując popiół. Agata
również przysiadła się do mnie i wyciągnęła mentolowe Camele.
Odpaliła jednego i pociągnęła za szklanki duży łyk
bursztynowego płynu. Spojrzałem na nią dziwnym wzrokiem.
- Możesz mi to wytłumaczyć? -
powiedziałem, kładąc przed nią wydrukowane na hotelowej drukarce
fotografie. Każde z kilkunastu cyfrowych zdjęć przedstawiało
Agatę z Harry'm w restauracji. Na dwóch z nich było wyraźnie
widać ich złączone dłonie, zachwyt dziewczyny i dziwną
obojętność chłopaka.
Agata spojrzała zdziwiona na zdjęcia.
Popiół z papierosa spadł na prześcieradło. Szybko go strzepnęła
i podniosła na mnie wzrok.
- Skąd to masz?
Uśmiechnąłem się.
- To jest moja praca. Ale tym razem
to był czysty przypadek. Nawinęliście mi się tam idealnie,
prosto na ostrzał. Zero ostrożności. To aż dziwne.
- To jest świetne! - wykrzyknęła
z entuzjazmem, podsuwając mi jedno zdjęcie.
- Żartujesz sobie ze mnie?
- Dlaczego?
- Ja pytam poważnie Agata. Co ty
wyprawiasz...? W samolocie darłaś się na mnie że się z nimi
spoufalam. A co to ma być? Chcesz mi wcisnąć, że to nie jest
spoufalanie się? - położyłem palec na zdjęciu – A to? Co to
jest?
- Artur...
Wyglądała na strapioną. Wypiła
whisky do końca i skrzywiła się. Zgasiła papierosa, zaraz
odpalając kolejnego. Paliła jednego za drugim tylko wtedy, kiedy
nie wiedziała co powiedzieć. Zdarzało się to rzadko i nigdy w
pracy.
Zaciągnęła się dymem.
- To była moja szansa. Wiesz że ja
ich lubię. A Harry... W końcu go poznałam, spełniło się moje
marzenie. Dlaczego miałabym nie spróbować? Byłam taka szczęśliwa
rozmawiając z nim tam, w restauracji.
- I to przez to traktowałaś go jak
powietrze przy ludziach?
- Podobno na początku trzeba się
dystansować...
- Świetnie się tu dystansujesz –
mruknąłem jadowicie, wskazując na jedną z fotografii leżących
między nami.
- Rozmawiałeś z nim, prawda?
- Tak.
Też wyciągnąłem papierosa z paczki
i zapaliłem. Mieliśmy ten komfort, że mogliśmy palić w pokoju.
Nie wiem jakim cudem obsługa radziła sobie z zapachem tytoniowego
dymu. W każdym razie codziennie rano, nie ważne ile byśmy wypalili
papierosów, po wizycie pokojówki nie było nic czuć. Absolutnie
nic. Tylko cytrynową świeżość i lawendowy zapach nowej pościeli.
- Powiedział ci coś? Coś o mnie?
- Tak... - zacząłem powoli. - I
nie wiem czy nie będzie dla ciebie lepiej, jak sobie odpuścisz.
- Już odpuściłam.
- Naprawdę? - byłem szczerze
zdumiony tym faktem.
- Tak. Po spotkaniu w tym
kawiarnianym ogródku, jak poszedłeś na basen. Porozmawiałam
sobie z nim szczerze i wyjaśniliśmy sobie wszystko. I wszystko
wiem... - dodała, puszczając mi oczko.
- Co wiesz?!
- Powiedział mi.
Fajnie. Czyli ja wszystkiego
dowiedziałem się na końcu. W sumie lepiej późno niż wcale.
- I co ty na to?
- Ja? - zdziwiła się Agata – A
co ja mam tu do gadania?
- Dla mnie to dziwne.
- Myślałam że jesteś
tolerancyjny...
- Nie, nie to, nie o tym mówię.
Dziwne jest to że trafiło akurat na mnie. Przecież my się prawie
wcale nie znamy, dopiero zaczynamy naszą znajomość. Przecież i
tak więcej czasu niż z nim spędzam chociażby z Horanem czy
Louisem. Nie zdziwiłoby mnie gdyby Lou coś świrował. Ale Harry?
W życiu bym się niczego takiego po nim nie spodziewał. No tak jak
mówię... Lou... Wiemy o sobie prawie wszystko już, sama wiesz jak
i ile my rozmawiamy. Liam tam samo. Niall zachowuje się jak mój
młodszy brat. A Harry... on jest dla mnie wielką zagadką. Tak
wielką jak wielki jest Chiński Mur.
Kątem oka dostrzegłem że Agata
delikatnie się wyprostowała kiedy wspomniałem o Niallu. A może mi
się wydawało? Duża szklanka prawdziwej whisky potrafiła namieszać
w oczach. Puściłem to mimo uszu.
- Artur... chodźmy spać. Jutro
czeka nas potężna dawka roboty, przecież jutro ten koncert...
- Nie cieszysz się?
- Cieszę się, bardzo się cieszę.
Ale nie zapominaj. My tu pracujemy. Będzie zapierdziel.
Przyznałem jej racje. Poszedłem umyć
zęby, a kiedy wróciłem, Agata już smacznie spała.
Położyłem się i jeszcze długo nie
mogłem zasnąć. Myślałem o tym wszystkim co powiedział mi Harry.
O tym co działo się później, w taksówce. O tym jak niby to
przypadkiem położył rękę na mojej dłoni. O tym jak zabrałem
swoją dłoń, unikając dotyku. O tym jak bezczelnie zmieniałem
temat, tylko żeby rozmowa nie schodziła na ten tor, który
nadaliśmy jej w kawiarni. O tym jak zostawiłem go na środku
korytarza i bez słowa poszedłem do siebie do pokoju. Nie wiedziałem
co mam mu powiedzieć, jak mam reagować na niego teraz, kiedy
sytuacja stała się przejrzysta jak szkło. W końcu, zmęczony
tysiącem myśli i nierozwiązanych problemów, zasnąłem.
Agata.
Niedziela, 1:32. Pokój w chicagowskim
Hiltonie.
Otworzyłam oczy i
pokierowałam zamglone spojrzenie na zalany ciemnościami sufit.
Wzdrygnęłam się, patrząc za skąpane czarnościami widoki za
okna. Nie wiem, która mogła być godzina, gdy tak podniosłam
ramiona i w rozkopanej kołdrze zaczęłam oglądać hotelowy pokój.
Przeczesałam dłonią włosy i zerknęłam niepewnie w lewą stronę,
gdzie powinien być stoliczek nocny. Nachyliłam się lekko w lewo i
zaczęłam machać dłonią w poszukiwaniu blaciku i telefonu
leżącego na nim. Tak się nachyliłam, że ciężar ciała okazał
się być kpiarski i zjechałam z łóżka na podłogę.
Przychrzaniłam nosem o zimne panele, a po pokoju rozniósł się
głuchy łomot. Coś w łóżku obok mojego zaczęło się kręcić.
Szeleszcząca kołdra i ziewanie oznaczało, ze moje spektakularne
lądowanie pyskiem na podłodze obudziło Artura. Całkiem
przypadkiem zaczęłam sobie pojękiwać, postękiwać, pohukiwać i
donośnie syczeć. Nogi miałam zahaczone na łóżku, dlatego
przygnieciona policzkiem do drewnianej podłogi, znosiłam katusze w
postaci pulsującego kinola. Kołdra nad moją głową, pod którą
rozpłaszczony leżał Artur, cały czas szeleściła, czyli Artur
cały czas się dobudzał. Albo nie wiem, co robi. Wolę nie
wiedzieć. Do oczu nadeszły mi łzy, gdy dotknęłam kciukiem nasady
nosa, sycząc.
- Aga? –
burknęło przygłuszone coś spod poduszki, takie Artkowe coś.
Nawet nie zdążyłam
zauważyć, gdy po policzkach zaczęły spływać mi łzy wyciśnięte
przez karygodnie bolący nochal. Przez blask księżyca wdzierający
się do naszego pokoju hotelowego zauważyłam, jak Artek wystawia
rozczochrany łeb spod kołdry i łupie na mnie przymrużonymi
oczami. Chlipnęłam, trzymając się obiema rękami za twarz i
delikatnie uciskając paluchem na skórę. Bolało, jak skurczybyk, a
jak się lewy płatek nosa przyciskało, to coś klikało. Jak w
myszce od komputera. Uciszyłam płacz, żeby posłuchać klikania. W
tym czasie Artek kichnął, co zupełnie mnie zdezorientowało.
Zamachał ręką tam, gdzie wcześniej ja, zapewne w poszukiwaniu
lampki nocnej, co by to zapalić i zalać nasz pokój jasnościami.
Ziewnął w międzyczasie, dalej wachlując powietrze swoją wielką,
męską łapą. Ale lampki jak nie było, tak nie ma. I machał
pacan, w powietrzu, licząc, że może lampka się sama zapali. Się
nie zapaliła. Dlatego mój przyjaciel wychylił się z łóżka
bardziej i macha szybciej, w dalszym kierunku, nad moją głową. Ja
zdążyłam zorientować się, że coś mi z nosa cieknie. I nie były
to cale gluty, czy co to tam z nosa ma zwyczaj cieknąć. To kurczę,
była totalnie krew. Jęknęłam boleśnie, znów mi do oczu
napłynęły słone krople. I Artur w tym samym momencie zrobił
popisowe salto. Machnął ręką z nadzieją odnalezienia abażura
drogiej, hotelowej lampy. Coś mu poszło nie tak i zjechał z łóżka,
przygniatając mnie do podłogi. Uderzyłam twarzą o panele, gniotąc
swój nos mocniej.
Ten pacan wgniatał
mnie w tę podłogę centralnie, a ja już kompletnie zaczęłam wyć
i płakać. Zdezorientowany chłopak nachylił się z uchem przy
mojej twarzy i jak idiota nasłuchuje, co ja robię.
- Ty panele
liżesz? – mruknął przy moich uchu. Zaniemogłam. Zawyłam
płaczem, naprężając plecy, dając mu znak, żeby ze mnie zlazł.
Ale Artur nie przejmował się, że „ liżę panele płacząc”
tylko dalej mnie wciskał w podłogę. Wychrypiałam, żeby ze mnie
zszedł, bo nie mogę oddychać, boli mnie nos i mnie zabija.
Mruknął, żebym przestała lizać panele, bo to niezdrowe.
Burknęłam, że zaraz mi zabraknie tlenu w cyckach. Odparł, że
przecież panele nie mają witamin. I to mi wcale na cerę nie
pomoże. Poruszył się lekko, a mój nos rąbnął przerażająco
przeszywającym bólem. Wrzasnęłam, a Artur mi zawtórował i po
chwili leżeliśmy na podłodze między jednym wyrkiem, a drugim,
wrzeszcząc jak napalone fanki One Direction.
- Czułam, jak po
policzkach spływa mi coś ciepłego i domyślałam się, że to coś
jest czerwone. Pewnie darlibyśmy te kopary w dalszym ciągu,
gwałcąc się na tej podłodze jak dwa niewyżyte skunksy, gdyby
drzwi od naszego apartamentu się nie otworzyły. Ale drzwi żyją
własnym życiem, albo generalnie są podatne na przyciskanie
klamek. W związku z czym, całkiem poważnie się otworzyły. A
potem ktoś rąbnął łapą w załącznik światła i po naszej
sypialni przepłynęła fala rażącego światła. Spomiędzy włosów
swoich i włosów Artura, które wchodziły mi w oczy, widziałam
zapalające się lampy. Artur jęknął, a mój nos znów o sobie
przypomniał. Zadarliśmy głowy i wtedy zapragnęłam przesunąć
się znacznie w lewo, tak całkiem w lewo, żeby wjechać pod wyrko.
W naszym apartamencie, całkiem ludzko, stali sobie zaspani
członkowie zespołu One Direction. Począwszy od zaspanego Zayna,
gwałtownie trącego oczy. Stał nieprzytomny w granatowych
bokserkach i próbował wyostrzyć wzrok, żeby ogarnąć, co to za
dwa mopy kopulują na podłodze. W międzyczasie Artur zorientował
się, że z nosa cieknie mi krew, która wsiąknęła mu w bokserki
i zaczął mruczeć pod nosem o wybielaczu. Dalej, obok Zayna stał
zdziwiony Harry, wlepiający w nas zszokowany do szpiku kości
wzrok. W szarym szlafroku, w rozkroku, z opuszczonymi rękami
patrzył, jak Artur odziany w same bokserki przygniata mnie do
podłogi, a ja z nogami na jego biodrze wpatruję się w swoje
dłonie umazane krwią. Potem Artur wrzasnął, że mój nos ma
okres. Liam niespokojnie zerknął w stronę Harrey'go, który
unosił brwi. Spojrzałam na swoje zakrwawione dłonie, zakręciło
mi się w głowie i spuściłam ją na podłogę. Artur konwersował
z samym sobą o zaletach wybielacza z zapachem.
- Co wy…tego? –
mruknął Lou, podchodząc bliżej i obserwując uważnie, jak walę
Artura po twarzy i spycham go z siebie. Nieporadnie zlazł z mojego
ciała, patrząc na mój nos. Zakryłam go palcami, zamykając oczy.
Po chwili zmartwiona obserwowałam, jak wszyscy faceci nachylają się
nade mną i analizują. Artur, trący oczy Zayn, Harry z mopem na
głowie, Liam z odciśniętym suwakiem na policzku, Niall z troską w
niebieskich oczętach, Lou z zagryzionymi wargami.
- Co? – jęknęłam
spod swoich dłoni. Próbowałam się podnieść, ale wszyscy złapali
mnie za wszystkie kończyny, jakie mam i wrzasnęli, że mam leżeć.
Zmarszczyłam czoło i leżałam, a oni dalej stali i patrzyli. Wtedy
ponownie chciałam się podnieść, ale zrobili to samo,
oskarżycielsko wrzeszcząc, żebym nie wstawała. I dalej patrzyli,
jak na eksponat w muzeum.
- Długo mam tak
leżeć?
- Aż się
skrzepnie! – zahuczał Artur, a Niall spojrzał na niego, jak na
bałwana.
- Właściwie,
to co wy wyprawiacie? – Padło pytanie z ust Liama, który usiadł
na moim łóżku po turecku i oparł łokcie o kolana. Spojrzał na
mnie spod kurtyny swoich przydługawych oczu, gdy Harry i Zayn
odsuwali się ode mnie.
- Artur przerzucił
włosy na bok, a potem złapał mnie pod pachami, podciągnął i
ułożył na swoim łóżku. Zawyłam z bólu, a z nosa pociekło mi
więcej krwi. Harry oddelegował się po ręczniki do łazienki.
Leżałam jak ta sierota, patrząc na Artura, który obserwował
bacznie swoje gacie w mojej krwi. Oberwałam po nogach puszystymi,
białymi ręcznikami, którymi cisnął Harry. W jeden wytarłam
swoje dłonie, zostawiając na białym materiale czerwone smugi.
- Czy to był
seks? – poważne pytanie Malika wraz z jego dziecinną twarzą
doprowadziło Liama do śmiechu. Ja w tym czasie pozwalałam ująć
swoją twarz w dłonie Horana, który zaczął uważnie oglądać
mój nos.
Dotknął nasady i
nie mogłam powstrzymać się, żeby nie pisnąć. Materac ugiął
się pod tyłkiem Stylesa, który usiadł obok Horana.
- Ona spać po
nocach nie może. I budzi mnie. – mruknął Artur i przeczesał
włosy do tyłu. Zniknął potem za mahoniowymi drzwiami, zostawiając
mnie sama z bandą tych napalonych mopów. Podczas gdy Horan
dokładnie, z ostrożnością i delikatnością macał mój nos, Liam
ziewał na potęgę, a Malik układał mu się na kolanach w pozycji
embrionalnej, całkowicie nie zainteresowany otaczającym go światem.
Niewiele po tym, jak znalazł dogodną pozycję, po pokoju roznosiło
się jego mlaskanie i ciche chrapanie. Znów zakręciły mi się w
oczach łzy, a potem na palce Horana pociekło więcej krwi. Harry
podał mu ręcznik, a ja zachlipałam.
- Słychać was
było aż u nas w pokoju. Jakieś takie walenie. – Stwierdził
Tomlinson, a potem oparł się o ścianę, układając wygodnie na
podłodze. Ziewnęło mu się mimowolnie, gdy patrzył na moje gołe
stopy.
Sytuacja z moim
sikającym krwią nosem została opanowana. Kilka dostaw ręczników,
które dzielnie dostarczał Harry, wspaniale wsiąknęło moją krew.
Po chwili mogłam w spokoju leżeć między nogami Horana a Stylesa.
Malik zaczynał coraz mocniej chrapać, a Liam ułożył głowę na
jego nogach. Leżeli w tak nienaturalnej pozycji, że na sam widok
bolał mnie kręgosłup. Dopiero teraz zapragnęłam sprawdzić
godzinę. Na zegarku telefonu Artura widniała trzecia nad ranem.
Złapałabym się za głowę z niedowierzaniem, ale po ataku Artka
wszystko mnie bolało. Przysypiałam już, a obraz zamazywał mi się
pięknie, gdy coś trzasnęło. I z łazienki wylazł Artek w innych
bokserkach.
Usiadł obok Lou, pod lawendową ścianą. Oparł o nią głowę i
przymknął oczy. Zapanowała błoga cisza przerywana co chwilę
sapaniem śpiącego Malika. Oczy co chwilę mi się przymykały.
Pocharkiwanie Zayna jednak skutecznie mnie rozbudzało i
prześwitywały mi zamazane obrazy. Widziałam kontur ramion Hazzy,
który w zgięciu przysypiał. Widziałam również Nialla, który
trzymał głowę na mojej poduszce, tuż przy moim biodrze. Artkowy
bezwładny łeb opadł nieoczekiwanie na kościste ramię Tomlinsona.
Malik znów chrapnął, ale nie zwróciłam na to uwagi. Oczy lepiły
mi się coraz bardziej. Wkrótce widziałam tylko ciemność, a przy
uchu słyszałam spokojny oddech Harrego.
Coś wcisnęło mi
się w brzuch. Chciałam to zignorować, ale kompletnie nie umiałam,
bo coś zaczęło na mnie napierać mocniej. Nie otwierając oczu
pociągnęłam dłonią w stronę swojego brzucha, by zorientować
się, co tak pięknie ugniata mi pępek. Palcami wymacałam najpierw
kępę loków, a potem czyjś nos. A potem coś ugryzło mnie w palec
nos i otworzyłam szeroko oczy, wlepiając je w sufit. Zadarłam łeb
do góry i spojrzałam na swój brzuch, gdzie leżał Harry i Horan,
trzymający mój palec w swoich ustach. Otworzyłam oczy, kiedy
zaczął go ssać, a Harry parsknął śmiechem. Za oknem wstawał
nowy dzień, było już bardzo jasno. Ziewnęłam, opadając głową
na materac i czując, jak blondyn wypuszcza mój paluch z warg.
Niewzruszeni chłopcy dalej ugniatali mi brzuch, a Niall ziewnął i
przeciągnął się.
Przetarłam
palcami oczy i przekręciłam twarz, dotykając policzkiem
prześcieradła. Na łóżku, które jeszcze niedawno było moje, w
dalszym ciągu leżeli poplątani Zayn i Liam. Brunet ugniatał
szatyna głową w nogi, głowa opadała mu na materac, eksponował
wszystkie swoje zęby, otwierając szeroko usta. Liamowej twarzy nie
byłam w stanie dostrzec, zgięty w pół opadał na brzuch Malika i
chował policzki w jego koszulce. Artura i Lou poległych pod ścianą
nie widziałam, nie miałam siły przekrzywiać szyi. Ziewnęłam
przeciągle i głośno. Podskoczyłam nieznacznie, gdy po sypialni
rozległ się wrzask Tomlinsona.
- Chłopaki! –
ryknął, a Harry poderwał głowę z mojego brzucha. Zayn
niespokojnie mlasnął, chowając twarz w poduszce. Niall nawet nie
zareagował, bo właśnie zatapiał się w moim spojrzeniu.
Speszona, zadarłam głowę do tyłu, na podnoszącego się
nieporadnie Louisa. – Przecież my koncert dziś mamy! –
dorzucił, a Niall postawił oczy w słup. Podniósł policzek znad
mojego pępka i zlęknionymi oczami powędrował na Harrego,
przeczesującego swoje bujne włosy. Nie zawracałam sobie nimi
głowy. W skupieniu obserwowałam sufit, próbując się dobudzić.
Nawet nie zauważyłam, kiedy ta hołota wyleciała z mojego pokoju
po całej nocy u nas. Lou wyleciał jak z procy, Liam się czołgał,
a Niall z Harrym wynieśli śpiącego Malika. Dalej leżałam
plackiem na łóżku, patrząc ukosem na Artka, który nawet się
nie obudził. Teraz przekrzywiony lekko na lewo, zjeżdżał z każą
chwilą trochę niżej, aż w końcu pacnął na podłogę. I spał
dalej.
Wtorek, 19:34.
Ostatni koncert trasy w USA, Nowy Jork.
Uśmiechnęłam się
szeroko do Artura, który stał przy wielkim, czarnym głośniku i
robił zdjęcie rozczochranemu Harry'emu. Wskoczyłam na jeden z
ogromnych, zimnych, metalowych głośników, zwieszając z niego
nogi. Artek w pląsach oddalił się gdzieś, co jakiś czas atakując
ludzi lampami aparatu. Spuściłam głowę na swoje kolana i machałam
kończynami, jak mała dziewczynka. Siedziałam dokładnie za wielką,
ogromną czerwoną kurtyną. A za tą ścianą materiały
rozpościerał się widok milionów ludzi. Właśnie tam, za tą
czerwoną peleryną wrzeszczały tysiące młodych dziewczyn, tak
strasznie szalejących za całą piątką chłopaków. Zachichotałam,
gdy przed nosem przebiegła mi charakteryzatorka goniąca Louisa.
Chłopak machał głową i wrzeszczał, że nie pozwoli dotknąć
swojej twarzy korektorem na krosty. Charakteryzatorka jęknęła,
poddała się i zawróciła. A wtedy szatyn odetchnął i puścił mi
oczko. Coś na scenie gruchnęło, ale bałam się podejść bliżej
i sprawdzić co. Artur kazał siedzieć mi na tym jednym głośniku,
więc przykleiłam się do niego tyłkiem i obserwuję. Ponieważ
jest to ostatni koncert, przy którym będziemy, ustaliliśmy
wszyscy, że nie będziemy go opisywać. Zarówno ja jak i Artur mamy
po prostu uczestniczyć w tym koncercie i nie robić żadnego
materiału. Zgodziłam się na to bez namysłu. Zerknęłam niepewnie
na tysiące kabli poplątane pod moimi nogami, gdzieś w oddali ktoś
testował mikrofony. Przestraszyłam się, gdy poczułam czyjąś
dloń na ramieniu. Odwróciłam szyję i zauważyłam uśmiechniętego
Zayna. Za jego plecami stał rozpromieniony Niall, a za Niallem
radosny Hazza. Posunęłam się odrobinę, pozwalając, by Zayn
wdrapał się obok mnie. Uśmiechali się do mnie szeroko, ale nic
nie mówili. Tak, jakby chcieli nacieszyć się tą chwilą. Zupełnie
to rozumiałam. Przecież to ostatnie chwile, które spędzamy razem.
Ten ostatni, wielki koncert. A potem do rąk wręczą nam bilety
powrotne do Polski. Ścisnęło mnie za gardło, a smutek owionął
moje serce. Przez chwilę czułam potężną gulę w gardle, ale
ciepły, niebieski wzrok Nialla bardzo mi pomógł. Uśmiechnęłam
się szeroko, przytulając do niego.
- Spotkamy się
kiedyś jeszcze, prawda? – odezwał się Lou, kucając przede mną
i Niallem, na plątaninie czarnych kabli. Podciągnął trochę
beżowe spodnie, żeby nie odsłonić bokserek. Skinęłam
potwierdzająco głową, gdy Horan przyciągał mnie do siebie
bliżej. Zayn zaczął nerwowo poprawiać kołnierz swojej koszuli, a
Harry nagle zauważył, że jego granatowa muszka źle się trzyma.
- Przygotujcie się!
Za piętnaście minut wchodzicie! – Usłyszeliśmy za plecami od
człowieka ze słuchawkami na uszach. Wzdrygnęłam się. Niall
musiał zauważyć w moich oczach lęk i ścisnął moje palce
pocieszająco. Harry odplątał swoją muszkę i z przerażeniem
owionął nią spojrzeniem. Pokiwał głową, wprawiając swoje loki
w ruch. Nie wiedział, jak na nowo przymocować muszkę do kołnierza.
Lou machnął głową pobłażliwie i zaczął mu pomagać. Czułam
perfumy Nialla i ciche nucenie piosenki przez Zayna. Zawsze tak samo.
Zdążyłam się przyzwyczaić do nerwowego tupania butem przez Lou.
Zdążyłam przywyknąć do stresowego nucenia różnych piosenek
przez Malika. Zazwyczaj nucił rytm Moments. Niall notorycznie wbijał
wzrok w to, co przed nim, wyłączając się automatycznie. Harry
nigdy nie był rozkojarzony. Zawsze przed koncertem majstrował przy
swoim ubiorze. I albo nie mógł zapiąć rozporka, albo uwierała go
muszka. Łagodne oczy Liama spotkały się z moimi, gdy dołączył
do nas, narzucając na siebie szarą marynarkę. Jako jedyny był w
miarę opanowany. Widać było w jego oczach obawę przed tym, czy
wszystko pójdzie zgodnie z myslą. Nie panikował jednak. Strzepał
paproszki z ramienia marynarki i mrugnął do mnie oczami,
uśmiechając się lekko.
- Nie możemy
stracić kontaktu. Musimy dużo pisać. I będziemy się spotykać,
prawda? – mówił Lou, zawiązując granatową muchę pod szyją
Hazzy. Sprawdził, czy dobrze się trzyma, po czym zerknął na mnie,
oczekując potwierdzenia.
- Ależ oczywiście!
Nigdy o was nie zapomnę! – zreflektowałam się machinalnie,
posyłając każdemu z osobna swoje szczere spojrzenie. Po twarzy
każdego śmignął cień uśmieszku.
- Wchodzicie za
pięć minut! – wrzasnął organizator, a Niall spojrzał mi
zlękniony w oczy. Poklepałam go pokrzepiająco po kolanie i
zeskoczyłam z głośnika. Nadepnęłam na nieszczęsne kable, ale
nie przejmowałam się tym. W oczach zakręciły mi się łzy
wzruszenia, gdy każdy z chłopaków przylgnął do mnie. Niall
objął mnie w pasie, do moich pleców przylgnął zmartwiony Harry,
a Liam wcisnął się z lewej strony. Zayn natychmiast doczepił się
do mojego biodra, a Lou bez wstydu przylgnął ustami do mojego
policzka. W oddali organizator poinformował mnie, że za dwie minut
wchodzą na scenę. W ostatnich sekundach naszego uścisku pojawił
się Artur, który zaczął robić naszemu zbiorowemu uściskowi
zdjęcie. Wtedy płakałam już wielkimi łzami. Odlepili się ode
mnie w tym samym czasie. Spojrzałam na nich, ledwo cokolwiek widząc
przez napływające słone krople. Ścisnęłam z całych sił
paluchy Nialla i patrzyłam, jak wybiegają zza kurtyny, na scenę.
Chlipałam donośnie, trzymając Artka za palce i stojąc z boku,
wychylając się nieznacznie zza materiałowej, czerwonej peleryny.
Ten koncert zaczęli moją ulubioną piosenką. Z uśmiechem na
twarzy obserwowałam jak poruszają się w skupieniu po scenie,
śpiewając powolne słowa piosenki. „ More than this” brzmiało
dziś wyjątkowo. Zwłaszcza wtedy, gdy czułam zapach sceny,
widziałam tłumy pod nią, czułam ciepłe palce przyjaciela
zaciśnięte na swoich. W świetle reflektorów widziałam pyłki
kurzu pływające w przestrzeni nad sceną. Widziałam, jak Harry
obejmuje Zayna. Obserwowałam w skupieniu Liama machającego do
publiczności. Nie mogłam uspokoić płaczu, gdy odwracający się
do mnie Niall puszczał mi perskie oko, pełne wzruszenia. Zamknęłam
oczy, wtulając się w Artka. I takich ich zapamiętam. Szalonych,
ale wzruszonych w chwilach słabości. Ostatni raz zerknęłam na
całą piątkę rozrabiaków i uśmiechnęłam się do siebie w
duszy.
Epilog.
Od ostatniego wpisu minęło już
blisko pół roku. Ale tamten dzień, nasz pierwszy koncert z One
Direction od kulis był momentem, od którego nic już nie było
takie samo. Wszystko przewróciło się do góry nogami, dosłownie.
Wracam do pisania tutaj tylko ze
względu na to, jak bardzo wizyta w Stanach odcisnęła się na moim
życiu i chcę żebyście poznali tą historię. Poznałem chłopaków
z One Direction. Tak, wciąż utrzymujemy kontakt. Z każdym z nim.
Osobiście najbliżej jestem z Niallem i Harry'm. Dlaczego? Dowiecie
się czytając ten ostatni wpis.
Nasz pierwszy koncert. Niesamowite
przeżycie. Robiłem fotoreportaże z wielu koncertów. Ale nigdy z
takiego, na którym było blisko sześćdziesiąt tysięcy ludzi. Nie
widzę sensu opisywać tego co się tam działo. Możecie wejść na
YouTube i obejrzeć koncerty chłopaków. To co się tam dzieje jest
nie do opisania, zwłaszcza jeśli nie ogląda się tego tylko
bezpośrednio w tym całym zamieszaniu uczestniczy. Tutaj, w tym
ostatnim tekście chciałbym skupić się na Liamie, Niallu, Harrym,
Zaynie i Louisie. Na mnie i na Agacie. Na naszej siódemce.
Po miesiącu trasy wszystkie gazety,
portale, radia i telewizje huczały od plotek o nowym związku. Po
feralnej nocy ze złamanym nosem Agaty, Niall bardzo się do niej
zbliżył. Do tego stopnia że po miesiącu byli razem, zakochani w
sobie do szaleństwa. Tak bardzo, że czasami robiło nam się
wszystkim niedobrze od zatrważającej ilości uczuć i formy ich
okazywania przez tą dwójkę. Mimo wszystko cieszyliśmy się z ich
szczęścia. Przez całą trasę ich związek rozkwitał w każdą
stronę a ja i reszta chłopaków szczerze im kibicowaliśmy. Po
drugim miesiącu już nie ukrywali się przed obiektywami paparazzich
a ja miałem to szczęście że jako pierwszy opublikowałem ich
wspólne zdjęcia. Posypała się za to taka kasa, że szkoda mówić.
Widać jaki jest popyt na szmatławe zdjęcia, szczerze mówiąc.
Potem była porządna sesja w Central Parku w Nowym Jorku, ale to
inna sprawa.
Ogólnie, cała trasa była
niesamowita. Wróciliśmy z niej z Agatą obładowani materiałami,
wywiadami, tysiącami zdjęć, autografami. W końcu coś się
należało redakcji. Cały reportaż z wyjazdu okazał się strzałem
w dziesiątkę, dzięki niemu mogliśmy wreszcie zrezygnować z pracy
w obecnej wtedy redakcji i przebierać w dziesięć razy lepszych
propozycjach.
Skończyło się na tym że Agata
skorzystała z oferty brytyjskiej redakcji i wyjechała do Anglii
pisać dla nich. Była też bliżej Nialla, który mimo ogromnej
ilości wyjazdów zawsze znajdował dla niej czas. To cudowne, kilka
razy poleciałem do Anglii odwiedzić ją i chłopaków, za każdym
razem wyjeżdżałem stamtąd ze łzami w oczach.
Pamiętacie akcję z Harrym, któremu
podobno się podobałem? Cóż... sprawa jest o tyle dziwna, że od
tamtego momentu minęło pół roku a my wciąż jesteśmy razem.
Zbliżył nas do siebie jeden moment, moment który prawie przyczynił
się do rozpadu One Direction. Poniżej kawałek z mojego
dziennika...
12 października.
„...idiotyczny tekst, nie wiem kto
kazał mi to pisać. Siedzę nad tym trzeci tydzień, próbuję
cokolwiek z tym zrobić, a to jest taka szmira, że zaraz oszaleję,
już nigdy nie zgodzę się na korekty artykułów prawnych, przecież
to cholery można dostać! Gdyby nie to że pracuję nad tym w domu,
z ulubionym winem i papierosami obok, szlag by mnie trafił, serio. A
tak przynajmniej mogę przeklinać sobie ile mi się podoba, śpiewać
pod nosem i męczyć się z tekstami kolejnych ustaw i uchwał. Dla
mnie to w sumie to samo. Jedyne co mnie martwi, że mija już trzeci
dzień kiedy nie mam żadnych wiadomości z UK. Ani Agata, ani
chłopaki się nie odezwali, żadnego telefonu, żadnej wiadomości,
żadnego smsa, nawet głupiego wpisu na twitterze. Ale pewnie mają
kupę roboty, tylko ja gniję w tym postkomunistycznym kraju i oddaję
się słusznej sprawie. Muszę coś z tym zrobić, bo zwariuję...”
14 października.
„...Głupie lotnisko. Nienawidzę go.
Nienawidzę ludzi. Nienawidzę samochodów. Nienawidzę ludzi w
samochodach. Może by tak umrzeć?...”
15 października.
„...Harry śpi mi na kolanach. Tak
ładnie pachną mu włosy. Nialla nikt nie widział od wczoraj. Boję
się o niego...”
15 października.
„Zadzwonił Horan, nic mu nie jest.
Harry się obudził i wciąż płacze.”
Już wyjaśniam o co chodzi. Agata,
jadąc do redakcji która znajdowała się w centrum Londynu miała
wypadek samochodowy. Jakaś wielka ciężarówka, przekroczenie
prędkości, huk, jakiś pożar. Nie wiadomo do tej pory co się
stało. Śmigłowiec medyczny. Ja i chłopaki w szpitalu, wielka
tragedia i hektolitry łez. Nigdy nie zapomnę momentu, w którym
dowiedzieliśmy się co i jak. Zayn stał za drzwiami paląc
papierosa. Ja siedziałem na zimnej, kamiennej podłodze obok niego
też paląc. Lou stał nade mną a w środku siedział Liam z Harrym
i pilnowali Nialla, który był straszliwie nerwowy i mało nie pobił
lekarza. Widziałem przez szybę, że wpatruje się w jakiś plakat,
stojąc z plecami opartymi o szarą ścianę londyńskiego szpitala.
Drzwi w końcu korytarza otworzyły się i wyszedł z nich starszy
facet w białym kitlu i jakąś podkładką w ręku.
- Chodź, idziemy, może już się
wybudziła – mruknąłem do Louisa.
Zayn przygasił papierosa i powlókł
się za nami.
Akurat w momencie, kiedy
przechodziliśmy przez automatyczne drzwi, widziałem jak lekarz mówi
coś Niallowi. A reszta odbyła się jak w filmie. Horan osunął się
po ścianie i ukrył twarz w dłoniach. Liam podskoczył do niego i
klęcząc koło Nialla, coś mówił. Harry natomiast spojrzał w
naszą stronę, kiedy lecieliśmy do nich z hałasem godnym czołgu.
Wstał i podszedł do mnie, przytulając mnie tak jak nigdy. Już
wtedy wiedziałem co się stało.
18 października.
„...pogrzeb był piękny. Kameralny.
Ale ta policja....”
Już wyjaśniam. Policja była z tego
względu, że chłopaki uparli się że przyjadą do Polski na
pogrzeb. Ktoś musiał pilnować tego, żeby nikt nie zakłócił
spokoju.
19 października.
„Chłopaki wrócili do Londynu. Niall
wciąż jest w szoku. Pakuję się...”
20 października.
„Harry odebrał mnie z lotniska.
Zamykam rozdział Polska. Teraz tu jest mój nowy dom”
21 października.
„Horan nie chce już śpiewać.
Koniec świata.”
Teraz jest piętnasty stycznia. Usycha
mi choinka.
Zima szaleje za oknem, przykryła już
cały Londyn śniegową kołdrą. Na szczęście Niall zdecydował
się dalej śpiewać. Zespół wciąż istnieje. Ale stałym
elementem każdego koncertu chłopaków jest minuta ciszy. I to
naprawdę działa. Ludzie wiedzą co się stało. Sam zrobiłem z
tego materiał, Niall tylko mi pozwolił o tym pisać, zastrzegając
mi do tego wyłączne prawo. Inne gazety i media bazując na moim
artykule, automatycznie serwowały sobie pozew sądowy. Tylko jedna,
mała młodzieżowa gazetka zdecydowała się złamać prawo
wyłączności. Skończyło się tym że prawnik zamknął to
wydawnictwo, więc na dobre im to nie wyszło.
Przytłaczająca cisza panująca przez
minutę na koncercie zawsze wywołuje u mnie łzy. A prawie każdy
koncert oglądam zza kulis. Takie są plusy bycia chłopakiem
Harry'ego Styles'a.
Teraz, kiedy piszę te słowa wciąż
pamiętam głos Agaty, jej śmiech, wszędzie mam nasze wspólne
zdjęcia. Plus kilkadziesiąt tych, które powstały w czasie trasy
po Stanach.
Zespół wciąż bije rekordy
popularności. Chłopaki nadal są sobą. A ja? Ja jestem szczęśliwy,
ale rana która została w moim sercu po śmierci Agaty nigdy się
nie zabliźni, i wątpię w to czy nawet Harry kiedykolwiek ją
załata. Piszę dla Times'a, dobrze zarabiam, mam piękne mieszkanie
i dobry samochód. I czarną labradorkę, nazywa się Aisha. Ale w
momentach kiedy traci się najbliższą osobę, te rzeczy nie są nic
warte. Dlatego tak bardzo boję się każdego wyjazdu chłopaków.
Nie zawsze mogę tam być i nie zawsze mogę ich pilnować. Boję się
tylko, że kiedyś coś się może zmienić...
Idę przejść się z psem na spacer.
Aisha już czeka. Mam nadzieję że ta historia, którą spisałem,
dostarczyła wam tego czego oczekujecie po dziennikarzach –
rozrywki. Ale mam też nadzieję, że jej zakończenie skłoni was do
refleksji.
Całą tą opowieść dedykuję Agacie.
Kochanie, nie zapomnę. A Nialla pilnuję, bądź spokojna.
- Aisha, idziemy na spacer, chodź...